zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku wtorek, 23 kwietnia 2024

recenzja: And Harmony Dies "Flames Everywhere"

15.06.2008  autor: Zagreus
okładka płyty
Nazwa zespołu: And Harmony Dies
Tytuł płyty: "Flames Everywhere"
Utwory: Burning Doubt; Learning From Literature; Psychic Waltz; First Flames; Hurts; Blindness Inc.; Practice; Flames Everywhere; Reasons; Inflamed Set Afire Almost Burned; Time; Shining And Sealing Soul; At War With Satan (cover Venom)
Wykonawcy: Black - wokal, programowanie; Rob - gitara; Whisper - instrumenty klawiszowe, programowanie; Void - gitara basowa
Wydawcy: My Kingdom Music, Foreshadow Productions
Premiera: 2007
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 7

Dokładnie 10 lat temu ukazała się płyta, która na zawsze zmieniła oblicze black metalu, a być może i wszystkich innych odmian tej ekstremalnej sztuki. Płyta, po której nic już nie było takie samo. W 1997 roku grupka "gwiazd" norweskiej sceny, znanych dotychczas raczej z bycia bardzo "true" (vide Hellhammer) zebrała się razem i nagrała materiał, który nawet dziś, po całej dekadzie, w czasie której przecież tak wiele się działo na metalowym poletku, zaskakuje swoją świeżością, oryginalnością i niesamowitym, niepodrabialnym, awangardowym klimatem. Mowa oczywiście o Arcturus i ich opus magnum, czyli "La Masquerade Infernale".

Czemu jednak wspominam o tym albumie przy okazji recenzji zupełnie innego wydawnictwa? Ano, przyczyna jest prosta. Gdyby nie ta grupa i płyta, kapela o wdzięcznej nazwie And Harmony Dies pewnie by nawet nie powstała.

Nie oznacza to oczywiście, że mamy do czynienia z jakimś klonem Arcturus, jednak inspiracje są w muzyce Włochów wyraźnie słyszalne. W notkach promocyjnych twórczość kwartetu określana jest mianem eclectic avantgardish metal. Etykietka, jak to etykietka, nie w pełni oddaje zawartość ich najnowszego krążka, ale w jakiś sposób wskazuje na muzyczne obszary, po których And Harmony Dies się porusza.

Oprócz wspomnianego Arcturus, członkowie kapeli wymieniają jako swoje inspiracje m.in. Limbonic Art i Cradle Of Filth. Te wpływy są już znacznie mniej słyszalne, choć w ostrzejszych, szybszych partiach dźwięki mogące kojarzyć się z twórczością Norwegów, zdarzają się dość często. Tyczy się to zarówno wysuniętych na pierwszy plan partii klawiszowych, jak i wykorzystania automatu perkusyjnego (zresztą dobrze wyważonego i nie rażącego zbytnio ucha).

Ale skupmy się w końcu na konkretnych dźwiękach, darując sobie wszelkie odniesienia i poszukiwanie podobieństw. Sama muzyka naprawdę może się podobać. Jest ciekawa, zróżnicowana i melodyjna, choć na szczęście bez nadmiernego epatowania słodkością. Mam jednak wrażenie, że kapela najlepiej sprawdza się w partiach szybkich i bardziej agresywnych. Ich muzyka, nie tracąc jednocześnie nic ze swojej awangardowości, nabiera wtedy więcej charakteru i paradoksalnie staje się bardziej przyswajalna. Powód ku temu jest jeden. W ostrzejszych fragmentach wokalista rezygnuje z eksperymentów na rzecz klasycznego blackowego skrzeku...

Tu niestety dotykamy największej wady tego materiału. Wokal, w zamierzeniu mający być zapewne wyróżnikiem i jednym z ważniejszych elementów płyty, sprawia czasami dość groteskowe wrażenie. Zajmujący się również obsługą elektroniki człowiek o wielce oryginalnej ksywie, Black, dwoi się i troi, by wznieść się na wyżyny wokalnego kunsztu, by dorównać Vortexowi czy Garmowi, niestety skutek jest najczęściej dość mizerny. Może to początkowo wręcz odstraszać od tej płyty, ale zaręczam, że im dalej tym lepiej. Groteskowych (nierzadko wręcz lekko fałszujących) wokali z czasem jest coraz mniej i nie przysłaniają one zalet krążka. A tych wbrew pozorom jest całkiem sporo.

Zaskakuje bardzo sprawna praca gitar, częstujących czasami słuchacza całkiem smakowitą solówką. Klawisze niekiedy dość standardowe, by nie rzec banalne, potrafią jednak dość często sprawić niespodziankę, serwując nam dźwięki naprawdę nieszablonowe, nowatorskie i przykuwające uwagę. Włosi nie boją się eksperymentów, łącząc czasami np. elektroniczne bity z dźwiękami saksofonu, co robi bardzo dobre wrażenie. Cokolwiek by nie powiedzieć o "Flames Everywhere", na pewno nie jest to materiał nudny. Częste zmiany tempa i klimatu dają gwarancję, że nie da się zasnąć, słuchając go, a to w przypadku wielu kapel wcale nie jest takie oczywiste.

Płyta jest bardzo długa, trwa ponad 75 minut, ale pomimo to ani przez moment nie nuży. Czasem zachwyca, czasem (rzadziej) nieco irytuje, ale w ogólnym rozrachunku sprawia bardzo dobre wrażenie i zachęca do ponownego przesłuchania.

Warto dodać, że całość wieńczy cover. I to cover nie byle jaki, bo trwające ponad 20 miniut "At War With Satan" wiadomo kogo (jeśli nie wiesz, nie jesteś godzien (godna) czytać tej recenzji (oczywiście żartuję!)). Z konfrontacji z legendą Włosi wyszli obronną ręką. Ich wersja tego ponadczasowego klasyka, pomimo iż utrzymana w typowej dla zespołu, awangardowo - symfonicznej stylistyce, zachowuje klimat oryginału. Co ciekawe, zaskakująco dobrze wypada tu wokalista, sprawnie naśladujący wokalną manierę Cronosa.

Pomimo kilku niedociągnięć i wad "Flames Everywhere" naprawdę warto polecić. No i wypada chyba trzymać kciuki, bo And Harmony Dies ma zadatki na naprawdę niezłą kapelę. Czy coś z tego wyjdzie, czas pokaże...

Komentarze
Dodaj komentarz »