zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 19 kwietnia 2024

recenzja: Deicide "When Satan Lives"

29.05.2010  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Deicide
Tytuł płyty: "When Satan Lives"
Utwory: When Satan Rules His World; Blame It on God; Bastard of Christ; They Are the Children of the Underworld; Serpents of the Light; Dead But Dreaming; Slave to the Cross; Lunatic of God's Creation; Oblivious to Evil; Once Upon the Cross; Believe the Lie; Trick or Betrayed; Behind the Light Thou Shall Rise; Deicide; Father Baker's; Dead by Dawn; Sacrificial Suicide
Wykonawcy: Glen Benton - gitara basowa, wokal; Brian Hoffman - gitara; Eric Hoffman - gitara; Steve Asheim - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Roadrunner Records
Premiera: 20.10.1998

Cztery albumy studyjne, dziesięć lat nieoficjalnej i oficjalnej działalności i w końcu Deicide doczekał się swojej koncertówki. Z wielkiej czwórki deathu, do której zaliczano jeszcze, a może przede wszystkim Morbid Angel, Cannibal Corpse i nasze Vader, wcześniej dorobili się takiego wydawnictwa tylko szaleńcy Treya Azagthotha i nasze polskie komando z Olsztyna. "When Satan Lives", jak to koncertówka, jest swego rodzaju "Best Offem" i podsumowaniem dotychczasowych dokonań satanistów z Florydy, więc z założenia zawiera wszystkie hity, jakie Bentonowi i spółce udało się stworzyć do 1998 r. W tym czasie były i wzloty w typie "Deicide" i "Legion", zachowawcze, jednak wciąż dobre "Once Upon The Cross" oraz pierwsza poważna sraka w postaci "Serpents Of The Light". Nie zmienia to faktu, że udało się z tego pozbierać 17 kawałków świetnej muzy, która w wydaniu live powinna zabijać. Czy udało się to uchwycić na pieczołowicie nagrywanych taśmach z "House Of Blues" w Chicago? Śmiem wątpić.

Nie będę kłamał i przyznam, że jestem fanem oszukiwanych koncertówek Iron Maiden, Slayera i Metalliki, gdzie słychać publiczność, gdzie mimo potężnych sprzęgnięć wszystko jest selektywne i zachowuje atmosferę koncertu. Oczywista sprawa, że osobno rejestruje się ofiary pod sceną, następnie pogłaśniając je, a niektóre momenty dogrywa się najzwyczajniej w studio. Przecież i Hammetowi może odsłuch nawalić, Nicko McBrain może rozwalić werbel, a Tom Araya połknąć mikrofon. Taka uroda występów live, więc po to się w nich grzebie, żeby nie było, że to przypadkiem bootleg. Całą sprawa sprowadza się jednak do zachowania całej dramaturgii występu, jakiegoś dynamizmu czy choćby namiastki atmosfery koncertowej - gdy dajmy na to leci intro i wręcz czuje się, jak podjarani fani walą w pory. Tego akurat na przytoczonych płytach live nie brakuje, nie udało się jednakże maszynie koncertowej, jaką bez wątpienia był Deicide. I tutaj nie będę wylewał gorzkich żalów, bo podobnie oceniam mizerotę "Live In Japan" Vader, "Entangled In Chaos" Morbid Angel czy "Live Cannibalism" Cannibal Corpse - płyt koncertowych smacznych z powodu nazw zespołów i mnogości wiekopomnych utworów, zaś w warstwie emocjonalnej pustych bardziej niż fabuła "Duke Nukem 3D". W tym panteonie gwiazd deathu, Bogobójstwo nie ma się czego wstydzić, odwala po prostu standardową robotę, podsumowuje, co ma podsumować i idzie do "chałpy".

Zaczyna się antybosko, bo od stałego zadowalacza publiczności "When Satan Rules His Word". Fajerwerkowo odegrany hymn rzeczywiście powala w każdych warunkach, a przy pierwszym zwolnieniu nawet słychać z publiki rozbrajające "Satana" - plus na konto Deicide, heh, "disease, run free... killing". Potem hojnie obdarzeni zostają fani debiutanckiej płyty oraz "Once Upon The Cross". "Lunatic Of God's Creation", "They Are The Children Of The Underworld", finałowy "Sarcificial Suicide", to tylko kilka z rzuconych pod scenę na "When Satan Lives". Zaskakuje zaś obecność tylko jednego numeru z deicidowego exegi monumentum "Legion". "Dead But Dreaming" to chyba najbardziej zwierzęcy moment tego gigu, a gdzie "Revocate The Agitator" albo "In Hell I Burn"? Pierwsze poważne potknięcie, bo wypychać taki stuff kawałkami ze słabej "Serpents Of The Light", to lekkie przegięcie. Jakkolwiek koncert ten wyłuskano z trasy promującej czwartą płytę Deicide, to - jeśli ktoś już coś w ten sposób podsumowuje - to daje jednocześnie do zrozumienia, że jakiejś muzy w swojej dyskografii wybitnie nie akceptuje. A że jest to przy okazji muza najlepsza, to hmmm... już bardzo dziwna sprawa. Co jeszcze... Aha, to dogrywanie w studio, które aż samo wyłazi bokami. Rzecz jest rzemieślniczo odegrana bez żadnych fałszów, pogłosów i tym podobnych rzeczy. Solówki Hoffmanów to igła i żyleta, jakby skserowali je prosto z taśm studyjnych. Takie doskonałe, rutynowe show w przyrodzie się nie zdarzają, że o pomyłkach mistrza Schuldinera na "Live In L.A". tylko wspomnę. Na pewno brzmi to świetnie, ale czy równie "żywo"? Ale zaraz, nad tym to już chyba rozwodziłem się wyżej.

Mimo tej maksymalnej polerki warto "When Satan Lives" przytulić. Jak ktoś niekoniecznie chce wywalać szmalec na całą dyskografię Deicide, to ten koncert jest dla niego. Zbiór najlepszych numerów, jakaś tam lajtowa demonstracja mocy scenicznej, to wystarczający powód, żeby nadgonić zaległości edukacyjne w dziedzinie klasyki satanic death metalu. Żeby zaś wiedza była kompletna, polecam zainwestowanie w dwupaki, które walają się po każdym większym sklepie nie dla idiotów. Za okazyjną cenę można zgarnąć w jednym metalboksie "Serpents Of The Light" i "When Satan Lives", do tego dorzucić ze trzy dychy na debiut i "Legion", i wierzcie mi lub nie, o Deicide wiedzieć już więcej nie będziecie musieli. Kto zapragnie doświadczyć prawdziwej potęgi na żywo, to cóż, najlepiej zrobi wynajdując sobie wehikuł czasu i przenosząc się 11 lat do tyłu, kiedy i autora tej recenzji, jeszcze razem z Hoffmanami w składzie, Benton przerobił na Whiskas podczas koncertu.

"When Satan Lives" jest także ważny z innych względów. To epitafium wielkości Deicide. Niegdyś najbrutalniejsi i najbardziej obrazoburczy, choć sami nie mieli odwagi tego przyznać, musieli pogodzić się z faktem, że dzieci wykarmione na bluźnierczym bebiko własnej produkcji powoli zaczęły zabierać im chleb grając lepiej. Nadeszła ostateczna era takich miotaczy. jak "Apocaliptic Revelation" Krisiun, "Exterminate" Angelcorpse czy "Burn The Promised Land" Rebaelliun, których smoliste niszczyciele powydawane mniej więcej w tym samym okresie stawiały Deicide co najwyżej w drugiej lidze podwórkowego grania w kratki. Ale to nie miejsce, by o tym rozprawiać.

Ocena... to koncertówka, oceny brak.

Komentarze
Dodaj komentarz »
...
ira (gość, IP: 85.222.87.*), 2010-05-30 09:30:57 | odpowiedz | zgłoś
akurat Live in Japan nie jest tak "zrobiona" jak płyty Deicide i Morbid. Po jednym przesłuchaniu When Satan Lives i Entalged odlozyłem te płyty na półkę. Nuda, zero koncertowego klimatu i brzmienia. Koncert tu emocje a te płyty próbuje się zrobić żeby brzmiały jak studyjne. A już Entalged in Chaos gdzie wyciszana jst publiczność i mamy normalne pauzy między utworami uważam za porażkę.
jest duzo innych zespolow
les667 (gość, IP: 149.254.50.*), 2010-05-29 11:02:15 | odpowiedz | zgłoś
moze cos innego z metulu oprucz Deicide?