zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 28 marca 2024

recenzja: Edenbridge "Sunrise In Eden"

13.05.2002  autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski
okładka płyty
Nazwa zespołu: Edenbridge
Tytuł płyty: "Sunrise In Eden"
Utwory: Cheyenne Spirit; Sunrise In Eden; Forever Shine On; Holy Fire; Wings Of The Wind; In The Rain; Midnight At Noon; Take Me Back; My Last Step Beyond
Wykonawcy: Sabine Edelsbacher - wokal; Lanvall - gitara, instrumenty klawiszowe; Kurt Bednarsky - gitara basowa; Roland Navratil - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Massacre Records
Premiera: 2000
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Muzykę Edenbridge po raz pierwszy usłyszałem dzięki pewnej gazecie zajmującej się muzyką rockowo-metalową (generalnie rzecz biorąc). Żeby nie było tu żadnej kryptoreklamy, nie podam jej tytułu, mogę tylko podpowiedzieć, że gazeta ma w tytule "ręczny impulsownik kinetyczny z naprowadzaniem trzonkowym" :). Powodzenia w dedukowaniu...

W każdym razie nazwa gazety nie jest tu najistotniejsza, znacznie ważniejszy jest fakt, że do gazety załączony był płyta kompaktowa-składanka, na której między innymi znalazło się "Sunrise In Eden" właśnie w wykonaniu Edenbridge. Od razu się przyznam bez bicia, że numer całkiem mocno mnie powalił. Potem zajrzałem do netu i trafiłem na informację, że muzyka kapeli łączy elementy "zespołu którego nazwy nie pamiętam" :), Nightwish (na marginesie: twórcą okładki płyty "Sunrise..." jest Markus Meyer, który wcześniej miał okazję przygotowywać okładki właśnie dla Nightwish) i... Dream Theater. Yesss!!! Dreamy to mój zespół numero uno, więc już tylko to wystarczyłoby, żeby opanowała mnie żądza zapoznania się z płytą Edenbridge. A przecież i Nightwish to uznana marka... Generalnie więc byłem do tej płyty nastawiony bardzo, bardzo pozytywnie, ale niestety... pierwsze przesłuchania "Wschodu Słońca w Edenie" nieco mnie zawiodły. Niewątpliwie jednym z powodów było moje nastawienie - zbyt wiele oczekiwałem po płycie. Ale były też i inne....

Ale po kolei. Edenbridge to kapela, która gra (podaje za oficjalną stroną zespołu) "angelic power metal". Jej założycielem jest niejaki Lanvall, który jest człowiekiem wszechstronnym - gra na klawiszach, gitarze, do tego stworzył całą muzykę oraz teksty na tę płytę. Innymi słowy - mózg zespołu. Jednak to nie on (przynajmniej w mojej opinii) jest najważniejszym członkiem grupy, bo największe wrażenie robi wokalistka - Sabine Edelsbacher. Jeśli Lanvall jest mózgiem, to ona z pewnością jest duszą. Przepiękny, krystalicznie czysty, delikatny, a jednocześnie pełen mocy wokal to jest coś, co od razu robi wielkie wrażenie. Pozostała dwójka członków zespołu jakoś nie wyróżnia się niczym specjalnym - dobrzy muzycy, którzy przez cały czas grają co najmniej dobrze, a czasem nawet bardzo dobrze.

Jak pisałem wcześniej, kawałek tytułowy błyskawicznie zwalił mnie z nóg. I teraz mogę stwierdzić, że jest to zdecydowanie najlepsze nagranie na płycie. Rozpoczyna się bardzo delikatną partią klawiszową, która szybko zostaje zastąpiona świetnym riffem gitarowym i podwójną stopą. Linia melodyczna jest naprawdę znakomita, a wspaniały głos Sabine w połączeniu z uparcie punktującą sekcją daje znakomity efekt. Do tego jeszcze wspaniały fragment instrumentalny - najpierw zaskakujące zwolnienie, gdy rozmarzone klawisze w duecie z akustyczną gitarą wygrywają orientalny motyw, a potem Lanvall zaczyna prezentować kolejne znakomite solówki. Drugi numer, o którym nie można nie wspomnieć, to najdłuższe na płycie "My Last Step Beyond". Postrzępiony riff, ostra podwójna stopa znów fantastycznie kontrastują z anielskim, ale dynamicznym wokalem. Ten numer, podobnie jak "Sunrise...", ma świetną część instrumentalną. Najpierw pojawiają się dzwony, a potem wokół motywu wygrywanego na sitarze (taki instrument o indyjskim rodowodzie) przez gościnnie występującego na płycie Gandalfa, kolejne instrumenty prowadzą swoje partie - brzmienie staje się coraz bogatsze i potężniejsze. A potem jeszcze świetny fragment pianina i inspirowana muzyką klasyczną solówka Lanvalla. Dobre wrażenie robi także "Holy Fire" upstrzony licznymi zmianami rytmu, najdynamiczniej zaśpiewany przez Sabine "Midnight At Noon" oraz zdominowany przez dynamiczne klawisze (a może to zdynaminizowana dominacja?... :) ) "Cheyenne Spirit".

Powstaje pytanie, co jest z tą płytą nie tak. Bo do tej pory było de facto tylko o zaletach. Pierwsza sprawa jest taka, że zespół nieco boi się ryzyka - zamiast zrobić coś zaskakującego, przez większą część gra w sposób dość przewidywalny. Dodatkowo muzycy mają tendencję do powtarzania podobnych "zagrywek". Szczególnie dotyczy do Lanvalla, którego gra na gitarze w bardzo dużym stopniu opiera się na "podciąganiu" strun, co powoduje, że jego solówki są do siebie podobne. Te dwie rzeczy powodują, że choć poszczególne nagrania są dobre, to płyta jako całość czasem jest nieco monotonna. Warto by także popracować nad lepszym zachowaniem równowagi między "anielskością", a "powerem", bo jak na mój gust, właśnie te kontrastujące fragmenty z ostrym graniem i pięknym wokalem są najciekawsze. Natomiast, gdy anielski głos Sabine jest dosładzany przez instrumenty, efekt jest taki sobie.

Porównanie z Dream Theater jest z pewnością OGROMNYM nadużyciem (co do Nightwish - nie jestem ekspertem, więc się nie będę wypowiadał), gdyż to zupełnie inny poziom i to pod każdym względem. Mimo to "Sunrise..." jest ciekawą płytą (szczególnie jak na debiut), której dobrze się słucha. Pozostaje tylko mieć nadzieje, że przy następnym albumie zespół wykaże się większym polotem i kreatywnością, i wtedy może z tego wyjść coś bardzo interesującego. A jeśli nie, to zawsze pozostaje niesamowita Sabine...

Komentarze
Dodaj komentarz »

Oceń płytę:

Aktualna ocena (86 głosów):

 
 
53%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Jak uczestniczysz w koncertach metalowych?