zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku wtorek, 23 kwietnia 2024

recenzja: HIM "Razorblade Romance"

15.07.2000  autor: Mariusz "Marduk" Rękas
okładka płyty
Nazwa zespołu: HIM
Tytuł płyty: "Razorblade Romance"
Utwory: I Love You (Prelude to Tragedy); Poison Girl; Join Me in Death; Right Here in My Arms; Gone With the Sin; Razorblade Kiss; Bury Me Deep Inside Your Heart; Heaven Tonight; Death Is In Love With Us; Resurrection; One Last Time
Wykonawcy: Ville Hermanni Valo - wokal; Mige Amour - gitara basowa; Lily Lazer - gitara; Zoltan Pluto - instrumenty klawiszowe; Gas Lipstic - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: BMG Entertainment
Premiera: 2000
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 7

Pierwszy raz z muzyką tego fińskiego zespołu zetknąłem się parę miesięcy temu "przerzucając" w tv kanały. Zaintrygował mnie głos wokalisty oraz jego wygląd. Ville Valo - o nim własnie mowa - wyraźnie kreowany jest na "łamacza serc" nastoletnich panienek z dobrych domów. Nomen omen człowiek, o którym mowa, stał się pózniej "nowym męskim symbolem seksu" (no comment). No, ale do rzeczy...

Płyta "Rezorblade romance" (druga w karierze zespołu) zaczyna się piosenką "I love you" (nie wiem dlaczego, ale kojarzy mi się z "I love you do bólu" R. Chojnackiego. :). Utwór ten wpada w ucho - trzeba przyznać - nie mogłem się od niego "opędzić" przez kilka dni. Idziemy dalej. "Poison girl" - następny potencjalny hit - czego jak czego, od hitów na tej płycie roi się jak od mrówek. Dalej "Join me in death" z delikatnym, uspokajającym pianinkiem w tle. Już widzę oczami wyobraźni te wszystkie zakochane pary "pląsające" w rytm tego kawałka. Następnie mamy "Right hear in my arms" - drugi (pewnie nie ostatni) singiel - jak dla mnie zupełnie przeciętny. Po tych paru dynamicznych utworach czas na zwolnienie. Może jakaś ballada? Jasne, czemu nie... Przy "Gone with the sin" drgnie serduszko niejednemu metalowemu "wyjadaczowi", podobnie jest przy "Bury medeep inside your heart" - spokojna, wręcz motoryczna perkusja i tak jakby galopujący w zwolnieniu bas - i znowu to pianinko. Swoją drogą jest to najbardziej mroczny kawałek na tej i tak nie do końca optymistycznej płycie. Później mamy jeszcze przyspieszenie, całość standardowo w takich produkcjach kończy nastrojowa ballada ("One last time").

Warstwa muzyczna - perkusista Gay Lipstic wybija nam proste aż do przesady rytmy, perkusyjnej ekwilibrystyki tu nie znajdziemy. Jeśli chodzi o gitary - mimo, że Lily Lazer gra na Gibsonie Flying V, nie ma tu miejsca dla "szaleńczych" solówek, ale może to i dobrze, nie jest to w końcu heavy metal tylko muzyka na pograniczu "klimatycznego" rocka. Wokal w niektórych momentach zawodząco-wyjący, nie przeszkadza nam. Jeśli chodzi o teksty - traktują o "ciemnej stronie miłości", śmierci etc. - czyli normalka.

Płyty, które słucha się zbyt często (czyt. "Rezorblade romance"), mają to do siebie, że szybko się nudzą. Tak było z Guano Apes i ich "Proud like a God" (pamięta to ktoś jeszcze?) - taki los może spotkać HIM. Nie wiem czy to dobrze, czy źle... Z pewnością źle dla tych wszystkich "nastek", tatuujących sobie teksty w stylu "666" oraz "Kocham Cię Szatanie"...

Komentarze
Dodaj komentarz »