zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 20 kwietnia 2024

recenzja: Mehida "Blood & Water"

11.12.2007  autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski
okładka płyty
Nazwa zespołu: Mehida
Tytuł płyty: "Blood & Water"
Utwory: Unchanging; Wings of Dove; Burning Earth; Multitude; Stronghold; Guilty; A Letter From Home; Dry Bones; Lost Ones; Grace; Outro-End Of The World
Wykonawcy: Thomas Vikstrom - wokal; Jarno Raitio - gitara basowa; Mikko Harkin - instrumenty klawiszowe; Jani Stefanovic - gitara; Markus Niemispelto - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Napalm Records
Premiera: 2007
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 5

Niby debiut. Niby nowy zespół. Ale czy można faktycznie tak powiedzieć, skoro członkowie zespołu udzielali się (bądź nadal udzielają) w takich kapelach jak Candlemass, Therion, Sonata Arctica czy Kotipelto? Nie bardzo. Ale mniejsza o to - debiut, nie debiut, najważniejsze, żeby muzyka była dobra. Tutaj można było spodziewać się fajnego grania, gdyż muzycy tworzący zespół znają swój fach znakomicie. Niestety - efekt ich współpracy nie jest ani znakomity, ani nawet dobry.

Muzyka prezentowana na albumie to melodyjne, trochę progresywne, trochę heavymetalowe granie. Kojarzyć się to może z Ice Age, Royal Hunt czy Vanden Plas, a w nieco cięższych momentach - z Angel Dust. Ogólne wrażenie nie jest złe, choć niestety nie ma tu nic oryginalnego, ani szczególnie porywającego. Płynne przechodzenie od melodii do fragmentów trochę ostrzejszych, trochę kombinacji rytmicznych, dużo klawiszowych teł. Dobry wokal, zahaczający czasem - ale z wyczuciem - o wyższe rejestry, do tego niezłe, ale nie porywające, melodie. Wrażenia powinny być w związku z tym pozytywne.

Niestety, nie są. Bardzo brakuje tu bowiem energii i zadziorności. "Blood & Water" jest jak dla mnie po prostu zdecydowanie zbyt miękka i łagodna. Czasami aż by się prosiło, żeby "dorzucić do pieca", przyspieszyć, przyłożyć, a tu... nic. Może to kwestia chrześcijańskiego przekazu zawartego w tekście, może muzycy uznali, że taka łagodność lepiej koresponduje z tematyką albumu. W każdym razie efekt jest taki, że na płycie brakuje pazura i ikry. Na tym polu chlubnym wyjątkiem mógłby być "Multitude" z bodaj najcięższym riffem na płycie i ostrymi, mocnymi wokalizami na początku nagrania, ale niestety i ten numer w dalszej części traci na sile rażenia.

A że - jak napisałem wyżej - melodie trzymają tylko niezły poziom, to otrzymujemy album dość nijaki i pozbawiony wyrazu. Ani nie chwytliwy, ani nie ostry, ani nie połamany - po prostu przeciętny. A jedynym nagraniem, które zwraca uwagę i zapada w pamięć jest 2-minutowe, zakręcone "End Of The World" z damskimi, bjorkowatymi wokalizami. Jeśli muzycy będą nagrywać drugi album, to poleciłbym podczas sesji nagraniowej kupić kilka zgrzewek napoju, który "dodaje skrzydeł", bo po "ożywieniu ciała i umysłu" może wyjść coś naprawdę ciekawego.

Komentarze
Dodaj komentarz »