zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 26 kwietnia 2024

relacja: "Kielce ROCKują", Kielce 30.04 - 3.05.2015

17.05.2015  autor: Boomhauer
wystąpili: Gerry Jablonski and the Electric Band; Limit Blues; Heaven Blues; Jaw Raw
miejsce, data: Kielce, Wojewódzki Dom Kultury, 30.04.2015
wystąpili: The Crazy World Of Arthur Brown; Livin' Blues Xperience; Mech; Paul Rose; The Rookles; 4Szmery; Piotr Schmidt Electric; Authority; Big Queens; Magister Ninja; Sabotage; Spontane; Duży Ptak; Cartanaporu
miejsce, data: Kielce, 1.05.2015
wystąpili: The Animals & Friends; The Cell; Juwana Jenkins; Rob Tognoni; Roman "Pazur" Wojciechowski
miejsce, data: Kielce, 2.05.2015
wystąpili: Eric Bell Band; Earl Thomas; Michael Lee Firkins; ZVA 12-28 Band; Mofo Party Band; Insomnia; Pobudka; No Sense
miejsce, data: Kielce, 3.05.2015

Koncerty zagranicznych gwiazd - jak wszyscy wiemy - nie są już w Polsce niczym niezwykłym. Ba, mieszkańcy największych polskich metropolii odczuwają nawet ich przesyt. Dlatego normalną rzeczą są obecnie występy zachodnich artystów w mniejszych ośrodkach, a nawet czasami w miastach powiatowych. Niestety ta normalność dotychczas omijała Kielce. Fakt, jeśli chodzi o największe polskie gwiazdy rocka, to zajeżdżają w ostatnich latach do stolicy województwa świętokrzyskiego bardzo często. Ale znanych zagranicznych artystów ani widu, ani słychu. Podobno w latach 60. grali tu The Artwoods, w latach 80. Hanoi Rocks, a kilka lat temu mieli grać Scorpions, w "Amfiteatrze Kadzielnia". No właśnie. Mieli. Nietrudno się domyślić, że jako mieszkańca tegoż regionu, to po prostu mnie wkurwiało. Instytucje samorządowe w regionie dają kasę tylko na poprockowych pewniaków (Lady Pank itp.) albo na disco polo. Pewnymi wyłomami w murze były być może niedawne koncerty Raya Wilsona w 2014 i Red Box w tym roku. Oba za darmo, oba w "Galerii Korona" i oba w ramach rozdania lokalnych nagród o nazwie "Muzyczne Scyzoryki". Dlatego na obu nie byłem, bo galeryjna sceneria z randomalnymi ludźmi, którzy obok przechodzą z zakupami, według mnie nie jest odpowiednia dla dobrej muzyki. Całe szczęście jednak powstał w Kielcach festiwal rockowy z prawdziwego zdarzenia. W dodatku prawie w całości darmowy.

To trzecia edycja "Kielce ROCKują", ale pierwsza z takimi gwiazdami i rozmachem. Wiem, wiem. Różne są zdania na temat darmowych imprez. Ale jak dla mnie to miła odmiana, oszczędzić pieniądze na wejściówce. Lepsze to niż koncerty za 200 zł. Darmowy wstęp był zasługą Urzędu Marszałkowskiego, który wraz z różnymi innymi sponsorami dofinansował festiwal. To nie zmienia mojego złego zdania o tej instytucji, nie wdawajmy się jednak w temat polityki. W końcu jesteśmy na portalu rockowym.

30 kwietnia i 3 maja 2015 roku koncerty festiwalowe odbywały się w sali widowiskowej "Wojewódzkiego Domu Kultury", natomiast 1 i 2 maja grano na scenie ustawionej na placu przed tym budynkiem. Mówię tu o zasadniczej, gratisowej części festiwalu. Dodatkowe - czasami biletowane - atrakcje odbywały się też w innych miejscach. 1 maja w klubie "Czerwony Fortepian" zagrało Piotr Schmidt Electric Group, a w klubie "Gin-Ger" wystąpiło "polskie AC/DC", czyli 4 Szmery. W "Gin-Gerze" był też podobno dodatkowy występ gwiazdy tego dnia - Livin' Blues Xperience (już po zakończeniu koncertów przed "WDK"). 2 maja po atrakcjach sceny głównej było jam session z udziałem gwiazd festiwalu (również w "Gin-Gerze", a jakie to były gwiazdy, to nie mam pojęcia). Natomiast 3 maja (także po zakończeniu występów w "WDK") w klubie "Czerwony Fortepian" zagrali Mofo Party Band z USA, było tam też jakieś after party. O wszystkich tych dodatkowych sztukach mogę tylko napisać, że podobno się odbyły, bowiem w żadnej z nich nie uczestniczyłem. To główna część festiwalu była bowiem tą, która elektryzowała fanów dobrego rocka. A zwłaszcza headlinerzy w dniach 1 - 3 maja. Byli to kolejno: The Crazy World Of Arthur Brown, The Animals & Friends oraz Eric Bell (współzałożyciel Thin Lizzy).

Muszę przyznać, że do końca się obawiałem, czy całe to wydarzenie nie będzie "katastrofą po kielecku". Troszeczkę uprzedzając resztę relacji, uczciwie muszę napisać, że w praniu wszystko wyszło bardzo dobrze. Ale cały ten okres przedeventowy - że tak to nazwę - dawał podstawy do obaw. Było trochę chaotycznie. Wiele rzeczy zmieniało się do ostatniej chwili. Festiwal powinien też mieć porządną stronę internetową, a nie tylko profil facebookowy z partyzancko wrzucanymi szczegółami dotyczącymi imprezy. Miała być np. mała scena dla amatorskich zespołów, które jury wyłoniło na podstawie nadesłanych materiałów muzycznych. Takowej sceny ostatecznie nie było i młode kapele grały na głównej scenie 1 oraz 3 maja od 14:00 do 16:00, czyli przed gwiazdami. Jeszcze jakby tego było mało, 2 maja od 14:00 do 16:00 odbywał się ogólnopolski konkurs "Rock Front", który jest jeszcze czymś innym, ale został przyjęty pod skrzydła festiwalu. Weź tu się człowieku połap w tym wszystkim. I chyba tylko ja podjąłem taką próbę przy opisywaniu tego bajzlu. Z szacunku dla młodych adeptów rocka wymienię te amatorskie zespoły. Zagrali: Cartanaporu, Duży Ptak, Spontane, Sabotage, Magister Ninja, BIGQueens, Authority, No Sense, Pobudka i Insomnia.

Przejdźmy do głównej części festiwalu. Dla mnie zaczął się on 1 maja. Dla porządku wspomnę, że poprzedniego dnia w sali "WDK" zagrali Jaw Raw, Heaven Blues, Limit Blues (współorganizatorzy festiwalu) oraz Gerry Jablonski And The Electric Band ze Szkocji (z Polakiem Piotrem Narojczykiem na harmonijce, który przemianował się na Petera). Gdy szedłem pod scenę, myślałem że w najlepsze będzie już grał Paul Rose. Wciąż jednak trwał występ otwocczan z The Rookles. Cała imprezka była bowiem naznaczona pewnymi obsuwami czasowymi. No chyba, że ta rozpiska godzinowa, która pojawiła się na festiwalowym Facebooku, to była tak dla jaj tylko. Generalnie jednak wszyscy mieli to w dupie. Ja też. W końcu weekend majowy, no nie? The Rookles grają rocka w tradycji beatlesowskiej. Raczej nie napiszę więcej, bo załapałem się na samą końcówkę. Gig obserwowało bardzo niewiele osób. Nawet licząc tych, którzy słuchali koncertu zza barierek wyznaczających teren festiwalu. Frekwencja na szczęście poprawiała się z każdym kolejnym wykonawcą. I w trakcie całego czterodniowego wydarzenia trzeba ją uznać za bardzo dobrą. Oczywiście nie wypowiadam się o dniu pierwszym i o większości trzeciego, gdyż mnie nie było.

Paul Rose, który zagrał po Rooklesach, to angielski wirtuoz gitary z Newcastle. Mimo misiowatego wyglądu, ciosa iskry z wiosła aż miło. Zgromadził naprawdę liczną widownię, swego czasu chwalił go bowiem sam Rory Gallagher. Razem z basistą i perkusistą Paul gra w typowym power trio. Jako że ludzie najlepiej bawią się na tym, co znają, najwięcej oklasków zebrały nie autorskie rzeczy Rose'a, a błyskotliwe covery "Black Magic Woman" (w oryginale Fleetwood Mac, ale najbardziej znane z wersji Carlosa Santany) i dylanowskiego "All Along The Watchtower" (oczywiście w opracowaniu hendriksowskim). Mógł trochę bawić widok nastoletnich chłopaków w koszulkach Slayera i Kreatora, którzy ostentacyjnie się nie bawili, czekając chyba na jakiś prawdziwy, groźny metal. Paul błyskotliwie skomentował, że wokół terenu festiwalu toczy się normalne miejskie życie i dlatego jeden z utworów zadedykował dla "that lady, who joined us from the bus stop".

Później wystąpili warszawscy wyjadacze z hardrockowo - metalowego zespołu Mech. Widziałem ich już na "Metal Hammer Festival 2011" w "Spodku". Zagrali spoko, ale wtedy nie utkwili w mojej pamięci. Czekałem bowiem na danie główne, czyli Judas Priest. W piątek 1 maja 2015 roku nadrobili to z nawiązką. Tłum jeszcze zgęstniał i ochoczo pochłaniał ostre dźwięki ze sceny, a także rubaszne żarty i wygłupy. Maciej Januszko znowu udowodnił, że jest "polskim Ozzym", a Piotr "Dziki" Chancewicz dwa razy złaził pod scenę. Drugim razem wszedł nawet w tłum. W tym czasie Januszko polewał ludzi jakąś sikawką. Plucie piwem w wykonaniu "Dzikiego" też było, a jakże. Nie zabrakło legendarnej "Tasmanii".

Troszeczkę się bałem, czy jest dobrym pomysłem rozciąganie festiwalu na tyle dni. Wiadomo było, że headlinerzy przyciągną tłumy, ale co z zespołami grającymi wcześniej? Mimo że wiele z nich to prawdziwe światowe szychy w swojej niszy muzycznej, to jednak nie są to artyści ogólnie znani, nawet dla typowych rockowców. Sam musiałem niektórych z nich wygooglować, aby dowiedzieć się kim są. Kielce na szczęście są tak wygłodniałe dobrego rocka i bluesa, że większość wykonawców (z tej właściwej, gwiazdorskiej części festiwalu) miało liczną widownię. Tak było na holenderskiej legendzie blues rocka - Livin' Blues Xperience dowodzonej niestrudzenie od końcówki lat 60. przez wokalistę i saksofonistę Nicko Christiansena. Jedynego grającego w kapeli od początku. Nie wiadomo, czy bardziej podobała się ludziom muzyka zespołu, czy szaleństwa dziarskiego 65-latka. Pewnie na równi jedno i drugie. Robił takie wygibasy, że głowa mała. Normalnie szacun, biorąc pod uwagę wiek tego pana. Szczególny aplauz wzbudzały efektowne wykopy ze stopą ponad głową. Nicko Christiansen z kapeluszem i specyficznym zarostem wyglądał jak siwy Lemmy (który pewnie też jest siwy, tylko farbuje włosy). Z kolei gitarzysta Loek van de Knaap wygląda troszkę jak Dan McCafferty.

Należy w tym miejscu podkreślić, że cała strona techniczna festiwalu była w porządku. W tym tak ważnie sprawy, jak nagłośnienie, strefa gastronomiczna i sympatyczny pan zapowiadacz między występami. Nie było wiochy, wręcz przeciwnie.

Wreszcie nadeszła pora na gwiazdę pierwszego dnia. Arthur Brown ze swoim Crazy World. Człowiek, który wyznaczył nowe horyzonty w rockowej wokalistyce. Choć singiel "Fire" był w zasadzie jego jedynym wielkim sukcesem komercyjnym, to jest on jednym z najbardziej wpływowych wokalistów wszech czasów. Wprowadzając do świata rocka ekstrawaganckie makijaże, stroje oraz dziwne tańce, stał się inspiracją dla mnóstwa artystów - od Petera Gabriela do Marilyn Mansona. Do tego słynne koncerty w płonącym hełmie. No i sam wokal. Inspiracja dla m.in. Bruce'a Dickinsona i Iana Gillana. Podobno osiąga cztery oktawy. Od operowego barytonu po wysokie wrzaski. Można to zresztą usłyszeć na żywo. A sam koncert? Mnie powaliło na deski. Dawno nie widziałem występu, na którym przez większość czasu miałbym banana na ryju na zmianę z rozdziawioną japą. Zawsze mówiłem, że koncert to przede wszystkim muzyka, a nie jakieś bajery (np. cyrk Rammsteina), które tak naprawdę mają za zadanie zakryć przeciętną muzykę. Ale jak zobaczyłem ten występ, to zrozumiałem, że są artyści, którzy umieją wszystko zgrabnie połączyć. Nie ma co analizować, tam było kurwa wszystko. Koncert, kabaret, musical, teatr. Takiego show Kielce nie widziały nigdy. Mistyka. Transowy spektakl. Prawdziwe mistrzostwo psychodelii.

Arthurowi na scenie towarzyszyli: klawiszowiec Matt Guest, śliczna gitarzystka Nina Gromniak (brzmi dość swojsko), basista Jevon Beaumont, a na perkusji nie jestem pewien. Na stronie Arthura Browna widnieje niejaki Samuel Walker, jednak jego zdjęcia nie przypominają raczej gościa, który grał na koncercie. Brown dobrze wiedział, jak kupić męską część widowni. Mam na myśli nie tylko gitarzystkę, ale również nieprzyzwoicie zgrabną tancerkę Angel Flame. Chociaż tak z twarzy to chyba ma już swoje lata. W każdym razie miała swoje popisy w kilku utworach (a także taniec z Arthurem). Stroje też miała efektowne, podobnie jak lider, który przebierał się kilka razy. A raczej po prostu ściągał jakąś warstwę ubrania, by odsłonić kolejną.

Występ wszyscy zaczęli w maskach, a później Brown ujawnił swoje umalowane oblicze. Dawno nie czułem takiej magii, gdy ktoś wchodził na scenę. Arthur Brown wkroczył na nią jako ostatni z zespołu, gdy instrumentaliści już grali od jakiegoś czasu. Wszedł majestatycznie w długiej szacie. Nie zabrakło oczywiście "I Put A Spell On You" (cover Screamin' Jay Hawkinsa). Szkoda, że koncert nie był zbyt długi. Obsuwy (a także podobno telefony na policję z narzekaniem na hałas) prawdopodobnie spowodowały, że w pewnym momencie wokalista oznajmił, że teraz zagrają ostatni numer. Wspomniał też coś o "curfew" ("godzina policyjna"). No cóż, mówimy tu o terenie prawie w centrum miasta. Na koniec zabrzmiał oczywiście szalony "Fire", który głośno śpiewała także publiczność. W trakcie tego utworu Arthur Brown zlazł ze sceny do barierek, aby przybijać piątki ludziskom stojącym najbliżej. Również i mi się poszczęściło.

Kolejny dzień festiwalu (drugi dla mnie, a trzeci w ogóle) rozpocząłem późno. Przybyłem na samą końcówkę. Tak więc nie widziałem Romana "Pazura" Wojciechowskiego, australijskiego śpiewającego gitarzysty Roba Tognoniego i czarnoskórej wokalistki Juwany Jenkins. Swoją obecnością zaszczyciłem dopiero czeski The Cell. Nigdy o nim nie słyszałem, a tego dnia dał bardzo dobry, energetyczny i wesoły koncert. Dla zaskakująco dużej publiczności. I to pominąwszy fakt, że większość ludzi czekała już na Animalsów. Wszyscy członkowie grupy to Czesi (choć podobno współzałożycielem był amerykański gitarzysta). Wokalista Michal Cerman śpiewa z idealnym amerykańskim akcentem, bez żadnych słowiańskich naleciałości. Tak, jakby mieszkał w przyczepie w Arkansaw. Zespół gra radosny kowbojski "southern-fried bohemian blues rock", jak sam to określa na swojej stronie. Wszystkich też rozbawiały zapowiedzi w zabawnie brzmiącym języku rodaków Krecika. Tekst jednej z piosenek napisała występująca wcześniej Juwana Jenkins. Bisowali "Oni zaraz przyjdą tu" Breakoutu, zaśpiewanym idealną polszczyzną. Ciężko lepiej się podlizać polskiej widowni, tak więc wszyscy byli zachwyceni. Dodam w tym miejscu, że Michala wspomagają w tym zespole dwie wokalistki w chórkach. Na koniec grupa zrobiła sobie zdjęcie na tle publiczności.

Przyszła pora na największą gwiazdę festiwalu. The Animals & Friends. Ten występ zgromadził największą widownię. Magia nazwy robi swoje. Blisko sceny był autentyczny ścisk, a plac wypełnił się bardzo szczelnie. Prawdziwi The Animals istnieli tylko w latach 1963 - 1969, 1975 - 1976 i 1983. Wszystko to, co pomiędzy i później, to jeden wielki burdel. Przeróżne warianty i inkarnacje zespołu, sądowe procesy. Wersji Animalsów było multum. Próbowałem o tym poczytać, ale dałem sobie na wstrzymanie. Wątpię, czy oni sami to ogarniają. W każdym razie obecnie The Animals & Friends niesie ten sztandar. Nie wiem, czy Eric Burdon ma jakąś swoją wersję, czy nie. Zespół, który grał w Kielcach, to pierwszy perkusista John Steel (74 lata!), klawiszowiec Mick Gallagher (grał w Animalsach w 1965 roku) oraz "młodzi", czyli bardzo sympatyczny wokalista i gitarzysta Danny Handley i basista Scott Whitley. Co tu dużo pisać, świetny koncert, było wszystko, co trzeba, w tym wiele opracowań standardów (w sumie to tylko na opracowaniach cudzych utworów się wybili, tak jak wiele grup z lat 60.) takich, jak "See See Rider", "Bring It On Home" czy "Don't Let Me Be Misunderstood". Był też "Club A-Go-Go", no i na koniec, wiadomo - "The House Of The Rising Sun". Ten występ już został ochrzczony przez niektórych ludzi kieleckim koncertem wszech czasów. A dla części osób był nawet najważniejszym wydarzeniem od czasów założenia miasta. To oczywiście gruba przesada, ale pokazuje, że temu miastu trzeba rocka.

Koncerty w niedzielę odbywały się w środku "WDK", w sali widowiskowej. Tak, jak w poprzednie dwa dni odpuściłem zespoły z niedoszłej małej sceny oraz konkurs "Rock Front" (nie jestem aż takim hardcorem), tak również i tego ostatniego dnia przybyłem na tych głównych wykonawców. Załapałem się na końcówkę występu słowackiego ZVA 12-28 Band. Nie wiedzieć czemu przyjechała tylko połowa zespołu. Gitarzysta i wokalista oraz kontrabasista, również trochę udzielający się przy mikrofonie. W kapeli są jeszcze skrzypek i perkusista. Nie wiem, czy to przez okrojony skład, ale Słowacy zupełnie ani mnie, ani garstki widzów nie porwali. Granie dla koneserów. Nie wiem tylko dla koneserów czego. Jednostajna muzyka okraszona jakby menelską manierą wokalną. Tak, jakby Louis Armstrong skrzyżowany z ryczącym pijakiem. Takie trochę męczące to było. Może w czwórkę to brzmi zupełnie inaczej, bo na stronie jest napisane, że grają innowacyjnego bluesa. Dla grzeczności publika pożegnała ten osobliwy duet skromnymi brawami.

Później zagrał amerykański wirtuoz gitary Michael Lee Firkins ze swoim perkusistą i basistą. Ten człowiek jest znany z mistrzowskiego używania techniki hybrid picking (granie jednocześnie kostką i palcami) podczas szybkiego wymiatania. Czadowy występ zgromadził już spore audytorium, choć dalej sporo krzeseł było wolnych. Kto nie był, niech żałuje, bo przegapił super rozimprowizowaną wersję "Voodoo Child" Jimiego Hendrixa. Michael trochę też śpiewał, ale generalnie prawie każdy utwór był pretekstem do jego gitarowych szaleństw. Powiedział również, że bywał już w Polsce, ale jego muzycy są tu pierwszy raz i są urzeczeni pięknem naszego kraju. Miło.

Potem przyszedł czas na Earla Thomasa. To czarnoskóry wokalista bluesowy i soulowy. Wiadomo - już samo to, że Murzyn występuje w Kielcach, to sensacja. Nie no, żart. To fenomenalny wokalista z kawałem głosu, co udowodnił śpiewając bez mikrofonu w jednej z piosenek. Tu już było blisko kompletu na sali, podobnie jak później na Eriku Bellu. Artysta wciągnął publiczność do wspólnego śpiewania w kawałku "Soulshine". Pod koniec prawie wszyscy bawili się na stojąco, bo już każdy się przekonał, z jakim wokalistą mamy do czynienia. Sam Earl był wzruszony reakcją. Na koniec zszedł do ludzi, aby zakończyć występ wyjściem przez boczne przejście na hol, gdzie później on i zespół mieli sprzedawać płyty, rozdawać autografy itd.

Ja nigdzie nie miałem zamiaru wychodzić, bo za chwilę grał współzałożyciel Thin Lizzy, gitarzysta Eric Bell. Obecnie także wokalista. Przyjechał z basistą i perkusistą, a więc formuła hardrockowego power tria. Z początku nie miał tak dobrej reakcji tłumu, jak Earl Thomas. Wydawał się trochę znudzony i zdystansowany. A u nas jak wiadomo ludzie są przewrażliwieni na punkcie kontaktu z widownią. Muzę przecież gra fajniejszą. I on się jednak rozkręcił, co wszyscy wkrótce zauważyli. Szał zapanował na sali, gdy rozbrzmiał "Whiskey In The Jar". Pieśń tradycyjna, ale legendarny riff jest Erika. Wprowadził on też trochę zmian w utworze. Niby to się chwali, bo ile można grać nuta w nutę, ale niepotrzebnie zmienił nieco linię wokalną. Człowiek by sobie chciał z nim zaśpiewać, a tu nici. W sumie jednak bardzo dobry, mocny koncert. Zawierający też m.in. inny przebój Thin Lizzy, mianowicie "Rocker". Pod koniec ludziska bawiły się na stojąco, jak przystało na koncert rockowy. Tak więc to było ukoronowanie festiwalu.

Później było już tylko Mofo Party Band w "Czerwonym Fortepianie" i after party. Nie uczestniczyłem w tymże. Festiwal w zasadzie się zakończył, ale w dniach 17, 23 i 24 maja będą jeszcze tzw. "Suplementy Festiwalu". W "Gin-Gerze", w klubie "Bohomass Lab" i w "Czerwonym Fortepianie" zagrają m.in. Dudley Taft, Łąki Łan i Gaba Kulka. No, ale ta właściwa część to już historia. Świetnie, że taka impreza wreszcie zawitała do Kielc. Kilka dni wspaniałego rocka i innych gatunków, choć dla mnie nic nie przebiło Arthura Browna. Oby "Kielce ROCKują" było zaczątkiem nowej jakości w muzycznym życiu miasta i całego regionu.

Komentarze
Dodaj komentarz »