zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku środa, 24 kwietnia 2024

relacja: Ozzfest 2002, Katowice "Spodek" 29.05.2002

14.06.2002  autor: m00n
wystąpili: Ozzy Osbourne; Tool; Slayer; Decapitated; Anti-Product
miejsce, data: Katowice, Spodek, 29.05.2002

Wreszcie, po wielu latach oczekiwania, festiwal Ozzfest trafił także do nas. Zestaw zespołów, przygotowany na polską, okrojoną edycję imprezy, został dobrany całkiem interesująco, z pewnością wiele osób mogło znaleźć tu coś dla siebie, a przy okazji zobaczyć również kilka innych zespołów. Dość wysoka cena biletów nie odstraszyła kilku tysięcy osób, które 29 maja zjawiły się w katowickim "Spodku".

Rozpoczynający się około godziny 17:30 występ zespołu AntiProduct ominął mnie, jednak na podstawie rozdawanych przed wejściem ulotek i relacji znajomych doszedłem do wniosku, że nie mam czego żałować.

Na halę wszedłem, gdy w powietrzu rozbrzmiewały dźwięki "Nihility" za sprawą jedynej polskiej grupy tego wieczoru, Decapitated, na płycie było już całkiem sporo ludzi. Pozostałą część krótkiego występu wypełniły trzy kompozycje z najnowszej płyty, w tym chyba najlepszy na tym krążku "Spheres Of Madness" oraz "Eternity Too Short". Doskonałe brzmienie, świetna gra perkusisty, dwadzieścia minut, które zespół dostał do dyspozycji, muzycy wykorzystali znakomicie.

Na ten moment czekałem dwanaście lat, a to tylko dlatego, że wcześniejsze koncerty w Polsce twórców "South Of Heaven" i "Reign In Blood" z powodów finansowych mnie ominęły. Po jakichś piętnastu, może dwudziestu minutach przerwy z głośników wysączyło się intro "Darkness Of Christ", w tym czasie na scenie zjawił się Slayer w swoim legendarnym składzie: Araya, King, Hanneman i Lombardo. Na pierwszy ogień poszedł "Disciple" i to chyba było wszystko z najnowszej płyty grupy, co usłyszeliśmy tego wieczoru. A potem przyszedł wspomnień czas, nie ukrywam jednak, że starych utworów w takiej ilości naprawdę się nie spodziewałem. Zaczęło się od "War Ensemble", po którym Tom poprosił publiczność o zbytnie nie napieranie na barierki. Dalszy ciąg zwalił mnie z nóg. Genialne "Postmortem", "Raining Blood" czy "Hell Awaits" stanowiły kontynuację tego świetnego występu. Później "powiało" nowszymi kawałkami, a potem znowu mieliśmy powrót do staroci, w tym przejmującego "Dead Skin Mask" i "Mandatory Suicide". Nie zdążyły jeszcze przebrzmieć dźwięki "Chemical Warfare", gdy halę "Spodka" wypełnił znakomity "South Of Heaven", na który czekała większość zgromadzonej publiczności. Godzinny występ Amerykanów zakończył szybki "Angel Of Death". Była tylko jedna rzecz, do której można się przyczepić, to nagłośnienie. Było mało czytelne, choć dla mnie słyszalne było wszystko, ale wynika to z faktu, że znam te kawałki na pamięć. Natomiast cały kwartet spisał się na medal, drący się wniebogłosy Araya, wymiatający Lombardo (była to prawdopodobnie przedostatnia okazja do zobaczenia go w składzie Slayer w Polsce) i szalejący gitarzyści, wytatuowany King i jasnowłosy Hanneman. Bardzo dobry występ, który prawie w 100% spełnił moje oczekiwania. Przyznam, że nie często zdarza mi się wydzierać na koncertach, ale tym razem ciężko się było opanować. Czekam teraz na Slayer w Warszawie.

Tym razem nastąpiła trochę dłuższa przerwa niż poprzednio. Gdy pojawiłem się znowu na hali (tym razem postanowiłem posłuchać i pooglądać z wyższych sektorów), zobaczyłem widok podobny do tego, który rok wcześniej przez dwie godziny czarował moje oczy w warszawskiej Hali "Mera". Dwa duże telebimy umieszczone parę metrów nad sceną po obu jej stronach, poniżej po środku jeden mniejszy, a zaraz przed nim podest, na którym przez ponad godzinę wił się Maynard James Keenan, wokalista Tool. Podczas katowickiego koncertu zespół położył przede wszystkim nacisk na kompozycje pochodzące z nowego albumu "Lateralus". Zaczęło się od ostrzejszych "The Grudge" i "Parabola". Potem usłyszeliśmy dłuższe wersje starszego "Stinkfist" i znakomitego "Schism", "Ticks & Leeches", spokojny, kojący "Disposition", mroczny i niepokojący "Reflection" (mój faworyt z nowej płyty). Końcówkę wypełnił "Triad" (podczas którego gościnnie na bębenkach grał Dave Lombardo), a występ zakończył "Lateralis". To była część muzyczna, natomiast to, co działo się w tym czasie na ekranach, ciężko jest opisać. Jakieś narkotyczne wizje, dziwne figury, symbole, fragmenty teledysków, chore obrazy, które jeszcze potęgowały efekt, jaki tworzyła muzyka. Może Tool nie zachwycił mnie tak bardzo, jak poprzednim razem, jednak koncert znowu zrobił na mnie duże wrażenie, był to niewątpliwie świetny show, którym zebrał największa publikę na płycie "Spodka" tego wieczoru.

Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru. Punktualnie o 21:45 rozległo się "I Can't Fuckin' Hear Ya!", które kilkakrotnie powtarzało się później w dialogu z publicznością. Po chwili na scenie zjawił się Ozzy Osbourne odziany m.in. w czarny obcisły ciuch, na którym widniał krzyż otoczony czymś w rodzaju cekinów (a może to był po prostu brokat?), na plecach znajdowała się jego odwrócona wersja. Towarzyszyli mu świetni muzycy, jakimi niewątpliwie są gitarzysta Zakk Wylde, perkusista Mike Bordin, basista Robert Trujillo i klawiszowiec John Sinclair. Występ rozpoczął się od "I Don't Know", by zaraz po nim uszy widzów zadowolił "War Pigs". Dalszy ciąg stanowiła wiązanka starych i nowych kompozycji, w tym "Believer", czadowy "That I Never Had", "Mr. Crowley", mocny "Gets Me Through" czy "Suicide Solution". Przerwę, będącą odpoczynkiem dla Ozza, stanowił kilkuminutowy popis Zakka "Fuckin" Wylde'a, (jak został przedstawiony później przez Osbourne'a), wyczyniającego cuda na swojej czarno-białej gitarze, to grając na niej za głową, to grając solówkę językiem, istny majstersztyk. W drugiej części nie mogło zabraknąć wolnego "No More Tears" z cudnymi ciężkimi riffami, następnego klasyka Black Sabbath w postaci "Iron Man", "Road To Nowhere" czy hiciarskiego "Don't Want To Change The World". W trakcie koncertu Ozzy co jakiś czas chłodził szalejącą publiczność wodą ze szlaucha i wiader. Może nie zdawał sobie sprawy, że na zewnątrz leje jak z cebra? Tak zakończyła się podstawowa część koncertu. Po gorących owacjach Ozzy wrócił na scenę, a na bis dostaliśmy jeszcze "Crazy Train", a potem jeszcze "upiększony" przez Wylde'a "Paranoid". Zresztą wykonania "War Pigs" i "Iron Man" również zawierały domieszkę patentów Zakka. Równo po dziewięćdziesięciu minutach koncert się skończył, a gdy zapaliły się światła na osłodę usłyszeliśmy "Dreamer" z płyty. Choć nie jestem fanem Ozzy'ego, to bez bicia przyznaję, że to był naprawdę bardzo dobry występ, który mógł się podobać nawet malkontentom. Wygląda na to, że dziadek Ozzy jest nadal w niezłej formie.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!