zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

relacja: "Ripfest 2010" (Ozzy Osbourne, Korn, Nazareth i inni), Krabcice "Amfiteatr" 28.08.2010

4.09.2010  autor: Verghityax
wystąpili: Ozzy Osbourne; Korn; Nazareth; Ken Hensley & Live Fire; Deborah Bonham; Krucipusk; Cocotte Minute; The Switch; Gate Crasher; Votchi; Navostro
miejsce, data: Krabcice, Amfiteatr, 28.08.2010

Ledwie skimałem kilka godzin po katowickim "Metal Hammer Festival", a już bezlitosny budzik wyrywa mnie ze snu, przypominając, że kolejna wyprawa nie zrobi się sama. Tym razem punktem przeznaczenia miała być czeska mieścina Krabcice, położona kilkadziesiąt kilometrów na północ od Pragi, nieopodal zabytkowego Mielnika. Zaraz na południe od tego sioła wznosi się zalesiony, przypominający żółwią skorupę masyw niegdyś wulkanicznej góry Rip, która to zajmuje szczególne miejsce w historii i kulturze naszych sąsiadów. Zgodnie z podaniem spisanym przez kronikarza Kosmasa, to właśnie w okolicach Ripu miał się osiedlić legendarny protoplasta Czechów po odłączeniu się od swych braci, Lecha i Rusa.

Nazwa pierwszej edycji "Ripfestu", jak łatwo się domyślić, pochodzi od tego poczciwego wzniesienia, sam festiwal ulokował się u jego podnóża. Nie ukrywam, że do Krabcic przyciągnął mnie, jak i przypuszczalnie większość uczestników imprezy, Ozzy Osbourne w roli headlinera, aczkolwiek reszta składu również mi odpowiadała. Co prawda Korna widziałem dzień wcześniej w katowickim "Spodku", ale ciekaw byłem, jak wypadnie w warunkach plenerowych - dotychczas wszystkie popisy Davisa i jego ekipy, na których byłem obecny, odbywały się w pomieszczeniu zamkniętym. Z wykonawców zagranicznych line-up uzupełniali Nazareth, były klawiszowiec Uriah Heep - Ken Hensley - oraz Deborah Bonham, siostra świętej pamięci Johna, byłego pałkera Led Zeppelin.

Przykro mi to pisać, ale od strony organizacyjnej "Ripfest" okazał się kolosalną porażką. Miałem już okazję wielokrotnie odwiedzać rozmaite czeskie festiwale i - podobnie jak w Niemczech - za każdym razem wszystko było starannie przemyślane, dopracowane i ogólnie dopięte na ostatni guzik. Nie w tym przypadku. Lista grzechów organizatora jest tak długa, że nie wiem nawet, od czego zacząć. Chyba chronologicznie będzie najlepiej. To, co rzucało się w oczy już na wstępie, to dramatycznie mała liczba miejsc parkingowych. W efekcie Krabcice były tak zawalone samochodami, jak to tylko możliwe i to już w godzinach popołudniowych. Ci, którym nie udało się wywalczyć odrobiny wolnej przestrzeni, zmuszeni byli próbować w okolicznych mieścinach. Organizując festiwal na kilkadziesiąt tysięcy osób, takie rzeczy wypadałoby wziąć pod uwagę - w końcu to nie przegląd młodych zespołów, na którym pojawią się głównie krewni i znajomi królika. To, że miejscówka została nienależycie wybrana, dało się również odczuć wyjeżdżając z Krabcic, czy też raczej próbując z nich wyjechać. Mieścinę i jej okolice dotknął paraliż komunikacyjny, choć policja robiła, co w jej mocy, by jak najsprawniej rozładować korek.

Sposób, w jaki teren "Ripfestu" został podzielony też pozostawia wiele do życzenia. Organizator wpadł na pomysł, aby utworzyć dwie strefy - "srebrną" i "złotą". Ok, w sumie nic nowatorskiego, widzieliśmy to już multum razy. Zwyczajowo przyjęło się określać nazwą "złotej strefy" niewielki, specjalnie wydzielony pas pod sceną i tyle w temacie. Komu na dźwięk słów "złota strefa" takowe skojarzenie przychodzi do głowy, ręka do góry! W tym momencie szefostwo "Ripfestu" trzymałoby ramiona jak najbliżej ziemi. Otóż złota strefa "Ripfestu" zajmowała... niemal połowę przeznaczonego na imprezę obszaru. W trakcie występu Ozzy'ego przeszedłem się do srebrnej strefy, żeby sprawdzić, jak ogląda się koncert z tej perspektywy i uważam, że przebywający w niej fani mają prawo czuć się oszukani. Widoczność już w dalszej części "złotej" była nienajlepsza, a to, co można było dostrzec ze "srebrnej" zakrawa na kpinę. Do tego, zważywszy na odległość, dźwięk docierał tu rozmyty. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, by w srebrnej strefie ustawić jakieś telebimy - przy takich cenach biletów choć tyle wypadałoby zrobić.

Lecimy dalej. Pogoda. Nie, nie zarzucam organizatorowi sprowadzenia na podnóże Ripu koszmarnej ulewy, która zamieniła każdą piędź ziemi w lepkie, śliskie błocko, miękkie do tego stopnia, iż można się było w nie zapaść po kostki. Zarzucam mu za to zupełny brak wyobraźni, jakim popisał się już w kwestii miejsc parkingowych. W Niemczech w takich sytuacjach po prostu przywozi się siano i rozrzuca je po podłożu, nieważne, czy to piątek, czy świątek. Z początku poruszanie się po błoniach "Ripfestu" polegało na tym, by ubrudzić się jak najmniej. Po paru minutach i pozbyciu się wszelkich złudzeń, pozostał survival horror z cyklu "byle się w to nie wypieprzyć". Warunki te skutecznie zepsuły atmosferę - była, podobnie jak pogoda, zdecydowanie chłodna. Standardowo Czesi niewiele się ruszają na koncertach, lecz tym razem absolutnie ich za to nie winię - tego wieczoru zabawa była niewskazana. Nawet gdyby ktoś chciał poszaleć, to jeden wyskok w powietrze mógł go kosztować utratę obuwia, drugi zaś skarpetek. Przykro mi, że i za to wylewam wiadro pomyj na głowę organizatorów, ale robiąc tak duży festiwal powinno się wykazać trochę dobrej woli lub praktycznego pomyślunku, czy przynajmniej sprawdzić prognozy, ponieważ taką ewentualność akurat dało się przewidzieć.

Wątek ten prowadzi nas wreszcie do koncertów. Ponieważ pogoda była, jaka była, część czeskich supportów nie wystąpiła, a niektóre zaprezentowały bardzo okrojone setlisty. To ostatnie spotkało też Deborę Bonham, bluesrockową śpiewaczkę i jej zespół. Na potarganą wiatrem scenę weszli około 16:00 i zamiast przewidzianych 45 minut, zagrali pół godziny, zaczynając od "Shit Happens". Cóż, nie dało się wybrać lepszego wałka, by na dzień dobry podsumować całokształt kondycji "Ripfestu". Zważywszy na ograniczone możliwości, muzycy dali naprawdę dobry gig, a wokal Debory to coś, na czym warto zawiesić ucho. Na resztę setlisty złożyło się: "Grace", cover "Need Your Love So Bad" Mertisa Johna Jr., "Duchess" i na finał całkiem udany cover "Rock and Roll" Led Zep.

O 17:00 miał się rozpocząć popis Kena Hensley'a, bardzo przeze mnie wyczekiwany. Ten multiinstrumentalista to bez wątpienia jeden z najlepszych klawiszowców, jacy zalśnili na hardrockowym panteonie. Do jego licznych umiejętności zalicza się również niemały talent kompozytorski - to właśnie on był autorem (a w niektórych przypadkach współautorem) największych hitów Uriah Heep, jak choćby "Loot at Yourself", "Stealin'", "Easy Livin'", "The Wizard" czy nieśmiertelne "Lady in Black". Ken obecnie promuje swe najnowsze solowe dzieło - "Blood on the Highway", powiązane z autobiografią muzyka o tym samym tytule. Niestety, dzięki fachowości organizatora (trzeba jeszcze nadmienić, że gig Hensley'a rozpoczął się dopiero o 17:45) musiałem się obejść smakiem, ponieważ dostarczono mu uszkodzone organki Hammonda. A jako że show tego artysty opiera się przede wszystkim na Hammondach, na "Ripfeście" zakończył się on po nieudanej próbie odegrania utworu "The Wizard" z albumu "Demons and Wizards" Uriah Heep. Ken starał się ratować koncert, przerzucając się na gitarę akustyczną, lecz problemom technicznym nie było końca. Ostatecznie poirytowany klawiszowiec zszedł ze sceny, by już więcej nie powrócić. Nie dziwię się jego reakcji.

Szkocki Nazareth był pierwszą tego dnia kapelą, która zagrała pełny, trwający nieco ponad godzinę set. Panowie, chociaż mają już po 60 lat na karku, wciąż potrafią pokazać, na co ich stać. A stać ich na sporo. Wiele młodych formacji będzie mogło uważać się za szczęśliwców, jeśli w wieku Dana McCafferty'ego ich kondycha sceniczna będzie wyglądała podobnie. Na plus należy im też zaliczyć, że pomimo niezaprzeczalnie ugruntowanej pozycji na rynku muzycznym, Szkotom chce się jeszcze pisać piosenki i nagrywać nowe albumy, a nie kolejne kompilacje typu "best of", na którą to przypadłość cierpi obecnie wielu spośród dinozaurów rocka. Setlista akurat nie zaskoczyła. Nazareth ograniczyli się w dużej mierze do sprawdzonych hitów, grając: "Telegram", "Turn On Your Receiver", "Miss Misery", "Dream On", "Bad Bad Boy", "The Gathering", cover "My White Bicycle" Tomorrow, "Heart's Grown Cold", "Shanghai'd in Shanghai", "Hair of the Dog", "Holiday" oraz cover ballady "Love Hurts" The Everly Brothers. W charakterze bisu zapodali "See Me" z najnowszego krążka, pt. "The Newz", niepokonany "Razamanaz" i cover "This Flight Tonight" Joni Mitchell.

Brygada Jonathana Davisa wykazała się zabójczą punktualnością. Równo o 21:00, kiedy podium spowijał już mrok nocy, rozpoczął się ich koncert... i potrwał ledwie godzinę, wliczając w to bisy. Zakładam, że kochani organizatorzy znów coś namieszali, gdyż Korn nie jest grupą, której zdarzają się takie akcje. Jak dotąd nie uświadczyłem ani nie słyszałem o nieprofesjonalnym zachowaniu z ich strony, co każe mi przypuszczać, iż po prostu na taki czas zostali zakontraktowani. Publika była statyczna, część ludzi pod sceną wznosiła pięści w mroźne powietrze, skandując nazwę zespołu, lecz nic ponadto. Amerykanie, niepomni na warunki i mało porywające przyjęcie, zrobili to, co do nich należało - odegrali porządną sztukę. Jonathan jak zawsze wciągał widza w psychodeliczny świat swego umysłu rewelacyjnym wokalem i ekspresywnym zachowaniem. Jak i poprzedniego dnia w "Spodku", Ray Luzier łoił w gary aż miło, zaś Zac Baird, etatowy klawiszowiec, tworzył odpowiedni podkład. Żegnając się z fanami Fieldy i Munky szczodrze rzucali "dzieciom kukurydzy" gitarowe kostki. W tym miejscu muszę wyrazić swoją absolutną pogardę dla przedstawicieli firmy ochroniarskiej, gdyż kolesie odstawili identyczną szopkę, jak na czeskim "Sonisphere Festival" w czerwcu - mianowicie rzucane ze sceny przedmioty, które miały pecha wpaść do fosy, prędko znikały w ich kieszeniach, by pewnie potem trafić na Augro czy inny serwis aukcyjny. Setlista prezentowała się następująco: "Right Now", "Here to Stay", "Did My Time", "Oildale (Leave Me Alone)", "Falling Away from Me", "Let the Guilt Go", "Freak on a Leash", "Blind", "Shoots and Ladders", "Clown" i "Got the Life".

Ozzy Osbourne, który miał wejść na pudło o 23:00, rozstawił się ze swym majdanem już 40 minut wcześniej, czyli w 20 minut po zakończeniu występu Korna. Nie wiem, z czego wynikła takowa decyzja, ale niezmiernie mnie ucieszyła, albowiem niska temperatura i bagniste podłoże, przy którym Luizjana poczułaby się zawstydzona, i tak już wystarczająco dawały się wszystkim we znaki. W obozie byłego lidera Black Sabbath zaszły od czasu wydania albumu "Black Rain" znaczące zmiany. Nie licząc basisty Roba Nicholsona, cały skład kapeli uległ zmianie, z czego najbardziej istotnym przetasowaniem było bez dwóch zdań odejście gitarzysty Zakka Wylde'a z Black Label Society. Jak wieść gminna niesie, Ozzy czuł się coraz mniej komfortowo z alkoholowymi ciągotami Zakka, choć po swoich ekscesach jest bodaj ostatnią osobą na naszej planecie, która ma prawo to komuś publicznie wypominać. W moim odczuciu zagranie to było ze strony Osbourne'a strzałem w stopę, gdyż dotychczasowy wkład Wylde'a w brzmienie jego solowych płyt był nie do przecenienia - słychać to wyraźnie, gdy porównuje się najnowszy krążek, "Scream", z którymś z poprzednich. Prócz wokalisty Black Label z grupy odszedł również pałker Mike Bordin. Obu panów zastąpili odpowiednio Gus G. z Firewind oraz Tommy Clufetos z ekipy Roba Zombie. Szeregi sonicznej machinerii Ozzy'ego uzupełnił klawiszowiec Adam Wakeman, syn Ricka Wakemana z Yes. Choć z początku miałem ogromne wątpliwości, co do zasadności takiego postępowania, muszę przyznać, iż na żywo nowi instrumentaliści sprawdzają się bez zarzutu. Zarówno Gus G., jak i Tommy Clufetos wyciskali z siebie siódme poty, by udowodnić widzom i sobie samym, że nie bez kozery znaleźli się na scenie u boku Księcia Ciemności. Również sam Ozzy kipiał tego dnia energią: skakał, zachęcał publiczność do wspólnego klaskania z nim i zagrzewał do boju rozmaitymi pochwałami. Mam też wrażenie, że gdzieś zniknęła jego skłonność do garbienia się, jaką można zaobserwować na zapisach wideo z dawniejszych koncertów.

Gig, mimo iż naprawdę porządny, nie potrwał długo, bo jedynie około 70 minut, a i setlista nie zachwyciła mnie zbytnio. Zabrakło wielu hitów, na które czekałem, a przeszywający ziąb i wszechobecne błoto nie sprzyjały zabawie, toteż zdecydowana większość ludzi po prostu stała i patrzyła na podium. W tym kontekście programowe hasła Ozzyego, typu "you're the best" albo "you're number one" brzmiały wybitnie na wyrost i mało szczerze. Formacja Osbourne'a zaprezentowała w Czechach: "Bark at the Moon", "Let Me Hear You Scream" (jedyny numer z nowego albumu wpleciony w menu tego wieczoru), "Mr. Crowley", "I Don't Know", "Fairies Wear Boots" Black Sabbath, "Suicide Solution", "Shot in the Dark", kolejny powrót do twórczości Sabbath w postaci "Iron Man", następnie "I Don't Want to Change the World" i "Crazy Train". Po zejściu muzyków ze sceny publika podniosła niewielkie larum, po którym Ozzy powrócił i obiecał, że zagrają jeszcze jeden wałek, jeśli tym razem tłum rzeczywiście zacznie szaleć. Niestety, mało kto zastosował się do prośby wokalisty i w efekcie dostaliśmy tylko "Paranoid" Black Sabbath, po czym gwiazdy imprezy pospiesznie zmyły się z estrady.

Choć od festiwalu upłynęło już parę dni, wciąż mam wobec niego mieszane uczucia. Z jednej strony wykonawcy zrobili, co mogli, by koncerty się udały i część z nich wypadła bardzo pozytywnie. Jednakowoż obok liczby rozczarowań wliczonych w pakiet atrakcji nie dało się przejść obojętnie. Dowiedziałem się, że organizator ma ponoć zamiar uraczyć nas w przyszłym roku drugą edycją "Ripfestu". Pytanie tylko, czy znajdą się chętni, by zaryzykować powtórkę z bądź co bądź niezbyt przyjemnych doświadczeń.

Komentarze
Dodaj komentarz »
Ozzy Osbourne
vonsmroden (gość, IP: 178.73.48.*), 2010-09-05 21:46:24 | odpowiedz | zgłoś
Set-lista Ozzy'ego nie mogła być lepsza, wiadomo im dłużej tym lepiej, ale w jego stanie to może i lepiej, jeszcze by dostał zawału...

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!