zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 18 kwietnia 2024

relacja: Slade, Katowice "Spodek" 29.10.2009

29.11.2009  autor: Verghityax
wystąpili: Slade
miejsce, data: Katowice, Spodek, 29.10.2009

Od czasu ich lipcowego występu w "Dolinie Charlotty" upłynęły raptem trzy miesiące, a dinozaury glam rocka po raz kolejny zawitały do kraju nad Wisłą. Tym razem wylądowały jednak nieco bardziej na południe, bo w katowickim "Spodku", w którym niedawno zakończył się trwający przez ponad pół roku remont. Czwartek, 29 października 2009 r., okazał się dniem wybitnie chamskim pod względem pogodowym, albowiem Matce Naturze ewidentnie przestawił się zegar biologiczny i uraczyła rodzaj ludzki w Polsce przedwczesną, zimową demencją starczą. Na szczęście srogi klimat spod znaku Kamczatki nie dawał się już we znaki wewnątrz gościnnych murów hali, gdzie można było w spokoju odtajać i zająć się istotniejszymi kwestiami.

Na wstępie muszę powiedzieć, iż niezmiernie zdziwiła mnie decyzja organizatora o zaproszeniu Brytyjczyków do tak dużego obiektu jak "Spodek". Jakby nie patrzeć Slade, pomimo swego kultowego statusu, nie jest kapelą, która wypełniłaby salę na kilka tysięcy ludzi, a przynajmniej nie w naszym kraju. Co więcej, podobnie jak to miało miejsce w przypadku wrześniowego gigu Glenna Hughesa, tak i wokół występu Slade było zdecydowanie niewiele medialnego szumu. Ja sam dowiedziałem się o tym wydarzeniu dzięki poczcie pantoflowej, plakatu na mieście nie uświadczyłem ani jednego. Niestety, słaba kampania reklamowa zaowocowała dość przeciętną frekwencją. Tragedii nie było - widziałem w "Spodku" już mniej oblegane koncerty - ale sądzę, że przy odpowiednim rozdmuchaniu tematu dałoby się ściągnąć liczniejszą publikę. Rozczarował mnie również zupełny brak oficjalnego merchandise'u - zespół nie przywiózł ze sobą ani płyt, ani koszulek. Jedynym stanowiskiem na korytarzu, które rzucało się w oczy, była wystawka, należąca najpewniej do któregoś ze sponsorów, a składająca się z... dmuchanych, różowych rowerów. Zastanawiające, choć na swój wariacki sposób adekwatne do jajcarskiego podejścia Slade, jakie muzycy zaprezentowali podczas koncertu. Natomiast wielkiego plusa organizator ma u mnie za załatwienie darmowych plakatów z wizerunkiem grupy i podpisami wszystkich muzyków - co prawda, w wersji preprint, lecz dla fana to i tak nie lada gratka, a przy okazji świetna pamiątka. Dziwi tylko, dlaczego w ramach reklamy nie rzucono paru z tych rarytasów na katowickie mury.

W roli supportu wystąpiła polska grupa Vintage, grająca głównie covery utworów takich tuzów, jak Led Zeppelin czy Creedence Clearwater Revival. Niestety, z powodu obowiązków zawodowych dałem radę załapać się jedynie na końcówkę ich popisu, kiedy to uraczyli zgromadzonych swoją własną kompozycją. Na tyle, na ile jestem to w stanie ocenić, chłopaki mają spory zapał, niezłe brzmienie i niemałe umiejętności, lecz nie bardzo udało im się rozruszać widzów. Tym niemniej, warto zapamiętać nazwę Vintage, bo z pewnością jeszcze nie raz o nich usłyszymy.

Po kilkunastu minutach złotouści konferansjerzy radiowi, którzy niestrudzenie prowadzili całą imprezę, zapowiedzieli gwiazdę wieczoru, wprost prześcigając się w wymyślnych określeniach, z których "plebejskie wyzwanie" najbardziej brutalnie zaryło się w mej pamięci - niczym zły dotyk. Pod sceną, na obu jej końcach, migały na czerwono dekoracje w postaci kolejowych świateł stopu, zupełnie, jakby w niemy sposób chciały uciszyć trajkoczących bez ładu i składu radiowców. Gdy wreszcie chłopaki ze Slade wparadowali na skrzynię, tłum przywitał ich gromkimi owacjami. Pośród zgromadzonych mnóstwo było zarówno młodszych, jak i starszych ludzi. Po tym właśnie można poznać ponadczasową muzykę - kiedy potrafi rozruszać zarówno nastoletnich adeptów rocka, jak i tych, których skronie przyprószyła już siwizna.

Obecnie w składzie grupy Slade, a formalnie rzecz biorąc Slade II, choć i tak nikt tego rozszerzenia nie używa, pozostaje dwóch z czterech jej oryginalnych członków: gitarzysta Dave Hill i perkusista Don Powell. Pozostali z ojców założycieli, czyli Noddy Holder i Jim Lea na dobre rozstali się z kapelą pod koniec 1991 roku. Od tamtego momentu stanowisko basisty i głównego wokalisty piastowane było przez paru różnych muzyków, aż wreszcie w 2003 roku do zespołu dołączył pogrywający na basie i skrzypcach John Berry, zaś w 2005 za mikrofonem obergardłowego stanął Mal McNulty, udzielający się niegdyś w The Sweet.

Slade to formacja słynąca między innymi z fonetycznego zapisu tytułów swych piosenek, z których gros doczekało się licznych coverów - do bardziej znanych należy "Cum On Feel the Noize" w wykonaniu Quiet Riot, "Mama Weer All Crazee Now" w wersji The Runaways (dawnej kapeli Lity Ford) i "Gudbuy t'Jane" przerobione przez Britny Fox. Powstał również rodzimy cover "Run Runaway", a kojarzyć powinni go przede wszystkim fani Acid Drinkers.

Występ w katowickim "Spodku" Slade (chociaż aż chciałoby się papugować ich stylistykę i napisać Slejd) rozpoczął tytułowym kawałkiem z albumu "We'll Bring the House Down". Od razu widać, że Dave Hill to grupowy żartowniś, bowiem na scenę wparował w dawnej, czerwonej kurcie brytyjskich kawalerzystów ze złotymi zdobieniami, a jego głowę wieńczył czarny kapelusz z szerokim rondem. Żeby było zabawniej, pomimo 63 wiosen na karku, Dave kipiał energią, jakiej pozazdrościć mógłby mu niejeden młodzian, czemu dowód dawał nieustannie, wymachując nogami niczym John Cleese w skeczu o "Ministerstwie Głupich Kroków". Pozostali również pozakładali fikuśne wdzianka, choć daleko im było do image'u Hilla. Zaraz potem Slejd ruszył z jednym ze swych najbardziej popularnych hitów - "Take Me Bak 'Ome". Po tym numerze na sali zapachniało "T.N.T." AC/DC, ponieważ Mal McNulty zakrzyknął, że najwyższa już pora, by wszyscy pozamykali swoje córki i "Spodek" zdominowały dźwięki "Lock Up Your Daughters". Następny na setliście pysznił się niby kamerdyner z dumnie wypiętą piersią absolutny hicior z piątej studyjnej płyty kapeli, jeden z moich ulubionych przedstawicieli ich twórczości - "Far Far Away", który zabrzmiał zdecydowanie mocniej niż na płycie. Po tym energetycznym kopie większość chłopaków zrobiła sobie krótką przerwę na oddech, a Don Powell zabawiał publiczność perkusyjnym solo, łojąc w gary ile wlezie za pomocą biało-czarnych pałeczek, jakich używa także James Kottak ze Scorpions.

Po powrocie, w ramach kolejnego muzycznego posiłku, Brytyjczycy zaserwowali znacznie spokojniejsze "Everyday" oraz nieco bardziej przebojowe "Look Wot You Dun" i "Red Hot". I kiedy naszła mnie myśl, że Slejdom zaczyna już brakować pary, przywalili z pełną siłą nieśmiertelnym "Coz I Luv You", w trakcie którego John Berry mógł się wreszcie popisać grą na skrzypcach. Kolejne kawałki były już z wyłącznie górnej półki. Usłyszeliśmy "Run Runaway", po którym Dave Hill trzymając ręce jakby kogoś do siebie tulił zapytał, czy jesteśmy romantyczni. Po uzyskaniu chóralnej odpowiedzi twierdzącej doszedł do wniosku, że Polska jest romantyczna i rozpoczął "My Oh My", jeden z największych, singlowych sukcesów Slejd. Kontynuując trend sypania hitami, chłopaki poczęstowali rozentuzjazmowaną publikę "Gudbuy t'Jane", "Mama Weer All Crazee Now" i "Get Down and Get With It". Reakcję ludzi ciężko ująć słowami - to było coś pięknego, prawdziwe szaleństwo w starym, dobrym stylu lat 70-tych. W takich właśnie chwilach człowiek czuje, że żyje.

Po ostatnim numerze Dave oznajmił: "I'm afraid we have to go", na co fani zareagowali zdecydowanym "No!". Zabawę powtórzyliśmy kilkukrotnie i Slejd udało się do garderoby, by parę minut później powrócić w nowych, pstrokatych, niemalże jarmarcznych kreacjach - najbardziej rzucał się w oczy dotychczas niewychylający się John Berry. Miał na sobie kamizelkę, której przednia część pokryta była kolorowymi cekinami tworzącymi brytyjskiego Uniona Jacka, zaś tylnia przedstawiała flagę Irlandii. Z gardła Dave'a wyrwała się zapowiedź bodaj najbardziej wyczekiwanej piosenki tego wieczoru - "Cum On Feel The Noize". Czysta magia.

Kiedy wszyscy, nie licząc Berry'ego, raz jeszcze zeszli ze sceny, by dosłownie w kilkanaście sekund później pojawić się w charakterystycznych, czerwonych czapach z białymi pomponami, każdy już wiedział, co teraz nastąpi. I choć do świąt były jeszcze dwa miesiące (nie licząc supermarketów wyjmujących choinki w dzień po Wszystkich Świętych), Slejd po prostu nie mogło nie zagrać "Merry Xmas Everybody". Po tym kawałku muzycy ostatecznie pożegnali się z fanami, zostawiając im olbrzymią dawkę pozytywnej energii i uśmiechy na twarzach. Co prawda cały koncert zamknął się w 75 minutach, które w dodatku zleciały jak z bicza strzelił, lecz nikomu nie zdawało się to przeszkadzać. Jedyną krytyczną uwagą, którą mam do występu Slejd, był raczej przeciętny kontakt Mala McNultyego z publicznością, ale w tej kwestii Dave Hill nadrabiał jego braki w dwójnasób.

Nie ukrywam, że bardzo chciałbym zobaczyć kiedyś Slejd w ich pierwotnym składzie, z Lea i Holderem, którzy przecież napisali większość przebojów grupy. Nie zmienia to jednak faktu, iż na żywo obecni członkowie kapeli dają radę i jestem pewien, że gdy Slejd zawita do Polski następnym razem, na ich koncercie mnie nie zabraknie.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

- Slade

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Czy Twój komputer jest szybki?