zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 29 marca 2024

relacja: Steve Hogarth, Kraków "Rotunda" 2.12.2013

3.12.2013  autor: Boomhauer
wystąpili: Steve Hogarth
miejsce, data: Kraków, Rotunda, 2.12.2013

Steve Hogarth przybył do Krakowa w ramach projektu H Natural ("H" to jego jakże oryginalna ksywa). Z podtytułem "Christmas Shows 2013". Koncerty te polegają na tym, że Steve w kameralnej atmosferze śpiewa ważne dla niego utwory, a także gawędzi z publicznością. Są to kawałki Marillion, covery, a czasami kompozycje solowe. A to wszystko jedynie przy akompaniamencie pianina i okazjonalnych sampli puszczanych z Maca. Pierwszy raz byłem na tego typu występie. Ba, nigdy wcześniej na całym koncercie nie siedziałem (nie licząc kilku owacji na stojąco dla artysty). Wprawdzie kiedyś miałem bilet na sektor niebieski w "Spodku" na "Hard Rock Heroes Festival". Ale wtedy z powodu niezadowalającej sprzedaży kategorie zostały zniesione i każdy mógł sobie pójść gdzie chciał. Więc poleciałem pod scenę.

Wracając do H Natural - wreszcie zobaczyłem gig w "Rotundzie". Tym samym mam już zaliczone wszystkie najważniejsze krakowskie miejscówy koncertowe ("Loch Ness", "Alchemię", "Studio", "Halę Wisły", "Kwadrat" i "Rotundę"). No, ale dość już o moich życiowych "osiągnięciach". Miałem miejsce na parterze po prawej stronie. Nie wiem, jak tam frekwa na balkonie, ale na parter ludzi przyszło bardzo dużo. Chociaż widoczne też były puste krzesła. Kto nie był, niech żałuje. Jako że zbliżają się święta, Steve wprowadził zgromadzonych w sielski nastrój jakimś świątecznym utworem. Atmosfera taka, jak na koncertach Marillion - serdeczna i rodzinna. Ludzie w różnym wieku, także z małymi dziećmi. Nie będę się bawił w kompletną setlistę, bo takowej po prostu nie posiadam, ale wspomnę o wszystkim, co zapamiętałem lub zanotowałem. I na pewno jako drugi utwór usłyszeliśmy "Instant Karma" autorstwa Johna Lennona. Były też marillionowe "You're Gone", "Beautiful" i "Pour My Love". Nie chcę prawić komunałów, ale Steve ze swoją wielką skalą głosu i charyzmą jest dla mnie jednym z najlepszych żyjących rockowych wokalistów. Przy okazji to świetny pianista samouk (grywa też na innych instrumentach). Nie muszę chyba wspominać o jego otwartości na ludzi i poczuciu humoru. Wielki mainstream jakoś nigdy się na nim nie poznał. Jednak to chyba nawet lepiej, bo ma się poczucie obcowania ze sztuką najwyższego kalibru, skierowaną do wybranych.

Poleciało "Hard As Love" i mój osobisty faworyt - "Easter". Dla mnie razem z "Seasons End" jedna z najpiękniejszych piosenek wszech czasów. Tu zagrana w stonowanej wersji. Bardzo się ucieszyłem, bo traktowałem ten występ Hogartha trochę jak taki aneks do krakowskiego koncertu Marillion sprzed roku. Tamten gig był fantastyczny, jednak u sporej grupy ludzi pozostawił niedosyt, gdyż repertuarowo był uboższy niż koncerty wrocławski i warszawski. Mnie zabrakło wtedy jakiegokolwiek utworu z "Seasons End" i oto zostałem wynagrodzony. Zabrzmiał też "Sounds That Can't Be Made" z rytmicznym (no powiedzmy) klaskaniem publiczności. Należy wspomnieć, że również tej jesieni grał w Polsce Fish. I to nie na jednym koncercie, tak jak Steve, a na ośmiu. Niektórzy wciąż dyskutują, kto był czy jest najlepszym wokalistą Marillion. Tego nie da się porównać. Z tego chociażby powodu, że era Fisha trwała siedem lat, a era Hogartha trwa już ćwierć wieku. Jeśli liczyć komercyjną efektywność, to wyżej stoi Fish. Każdy z czterech studyjniaków z nim w składzie odniósł sukces i jest klasyką rocka. Ciężko natomiast mówić o wielkim sukcesie w przypadku albumów z Hogarthem. Głównie spowodowane było to tym, iż muzyka Marillion stawała się coraz bardziej progresywna i wymagająca, a albumy coraz dłuższe. EMI nie promowała należycie tak trudnej muzyki, dlatego zespół opuścił tego fonograficznego giganta po albumie "Afraid Of Sunlight", stając się grupą niezależną. W jakimś też stopniu liczącą na wsparcie wiernej bazy fanowskiej. Generalnie jednak Steve wydaje się być zdolniejszym muzykiem, a upływ czasu nie ma najmniejszego wpływu na jego głos. W przeciwieństwie do głosu Fisha. No, ale z drugiej strony Hogarth nie miał chyba nigdy problemów natury alkoholowej, nie to co poprzednik.

Usłyszeliśmy też fajne wykonanie zawsze niezawodnego "Fantastic Place" z płyty "Marbles". Próba nawiązania przez Steve'a rozmowy z publicznością poskutkowała pytaniami (głównie ze strony pań) o prawie każdy element garderoby, jaki miał na sobie. Odpowiedział zabawnymi historyjkami o pochodzeniu swojego płaszcza oraz butów. Nie obyło się bez tradycyjnych komplementów dla piękności Krakowa i jego starego miasta. Aż chciałoby się krzyknąć "you haven't seen Jędrzejów". Ale darowałem sobie. Wokalista pytał się nas również, czy wszyscy jesteśmy z Krakowa. Wtedy z sali padły okrzyki z nazwami różnych miast (m.in. Bielsko, Łódź). Ktoś nawet krzyknął "Szczecin", a Steve na to "Szcze-cin? Sorry, I don't know where that is. I'm ignorant".

Sala była przyciemniona, a scena z Hogarthem lekko podświetlona na niebiesko. Dookoła klimatyczne świece, Steve z pianinem i postawionym na nim laptopem, a obok stolik z niezidentyfikowanym alkoholem. W pewnym momencie artysta dostał takie małe kwiatuszki, ale najfajniejszą akcją było to, jak jakiś dzieciak podszedł i podarował mu bożonarodzeniową gwiazdkę. Którą Hogarth ochoczo zawiesił na mikrofonie. W późniejszych częściach gigu wokalista coraz częściej wspomagał się samplami z Maca. Czasem dla rozbawienia widowni przed rozpoczęciem właściwego grania puszczał jakieś tandetne bity. Nie pamiętam, którym dokładnie utworem zakończyła się część zasadnicza, a którym zaczęły bisy. Na pewno były jeszcze "Maybe I'm Amazed" McCartneya, piękne "Imagine" Lennona oraz klimatyczne "Famous Blue Raincoat" Cohena. Pierwszy raz Steve zszedł ze sceny gdzieś po niespełna stu minutach. Wiadomo było, że to nie koniec i rzeczywiście po tym, jak wszyscy wstali i żywiołowo bili brawo, bohater wieczoru powrócił.

Jak się miało okazać, nie na jeden bis, a na dwa. Trochę się obawiałem, iż konwencja takiego występu może się okazać trochę męcząca. Nic z tych rzeczy. Niemniej jednak Steve zastosował ciekawy myk na bisy. Zdecydował się dowalić tyloma kawałkami, tak żeby nikt nawet nie miał siły prosić o więcej. No, ale trzeba przyznać, że przy takich królewskich owacjach aż chce się grać. Przez to wszystko drugi bis był dość zabawny. Wiadomo, iż nakłonienie artysty na wyjście po raz drugi to już najczęściej maks. I jak Hogarth kończył grać utwór, to niektórzy zbierali się do wyjścia, będąc pewnymi, że to już ostatnia piosenka. A artysta sam z siebie grał po prostu następną i następną. W końcu ostatecznie koncert trwał gdzieś ponad sto czterdzieści minut. Złożyło się na to ze dwadzieścia kilka utworów. Nie potrafię z pamięci rozdzielić repertuaru bisu numer jeden i numer dwa. Na pewno jednak mieliśmy niewątpliwą przyjemność usłyszeć wspaniałe evergreeny Marillion - "Three Minute Boy", "Estonia", "Afraid Of Sunlight" - oraz cover szkockich folkrockowców z The Waterboys w postaci "The Whole Of The Moon". Występ ukoronował "Life On Mars?" Davida Bowiego. Naprawdę warto było się pojawić krakowskiej "Rotundzie". To był wspaniale spędzony czas.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Jak uczestniczysz w koncertach metalowych?