zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 19 kwietnia 2024

relacja: "Sweden Rock Festival 2009", Szwecja, Solvesborg 3-6.06.2009

5.07.2009  autor: Verghityax
wystąpili: Uriah Heep; Amon Amarth; Deathstars
miejsce, data: Solvesborg, 3.06.2009
wystąpili: Twisted Sister; Over The Rainbow; ZZ Top; Volbeat; Rage
miejsce, data: Solvesborg, 4.06.2009
wystąpili: In Flames; Motorhead; UFO; Voivod
miejsce, data: Solvesborg, 5.06.2009
wystąpili: Heaven And Hell; Europe; Dream Theater; Blackfoot; Sabaton; Tim "Ripper" Owens
miejsce, data: Solvesborg, 6.06.2009

Do kraju Jego Królewskiej Mości Karola XVI Gustawa wjechaliśmy 3 czerwca 2009 r. kilkanaście minut po 6 rano, zjeżdżając z promu, który dopiero co przybił do nabrzeża w Ystad. Choć nocny odpoczynek w kabinie po przebyciu liczącej ok. 650 km trasy przez Polskę był nie lada wytchnieniem, to jednak z niekłamaną ulgą opuściłem pokład metalowego kolosa. Do przejechania pozostało 100 km - fraszka w porównaniu z podróżą dnia poprzedniego. Po wyjeździe z Ystad powitały nas senne, idylliczne pejzaże południowej Szwecji. Jak okiem sięgnąć, wokół drogi rozciągały się pola i łąki, gdzieniegdzie upstrzone niewielkimi domkami i poprzetykane bujnymi grzywami lasów. Nie da się jednak uniknąć wrażenia, że Szwedzi mają jakąś dziwną obsesję na punkcie kamiennych murków - można je znaleźć praktycznie wszędzie. Kamienne murki oddzielają od siebie pola, lasy, domki, a nawet inne kamienne murki. Szwedzi spędzają chyba cały swój wolny czas na pieczołowitym konstruowaniu tych misternych fortyfikacji, a swoim dzieciom już od małego zakładają łańcuch na szyję, dopóki nie nauczą się stawiać murków. W końcu poszanowanie dla tradycji to podstawa.

Znikomy ruch na drogach i drzemiące jeszcze o tej porze mieściny znacząco ułatwiły jazdę. Wpierw udaliśmy się do miasteczka Oppmanna, gdzie w pensjonacie "Rosentorp Rum & Frukost" (niestety, nazwa nie miała nic wspólnego z rumem; okazało się, że po szwedzku oznacza to po prostu bed & breakfast) mieliśmy zarezerwowany nocleg. Zawiadująca tym przybytkiem Marianne Olsson okazała się przemiłą gospodynią, a standard pokoju był zaskakująco wysoki w porównaniu z tym, co można wynająć za podobną kwotę w dowolnym państwie środkowej Europy. Po zainstalowaniu się w pokoju, mogliśmy wreszcie ruszyć ku głównemu celowi tej wyprawy - oddalonej o niecałe 50 km gminie Solvesborg, położonej w regionie Blekinge. Przebywszy wschodnią część Skanii, wylądowaliśmy w upragnionej okolicy, bowiem to tutaj, nieopodal mieściny Norje, miał odbyć się czterodniowy "Sweden Rock Festiwal", świętujący w tym roku swoją osiemnastą edycję.

Kiedy krajobraz sielskich łąk i zagajników ustąpił miejsca wypełnionym po brzegi parkingom i kempingowym obozowiskom, wiedziałem, że to jest to, bowiem dominującego na festiwalach rockowych klimatu nie sposób doświadczyć nigdzie indziej. Tu nie ma znaczenia skąd jesteś, ile zarabiasz i czym się zajmujesz - wszystkich łączy wspólne zamiłowanie do muzyki i procentowych trunków (choć szwedzkie piwo to zbrodnia na przemyśle browarniczym - najmocniejsze ma 3,5%, a do tego smakuje parszywie). Oprócz Szwedów, którzy, rzecz jasna, zjechali najbardziej tłumnie, mieliśmy okazję poznać paru Norwegów i Finów. Natknęliśmy się nawet na kilku Czechów oraz skromne reprezentacje z Polski, Hiszpanii i Szkocji. Takiej liczby zainteresowanych imprezą nie spodziewali się chyba nawet organizatorzy - wedle ich szacunków było to aż 33 200 osób - a bilety wyprzedały się zupełnie. Byłem już w swoim życiu na wielu festiwalach, ale tak masowo oblegano nie widziałem jeszcze nigdy. Pod względem organizacyjnym Szwedzi spisali się wyborowo. Wszystkie występy odbywały się zgodnie z planem, a ewentualne opóźnienia były co najwyżej kilkuminutowe. Teren festiwalu podzielono pomiędzy pięć odrębnych scen, z których dwie największe zaopatrzone były w telebimy. W większości przypadków na każdej z nich w tym samym czasie miał miejsce jakiś koncert, toteż nierzadko trzeba było wybierać pomiędzy kapelami. Przestrzeń między poszczególnymi scenami zajmowały liczne stoiska, na których można było nabyć płyty, analogi, koszulki, flagi i całe mnóstwo innych gadżetów. Również na polu gastronomicznym organizatorzy stanęli na wysokości zadania - wybór rodzajów posiłków był naprawdę imponujący, w przeciwieństwie do tego, co proponują choćby na rodzimej "Metalmanii". Odstraszały jedynie dość wysokie w przeliczeniu na polską walutę ceny.

Na pierwszy ogień ze środowego repertuary poszło industrialne Deathstars, którzy, ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, zdecydowanie lepiej brzmią na płytach. Po nich przyszła kolej na melodyjny death metal w wykonaniu szwedzkiego Amon Amarth - na tym koncercie otrzymałem dokładnie to, czego się spodziewałem, czyli sporą dawkę brutalnego, wykręcającego zwoje mózgowe grania okraszoną chwytliwymi riffami. Mówiąc krótko, Amoni zagrali w swoim stylu: solidnie, ale bez fajerwerków. Jednak dopiero na piętnaście minut przed północą na scenę wkroczyła grupa, na którą tego dnia czekałem najbardziej: klasyka brytyjskiego hard rocka - Uriah Heep. Pomimo kłopotów technicznych, dowodzona przez Micka Boxa formacja dała z siebie wszystko. Pojawiło się sporo kompozycji z ich ostatniego, dwudziestego pierwszego albumu studyjnego, "Wake the Sleeper", nie najlepszego, moim zdaniem, ale też nie pozbawionego zalet. Nie mogło, oczywiście, zabraknąć starych, kultowych kawałków, na których Uriah Heep zbudowało swoją sławę, dlatego też na zakończenie Brytyjczycy uraczyli słuchaczy beztroskim "Easy Livin'", melodyjnym "Return to Fantasy" oraz nieśmiertelną balladą "Lady In Black". Koncert uważam za udany, aczkolwiek muszę przyznać, że widziałem już Uriah Heep w lepszej formie.

Na drugi dzień festiwalu czekałem z o wiele większą niecierpliwością, a to za sprawą wieczornego zestawu: ZZ Top, Over the Rainbow i Twisted Sister. Pozostałe czwartkowe kapele obejrzałem bardzo pobieżnie, ponieważ tego dnia za punkt honoru postawiłem sobie fraternizację i zadzierzgnięcie więzi ze skandynawskimi mroczniakami. Gdzieś w tle do moich uszu docierał to "Soundchaser" Rage, to znów "Sad Man's Tongue" Volbeat. Dopiero, gdy zaczynała dochodzić godzina 20, porzuciłem wszystkie zajęcia i ruszyłem pod scenę, by po raz pierwszy w życiu zobaczyć na żywo bluesowo - rockową legendę z Teksasu - ZZ Top. W tym roku muzycy świętują jubileusz czterdziestolecia istnienia kapeli, która, jakby nie patrzeć, jest wyjątkowa, gdyż od początku działalności trwa w niezmienionym składzie. Gdy na scenie pojawili się chłopcy ze swoimi nieodłącznymi atrybutami: długimi do pasa brodami (oprócz perkusisty Franka Bearda, który pomimo swego nazwiska, nosi tylko wąsy), w garniturach i (tanich) okularach przeciwsłonecznych, zgromadzony tłum zgotował im gorące powitanie. Teksańczycy nie omieszkali zagrać swoich największych hitów: "Waiting for the Bus", "Jesus Just Left Chicago", "Cheap Sunglasses", "Sharp Dressed Man", "Gimme All Your Lovin'" i "La Grange". Co prawda, zabrakło "Rough Boy", ale nie można mieć wszystkiego.

Natychmiast po udanym koncercie ZZ Top udałem się pod inną scenę, na której za 15 minut miało się pojawić Over the Rainbow. I tutaj pojawia się zasadnicze pytanie: a cóż to takiego te Over the Rainbow, że ma status gwiazdy na jednym z największych festiwali rockowych w Europie? Fanom starego hard rocka może przyjść na myśl nieistniejąca już grupa Rainbow Ritchie'ego Blackmore'a. I byliby na dobrym tropie. Over the Rainbow to projekt syna Ritchiego - Jurgena Blackmore'a, który skrzyknął kilku byłych współpracowników ojca: wokalistę Joe Lynn Turnera (Rainbow: "Difficult to Cure", "Straight Between the Eyes" i "Bent Out of Shape"; Deep Purple: "Slaves and Masters"), basistę Grega Smitha ("Stranger in Us All"), perkusistę Bobby'ego Rondinelli ("Difficult to Cure" i "Straight Between the Eyes"; był również perkusistą Black Sabbath i Doro) i keyboardzistę Tony'ego Careya ("Rising"; Tony nie mógł przyjechać na koncert z powodów zdrowotnych, dlatego zastąpił go inny były keyboardzista Rainbow - Paul Morris). Over the Rainbow, to również nazwa rockoteki w kalifornijskim "Rainbow Bar and Grill", od którego swą nazwę wzięła formacja Ritchiego Blackmore'a. Repertuar kapeli Jurgena składa się wyłącznie z piosenek starej Tęczy. Muszę przyznać, że jak na zespół, którego członkowie prawie się nie znali, gdyż większość z nich grała w Rainbow w różnych okresach działalności kapeli, wypadli nadspodziewanie dobrze. Z klasyków można było usłyszeć: "Kill the King", "Man on the Silver Mountain", "Long Live Rock and Roll", "I Surrender", "Street of Dreams" i "All Night Long".

Po występie Over the Rainbow przyszła pora na amerykańską formację Twisted Sister, świętującą w tym roku dwudziestą piątą rocznicę wydania ich najlepiej sprzedającego się albumu - "Stay Hungry", który od chwili, gdy ukazał się na rynku, zdążył już pokryć się potrójną platyną. Jako, że nigdy wcześniej nie widziałem Twisted Sister na żywo, nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Na szczęście moje obawy zostały rozwiane równie szybko, jak się pojawiły, bowiem koncert był fantastyczny i elektryzujący, a Dee Snider, lider grupy, dwoił się i troił, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. Dawno nie oglądałem w akcji frontmana tak charyzmatycznego, a przy tym zakręconego jak wąs Mongoła. Cały zespół (warto dodać, że w pierwotnym, oryginalnym składzie) grał z ogromnym zaangażowaniem i pasją, jakich mogłaby im pozazdrościć niejedna młodsza kapela. Wedle zapowiedzi, był to ostatni koncert Twisted Sister, na którym zespół zaadaptował swój stary, glamowy image, przywodzący na myśl skrzyżowanie drag queen z Kopciuszkiem. Z najbardziej wyczekiwanych kawałków usłyszeliśmy "We're Not Gonna Take It", "I Wanna Rock". Pod koniec koncertu na scenie pojawili się goście: Lemmy i Phil Campbell z Motorhead, którzy razem z Twisted Sister wykonali rewelacyjny cover hitu Rolling Stonesów "It's Only Rock and Roll (But I Like It)". W tym momencie Dee wszystkim tym, którzy nie chcą kolejnych wałków, kazał, oględnie mówiąc, iść się odchędożyć, a sam rozpoczął psychodeliczne "Come Out and Play". W całokształcie, koncert był nieziemski, szkoda tylko, że nie trwał dłużej.

Trzeci dzień "Sweden Rock Festiwal" upłynął pod znakiem... kiepskiej pogody. O ile wcześniej dopisywała, o tyle teraz zawiodła na całej linii. Praktycznie od południa z różnym natężeniem padał deszcz, przerywając czasem chyba tylko po to, by zgromadzić nowe siły. Kulminacja nastąpiła wieczorem, kiedy ulewa przegoniła spod scen większość ludzi, zostawiając na placu boju jedynie najbardziej wytrwałych i zapobiegliwych uczestników festiwalu uzbrojonych w parasolki oraz tych, którzy zdążyli już zalać się w płaskorzeźbę i czekali na odpływ. Pierwszym koncertem, który zobaczyłem tego dnia, był występ kultowej kanadyjskiej kapeli Voivod, grającej progresywny thrash metal. Według zapowiedzi, jest to już ich ostatnia trasa koncertowa, po której zespół definitywnie kończy karierę. Powodem tej decyzji jest śmierć gitarzysty Piggy'ego - zmarł on w roku 2005 na raka okrężnicy, a pozostałości nagranych przez niego partii gitarowych trafią na dwunasty i zarazem ostatni studyjny album Wojewody - pt. "Infini". Koncert, pomimo niesprzyjającej pogody, wypadł naprawdę dobrze, a fani wiernie trwali pod sceną.

Kolejną kapelą, którą wybrałem się zobaczyć, było brytyjskie, hardrockowe UFO. Niestety, ze względu na nasilającą się ulewę, zmuszony byłem ukryć się pod markizą straganu, toteż koncert grupy Phila Mogga obejrzałem tylko częściowo. Na szczęście potem nastąpiło lekkie rozpogodzenie i mogłem udać się na jedną z głównych gwiazd tego dnia - Motorhead, promujący na tej trasie nowy, dziewiętnasty już krążek studyjny - pt. "Motorizer". Lemmy, Phil Campbell, Mikkey Dee i kurzajka Lemmy'ego jak zwykle pokazali klasę, dając mocny koncert okraszony widowiskowymi płomieniami buchającymi co chwilę z kilku miejsc na scenie. Bomberzy Jej Królewskiej Mości grali głównie kawałki ze swego najnowszego wydawnictwa, aczkolwiek występ zakończyli obowiązkowym "Ace of Spades". Ukontentowany, ruszyłem na ostatni piątkowy koncert w wykonaniu melodyjnych deathmetalowców z In Flames. Choć zupełnie przestało już padać, to jednak wiele osób, przemoczonych i przemarzniętych od chłodnego wiatru, zrejterowało. Mimo to, najtwardsi fani ani myśleli odejść spod sceny albo po prostu zdążyli już przymarznąć do barierek. O wpół do dwunastej do akcji wkroczyła bestia z Goteburga pod wodzą Jespera Stromblada. In Flames rozpoczęli ostro, wchodząc kawałkiem "Delight and Anders", pochodzącym z ich ostatniego albumu - "A Sense of Purpose". Publiczność reagowała bardzo żywiołowo, nagradzając zespół gromkimi brawami. Trzeba przyznać, że muzycy dali radę rozruszać widzów, pomimo późnej pory i zmęczenia. Również setlista była imponująca, iście przekrojowa - In Flames zagrali przynajmniej po jednej piosence z niemal każdej płyty. Można nawet było usłyszeć "The Hive" z "Whoracle". Na tym występie zdecydowanie warto było wytrwać w zimnie.

Z czwartym i ostatnim dniem festiwalu wiązałem największe oczekiwania, gdyż na mojej liście koncertów do obejrzenia znajdowało się tym razem aż 5 pozycji. Pierwszą z nich, o godzinie 12:00, był występ Tima "Rippera" Owensa, byłego wokalisty Judas Priest i Iced Earth. Na obecnej trasie Ripper promuje swój nowy, solowy album - "Play My Game" - i przywiózł ze sobą m.in. Chrisa Cafferya w roli gitarzysty i basistę Davida Ellefsona, za bębnami zaś zasiadł Simon Wright, znany przede wszystkim jako perkusista Ronniego Jamesa Dio oraz AC/DC. Mimo iż większość granych kawałków pochodziła z "Play My Game", Ripper na żywo wypadł świetnie, a publiczność przyjęła go nad wyraz entuzjastycznie. Na szczęście, Owens nie zapomniał o potrzebach starych fanów i zaśpiewał "Scream Machine" (pochodzące z jego poprzedniego projektu solowego: Beyond Fear) oraz "One on One" (z "Demolition" Judas Priest).

Jako, że dzień 6 czerwca jest dla Szwedów świętem narodowym, obchodzonym od 2005 roku i ustanowionym na pamiątkę wyboru Gustawa Wazy na króla w 1523 roku (które to wydarzenie oznaczało koniec dla rządzonej przez Duńczyków Unii Kalmarskiej), organizatorzy postanowili z tej okazji sprawić swoim krajanom niespodziankę. W celu uświetnienia święta narodowego Szwecji, o 13:15 na scenie pojawił się szwedzki Sabaton, by razem ze zgromadzonym tłumem odśpiewać hymn narodowy. Choć nie rozumiałem słów dobywających się z tysięcy szwedzkich gardeł, to jednak i mnie udzielił się podniosły nastrój chwili. Organizatorom należą się gorące brawa za tę inicjatywę.

Dwie godziny później przyszła pora na realizację punktu drugiego mojego programu. Blackfoot, bo właśnie o tej kapeli mowa, to stary zespół rockowy z Florydy, który w naszym kraju jest raczej słabo znany, a szkoda, gdyż ich ballada "Highway Song" należy do najświetniejszych przedstawicieli swojego gatunku. Co prawda, Blackfoot już dawno temu rozstał się ze swym oryginalnym wokalistą Rickey'em Medlockem, lecz obecny, Bobby Barth, moim zdaniem w niczym mu nie ustępuje. Jedynym stałym członkiem grupy pozostaje nadal jeden z jej założycieli - grający na basie Indianin Greg T. Walker, były członek Lynyrd Skynyrd. Rockerzy z Florydy mieli do swojej dyspozycji tylko godzinę i 15 minut, ale w moim odczuciu wykorzystali ten czas w pełni i zagrali naprawdę piękny koncert, zakończony, jakżeby inaczej, "Highway Song".

O godzinie 20:00 przyszła pora na kolejny zespół z mojej listy - progresywny Dream Theater, który na tegorocznej trasie promuje swoje najnowsze, dziesiąte już dziecko: "Black Clouds & Silver Linings". Ze wspomnianego albumu pojawił się tylko jeden utwór: "A Rite of Passage", za to z poprzednich można było usłyszeć m.in. "Hollow Years", "Caught in a Web", "Voices" i "Constant Motion". Muszę przyznać, że pomimo starań muzyków, ich koncert nie rzucił mnie na kolana. Zdecydowanie lepiej bawiłem się na polskim koncercie Dream Theater z 2007 roku w "Spodku", a i setlista była wtedy ciekawsza.

Przedostatnia tego wieczoru zagrała kultowa, szwedzka kapela grająca hard rock i glam metal - Europe. Dla mnie był to, obok popisów Twisted Sister, najbardziej zachwycający koncert tego festiwalu. Joey Tempest i jego ekipa zagrali z niesamowitą werwą, serwując widzom mnóstwo wpadających w ucho kawałków. Oprócz nowszych utworów, jak "Start From the Dark" czy "Love Is Not the Enemy", nie zabrakło też najbardziej żelaznych hitów w postaci "Carrie", "Cherokee", "The Final Countdown" i "Rock the Night".

Ukontentowany udałem się na ostatni koncert tegorocznej edycji "Sweden Rock Festival" - w wykonaniu grupy Heaven and Hell, skupiającej dwóch obecnych członków Black Sabbath (Tony Iommi i Geezer Butler) oraz dwóch byłych muzyków tej formacji (Ronnie James Dio i Vinny Appice). Heaven and Hell widziałem po raz ostatni na żywo w 2007 roku w "Spodku" i byłem wówczas pod ogromnym wrażeniem ich występu, wobec czego moje obecne oczekiwania były dość wysokie. Ciekaw też byłem, jak na żywo brzmi ich nowy materiał - nagrany w tym roku album "The Devil You Know". Jako wielbiciel wokalu Dio i twórczości Black Sabbath z przykrością muszę stwierdzić, że koncert Heaven and Hell był największym rozczarowaniem "Sweden Rock Festival 2009". Pomimo fantastycznych dekoracji i faktu, że publiczność naprawdę dopisała, muzycy zagrali bez iskry i pasji, jaką miałem okazję u nich widzieć dwa lata temu. Jednak tym, co najbardziej dobiło ten występ była kompletnie rozczarowująca setlista. Może i zagrali "Heaven and Hell", "Neon Knights" i "Children of the Sea", ale oprócz tego pojawiło się mnóstwo gorszych kawałków, a zabrakło bardziej porywających, jak choćby "Sign of the Southern Cross", "Lonely is the World", "Lady Evil" czy "Computer God". Jak się również okazało, repertuar z "The Devil You Know" brzmi nieźle na odtwarzaczu, ale na żywo zupełnie się nie sprawdza. Majestatyczne "Bible Black" wypadło topornie niczym Fiat 126p próbujący swych sił na niemieckiej autostradzie. Dobór pozostałych utworów ze wspomnianego albumu także woła o pomstę do nieba. Zamiast przeciętnych "Follow the Tears" i "Fear", można było zagrać "Rock and Roll Angel", które przypuszczalnie dałoby lepszy efekt. Koncert porywający nie był, co widać było gołym okiem, jako że spora część publiczności po prostu odeszła spod sceny i opuściła teren festiwalu. Mam nadzieję, że słaby występ Heaven and Hell spowodowany był po prostu gorszą formą muzyków tego dnia i że będę miał ich jeszcze okazję zobaczyć w tak dobrej dyspozycji, jak dwa lata temu.

Pomimo rozczarowującego koncertu Heaven and Hell, tegoroczny "Sweden Rock Festival" uważam za naprawdę udany. Jeśli szczęście dopisze i na przyszłoroczną edycję organizatorzy zaproszą równie ciekawe gwiazdy, to zapewne zawitam do Szwecji po raz kolejny. Ale wtedy przywiozę już polskie piwo.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Czy Twój komputer jest szybki?