zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku środa, 24 kwietnia 2024

felieton: Podroz w nieznane - Mistrzu prowadz!

30.01.1998  autor: Vampire

strona: 1 z 1

Dlugo czekalam na te wiadomosc. Juz raz, jeszcze w szkole sredniej rozbudzono moje nadzieje, a skonczylo sie totalnym niewypalem. Jeden z muzykow zlamal noge czy cos w tym stylu... Tym razem sam Krol obiecal, ze odwiedzi nasze slowianskie progi, gdzie roi sie od jego poddanych. I tak 25 marca o godz. 18.30 w krakowskiej hali Wisly naszym oczom ukaze sie, a uszom da popalic, King Diamond Band & Marcyful Fate. A skoro sam Krol Karo bedzie rozdawac karty, jest szansa, ze wszelkie nieprzyjazne nam moce nie zdolaja zaklocic tego swieta "unfold your wildest dreams, let the feast begin".

Ubiegly rok byl dla fanow pana Kima Bendrixa Petersena (urodzony przed czterdziestu jeden laty w Kopenhadze) szczegolnie przyjazny. We wrzesniu ukazala sie nowa plytai, firmowana przez Mercyful Fate (trzecia od czasu reaktywowania zespolu) o intrygujacym tytule "Into the Unknown", a juz niespelna miesiac pozniej z uszu polala sie krew za sprawa siodmego solowego albumu KD "The graveyard". Material nagrany przez MF byl pewnym zaskoczeniem dla, i tak przyzwyczajonych do eksperymentowania z glosem i gatunkami przez Mistrza, fanow. Poczatek plyty, jak za starych dobrych czasow - mroczna inwokacja "Lucifer" ("our Father who are in Hell"), a zaraz za nia pelen ekspresji utwor "The uninvited guest". Kolejna kompozycja zaciekawia pasja, z jaka nowy palkarz wyzywa sie na perkusji. Mlody jeszcze, wiec albo sie nauczy, albo go wywala (to oczywiscie zart). I na takim zawzietym palowaniu mija "Ghost of change". Pozniej robi sie radosnie i rockowo - chociaz sam tekst nie napawa szczegolnym optymizmem ("tell me why do the devils cry") - a to za sprawa "Listen to the bell". Potem nastepuje cos, do czego nie moge przywyknac, mimo totalnego otwarcia na wszelkie nowe pomysly Diamonda. Krytycy sa zachwyceni, ale do mnie jakos nie przemawia historia pietnastu marynarzy pograzonych jedna butelka rumu... A mowia, ze nic nie bylo w stanie zmoc prawdziwych wilkow morskich ("Fifteen men and the bottle of rum"). Ogolne wrazenie jest mniej wiecej takie, ze nastapilo pewne niezgranie miedzy tekstem a muzyka (Denner, ty lepiej ogranicz się do samego grania !). Gdyby utwor "Into the unknown" nie byl tytulowy, najchetniej bym go ominela szerokim lukiem (jest jeszcze jeden, ktory sobie tez tak "cenie", ale nie uprzedzajmy faktow). Sam Master mowi, ze sa to jego wlasne przemyslenia na temat tego, co TAM jest naprawde i co dzieje sie z naszym duchem po smierci. Okey, nie kwestionuje tematyki, bo juz nie jeden na tym zeby zjadl, ale do cholery, dlaczego Mistrzu tak wyjesz??? Zatraca sie gdzies niesamowity falset, a nad wszystkim powiewa widmo poplakujacego kastrata. Poczekaj, juz ja Cie dorwe na koncercie (a Andy bedzie nastepny w kolejce - ale to w innej bajce)... Chwila na odsapniecie i lecimy dalej w nieznane. "Under the spell" nie budzi we mnie zadnych odczuc i na szczescie mija niepostrzezenie. Zastanawiam sie, czy to efekt przepracowania, czy MF bedzie ubocznym produktem? Z odretwienia wyrywa mnie "Deadtime", bajka dla niegrzecznych dzieci, w ktorej to babcia zjada wilkolaka i Czerwonego Kapturka, niosacego jej zatrute zarelko. To wlasnie ten drugi utwor, ktory chcialabym pominac, ale wrodzone krytykanctwo nie pozwala mi na to i tego tez sie musze przywalic. Juz wiem, jak wypraszac niemile widzianych gosci - dzieki King! Na szczescie na otarcie lez koncowka jest bardziej niz okey. "Holy water" moze nie jest w stylu Mercyfuli, ale powala ekspresja i tekstem ("I don't need that holy water, it makes me burn"), a calosc pieczetuje "Kutulu - Mad Arab part II". Wielbiciele Lovercrafta powinni byc zachwyceni, "Zew Cthulhu" doczekal sie nie lada aranzacji, jesli tak to mozna okreslic. "Kutulu" przypomina MF z czasow "Melissy" czy "Don't break the oath", gdzie falsety przeplataly sie z mrocznym porykiwaniem, a gitary znaly swoje miejsce.

Dlatego miesiac oczekiwania na "The graveyard" dluzyl sie w nieskonczonosc, a w glowie klebilo sie tysiace mysli. Wreszcie w moje lapki wpadla kaseta z fioletowa wkladka. Rozpoczal sie spacer po cmentarzysku. Pierwszy plus - album tworzy jedna wielka konceptualna calosc, czyli wyglada to troche inaczej niz w przypadku poprzedniej solowki "Spider's lullabye". Drugi plus - ciagle w zespole pozostaje Andy La Rocque i ciagle pisze music. A wiec, go to the crypt! Album rozpoczyna chorobliwy belkot szalenca ("The graveyard"), ale nie trwa to dlugo, bo spod marmuru wychodzi reszta zaspolu i rozpoczyna sie "Black Hill Sanitarium". I od razu podlapuje klimat - przeciez to jest konwencja "Conspiracy"!!! Ten glos, ta muzyka, te przejscia, ta tematyka. Juz wiem, ze wpadlam do najglebszego grobu, a kawalek "Waiting" tylko mnie w tym utwierdza, na koncu tez moge spiewac z Mistrzem "I walk upon the moonlit graves, I'm home". Zmiana klimatu - gitarowy wstepniak w wykonaniu Andy'ego, narastajace szepty Diamonda, a potem ostre wejscie pozostalych. Czy moze byc cos piekniejszego od "Heads on the wall"? Smiem watpic, choc znajac zycie, za chwil pare zaplonne goracym uczuciem do kolejnego utworu. Mijaja "Whispers" (do ktorych muzyka nagrywana byla w Europie), a na tapecie "I'm not a stranger", czyli kolejna super kompozycja. Mimo, ze znalazla sie na dosc nietypowym albumie, dotyka problemow, ktore moga spotkac kazdego rodzica (sic!), jest to bowiem bardzo sugestywny opis porwania dziecka ("I'm not a stranger, I am a friend, I'm gonna take you home to daddy... later"). W kolejnym kawalku kopiemy wraz z szalencem ("Digging graves") bardzo rytmicznie, potem szybki telefon do ojca porwanej dziewczynki ("Meet me at midnight"). Powiedzmy sobie szczerze, nie ma co porownywac tego staffu z poprzednimi kolysankami pajaka. "The graveyard" jest bardziej gotycki, bardziej mroczny no i z pewnoscia bardziej przemyslany. Krzyczac "Niech zyje Krol" pograzamy sie w dalszym szalenstwie. "Sleep tight little baby" to nic innego jak przepiekna kolysanka w wykonaniu papy Diamonda. Takich perelek jest wiecej na tym albumie i zaryzykuje stwierdzenie, ze ciagna sie juz do konca, od "Daddy", "Trick or treat" poprzez "Up from the grave" (swoja droga zastanawiajaca jest latwosc z jaka King wyspiewuje tu pijackie la-la-la, czyzby jednak Jack Daniel's wrocil do lask?), przewrotny "I am" ("are you guilty or are you GUILTY?"), az po koncowy "Lucy forever" - prawdziwie zdumiewajace zakonczenie jak na Mistrza tego gatunku przystalo. Monumentalne dzielo umilklo, w uszach pobrzmiewa jeszcze echo przeszlosci, a ja juz podbiegam, zeby zmienic strone...

P.S. A tak na marginesie, to wcale nie jest tak, ze wole tworczosc solowa pana D. od jego produkcji z zespolem Mercyful F. Najlepszym na to przykladem niech bedzie fakt, ze bardziej cenie sobie "Time" niz "Spider's lullabye".

« Poprzednia
1
Następna »