zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 26 kwietnia 2024

relacja: Anthrax, After All, Berlin "SO36" 18.03.2003

7.04.2003  autor: Bart
wystąpili: Anthrax; After All
miejsce, data: Berlin, SO36, 18.03.2003

Kiedy na granicy w Kołbaskowie niemiecki celnik zapytał naszą małą metalową ekipę łamaną polszczyzną "Dokąd?", usłyszał "Nach Berlin, zum Rockkonzert!". Riposta była równie sympatyczna, co ciekawa, "Ich mag kein Techno". W odpowiedzi usłyszał jeszcze "Das ist kein Techno, das ist Thrash-Metal!!!" poparte podgłośnionym fragmentem nowego krążka Anthrax.

Tak sympatyczny początek wyprawy na sztukę weteranów thrashu mógł zwiastować tylko udany koncert. Klub "SO36" mieści się przy Oranienstrasse na Kreuzbergu. Z zewnątrz przypomina sklepik zoologiczny w podupadłej dzielnicy, jednak w środku jest znacznie większy (czytaj dłuższy) niż można by się było spodziewać, mieści niecały tysiąc osób. Autobus zespołu zajmował sporą część wąskiej ulicy, przy której znajduje się cała masa tureckich barów z kebabem, jak również kilka sklepów spożywczych, gdzie można kupić czeskiego Budwara w puszce za 1 euro (+ kaucja za puszkę); w "SO36" 0,33l tego samego piwa kosztuje już 2,60. Pomimo braku dużego parkingu w okolicy, zaparkować można dość łatwo wzdłuż chodników.

Zaintreresowanie koncertem wśród nieco leniwej (czytaj rozpieszczonej) niemieckiej widowni byłoraczej umiarkowane, bilety można było bez problemu kupić w kasie. Także w czasie koncertu klub raczej nie pękał w szwach. Obwoźny sklepik Wąglika oferował cztery rodzaje koszulek za 25 euro każda, pałeczki oraz piórka z logo zespołu (5 euro). Ogólnie bieda, można przepić zaskórniaki. Dużo lepiej prezentowała się oferta belgijskiego supportu After All - w sprzedaży były nawet winyle tejże kapeli.

Mniej więcej o 21 zaczął grać wspomniany After All. Bardzo fajna thrashowa kapela z nietuzinkowym wokalistą zaprezentowała kilka swoich numerów plus "Metal Militia" na koniec. Występ udany, choć gabaryty sceny nie pozwoliły nawet na poruszanie nogami przez gitarzystów.

Po półgodzinnej przerwie, okraszonej rockowymi przeróbkami Pat'a Boone'a z taśmy oraz składanką Slayer-Pantera-FNM, zgasły światła i poszło mocno pojechane intro, które przypominało zaproszenie do cyrku lub na festyn. Wreszcie są, tak jak obiecali pół roku temu w Columbiahalle (grali jako support Motorhead), i to jako headliner! Ubrani w czarne spodnie i czarne koszulki ze srebrnym logo zespołu znanym z okładki "We've Come For You All" z przodu i z nazwiskami oraz numerami na plecach. Zaczęli od pierwszego kawałka z nowej płyty, "What Doesn't Die". Średnio mnie porwało, ale słabo znałem płytę i wypiłem dopiero pięć piw. W składzie brakuje Dana Spitz'a, który jeśli wierzyć słowom Scotta Ianaa, olewał zespół. Zastąpił go niejaki Rod Caggiano, który jest również producentem "We've Come...". Zdaje się, że pasuje do Wąglika, choć jego wędrujący po fanach wzrok zdradzał tremę. Z nowego krążka usłyszeliśmy jeszcze na pewno bezbłędny "Safe Home" i być może coś jeszcze, ale nie jestem pewien. Oprócz tego stały zestaw - z każdej płyty coś było: "Antisocial", "Got The Time", "Madhouse", "Metal Thrashing Mad", "NFL". Przed "Only" widownia dała się porwać Bushowi do śpiewu a capella, i nagle jeb! Uwielbiam wstęp do tego kawałka, riff wyłania się dopiero po chwili łomotu... "Everything is perfect, everything is sick... And that's it!". Niska scena umożliwiła liczne piątki z Wąglikami, zwłaszcza z Bushem i Frankiem Bello,trudniej było klepnąć Scotta, który ma przez cały czas zajęte obie ręce (bądź co bądź thrashowy wiosłowy) i nieco spiętego Roba, że o Charlie'em Benante nie wspomnę. Między utworami nie mogło zabraknąć aluzji do sytuacji w Iraku - Bush najpierw zażartował ze zbieżności nazwisk, po czym zagadnął, że mają (Amerykanie i Niemcy) to szczęście, że żyją w wolnych krajach, gdzie mogą myśleć i mówić co chcą. Dyplomatycznie, nie ma co. Na szczęście na tym skończyły się akcenty antywojenne (a już się robiło oscarowo). W części muzycznej koncertu nie zabrakło również rap-metalowej hybrydy "I'm The Man/Bring The Noise", poprzedzonej komentarzem Johna o precedensowym stosunku płciowym pomiędzy metalem a hip-hopem jakieś ponad 15 lat temu. "We were the first!" - choć nie do końca, jak wiadomo pierwsi byli Aerosmith z Run DMC, chociaż to raczej hard rock/rap. Rapowy medley powalił wszystkich - nawet zatwardziali metale z grzywkami a la Dickinson skakali pod sufit, zwłaszcza przy "Bring The Noise". Kolesie z kapel typu Limp Bizkit czy Linkin Park powinni stanąć pokornie z tyłu i patrzeć z otwartymi buziami jak się miesza rap z metalem (nie chcę nikomu przywalić, ale jak się czyta w "pismach muzycznych", że LB, LP czy Korn byli pierwszymi, którzy pomieszali te dwa gatunki muzyczne, to się rzygać chce!). Z dowcipnych wypowiedzi Busha przytoczyć jeszcze można krótki speech o powstaniu zespołu, które miało miejsce dwadzieścia lat temu, "w czasach kiedy Michael Jackson był jeszcze czarny". Na koniec tej wyśmienitej sztuki usłyszeliśmy nieśmiertelne "Indians", które Anthrax zagrał niby na życzenie fanów (bullshit - Indianie byli wpisani na setlistę, ale chyba zaczynam się czepiać...). Żałować można chyba tylko braku "I Am The Law", no ale z takim repertuarem, jaki posiada Wąglik, zawsze pozostanie niedosyt, że czegoś zabrakło. Po godzinie i czterdziestu minutach zespół opuścił scenę racząc nas genialnym "Uncle Fucka" z taśmy.

Podsumowując, Anthrax jak zwykle w wyśmienitej formie. Jedna z niewielu kapel, która pozostała wierna sobie, nie popadając jednocześnie w stagnację (trudna to sztuka, opanowana jeszcze chyba tylko przez Slayer'a, jeśli chodzi o thrash). Powrócili z najlepszą płytą od czasu "Sound Of White Noise" i chwała im za to! Zawsze pojadę na ten band, jeśli pojawią się w promieniu 500km. Respect the badge!

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!