zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 19 kwietnia 2024

relacja: David Gilmour, Gdańsk "Stocznia Gdańska" 26.08.2006

30.08.2006  autor: Krzysztof Magura
wystąpili: David Gilmour
miejsce, data: Gdańsk, Stocznia Gdańska, 26.08.2006

Dopiero dzisiaj, kilka dni po 26 sierpnia 2006, zebrałem myśli i zdecydowałem się napisać relację z niesamowitego wydarzenia - koncertu Davida Gilmoura w Gdańsku. Superlatywy można mnożyć w nieskończoność, więc przejdę od razu do rzeczy.

Miałem to podwójne szczęście, żeby wymienić odcinek biletu na opaskę dosyć wcześnie (ok. godziny 17), kiedy w kolejce stało się dosłownie kilka minut. Kiedy później zobaczyłem olbrzymie sznury ludzi, odetchnąłem że mam to za sobą. Ponoć tuż przed koncertem po opaski stały jeszcze tysiące ludzi, więc organizator zrezygnował z tego pomysłu i zaczął wpuszczać tłum, sprawdzając bilety, nawet już bez zwykłego rewidowania. W sektorze A1 też pojawiłem się w miarę wcześnie, kiedy zaczęło się robić coraz gęściej, ustawiłem się 10 metrów od lewego głośnika, tuż przy barierce. Takie miejsce też mogę zawdzięczać fartowi, bo widziałem wszystko może z wyjątkiem części czterdziestoosobowej orkiestry Preisnera. Na sześciu telebimach zawieszonych dwoma dźwigami nad sceną można było obserwować dowcipy kamerzystów, którzy pokazywali komórki, ręce ludzi no i słynnego misia. Poza tym atrakcją przedkoncertową była siatkówka balonami między sektorami.

Niemal punktualnie o 21 dotarło do mnie bicie serca i w ten cudowny sposób koncert rozpoczął się od "Speak To Me (Breathe)". Dźwięki płynęły bardzo czysto i chyba nie było miejsca, z którego lepiej było słychać. Szkoda że nie wszyscy mogli oddać się muzyce, nagłośnienie nie było zadowalające w każdym miejscu. Nie wiem jak gdzie indziej, ale wokół mnie ludzie nie reagowali jakoś specjalnie żywiołowo. Mało braw (na początku), mało śpiewu (chociaż to może i lepiej). Poza tym niektórzy nadużywali uprzejmości fizycznej i niegrzecznie przepychali się byle bliżej sceny. Cóż, ja to robiłem inaczej, po prostu kiedy widzę miejsce przed sobą, robię krok do przodu, a nie rozbijam się między ludźmi, odsuwając ich jak pionki. Ale wróćmy do koncertu... "Time" z początkowym "tykaniem" Pratta na basie rozruszał odrobinę publiczność, która zaczęła śpiewać te legendarne wersy wraz z Davidem Gilmourem. Tu właśnie Wright po raz pierwszy się nie popisał i po raz drugi zaśpiewał "no one told you when to run, you missed the starting gun". Cóż za ironia, zważywszy na treść tych słów. Każdy wie, że potem następuje solówka, ale drugi raz solówki grać to tak trochę nie bardzo, więc po kilku taktach lekko zdezorientowani muzycy przeszli już zgodnie do repryzy "Breath". Potem usłyszeliśmy "Castellorizon", gdzie oświetlony smugą reflektora Gilmour gra na banjo, a orkiestra w tle dopełnia dzieła. Podczas "On An Island" naprawdę można było odpłynąć, subtelne chórki, świetna gra symfonii i emocjonalne solówki Gilmoura wprawiły tłum w osłupienie, chociaż widziałem trochę bujających się osób. Po spokojnym "The Blue", z partią Leszka Możdżera, usłyszeliśmy "Red Sky At Night", gdzie Gilmour zaprezentował się z saksofonem. Później "This Heaven", "Then I Close My Eyes" oraz "Smile", które w skali całego koncertu są raczej niedoceniane. Kolejność utworów była odrobinę inna niż na płycie - po "Smile" usłyszeliśmy "Take A Breath". Do tego momentu było całkiem smętnie, więc dla tych, którzy wolą mocne przyłożenie od melancholii "On An Island", nie było już za wiele interesujących rzeczy w pierwszym secie - poza "Take A Breath". Wtedy wraz z pierwszymi nutami światła zaatakowały drapieżniej, a stroboskop zwrócił uwagę przymkniętych oczu. Cudnie zabrzmiało wyciszenie i crunchowa gitara Gilmoura. Poza tym taką grę orkiestry jak tu, można było usłyszeć dopiero w "High Hopes". W pierwszym secie usłyszeliśmy jeszcze "A Pocketful Of Stones" i "Where We Start".

Po 15 minutowej przerwie Gilmour podziękował za cierpliwość i poprosił o ciszę, bo zaraz zagrają "Shine On You Crazy Diamond". Intro do piosenki zagrane na kieliszkach z czerwonym winem budziło duży podziw. Wersja co prawda nieco akustyczna i bez wielkiego rozmachu, ale spodziewałem się tego, bo "Shine On..." tak właśnie jest prezentowany na całej trasie, ze zmienioną melodyką podczas skromnego refrenu. Ślicznie to wyszło na klasycznym biało-czerwonym stratocasterze Gilmoura. Wokalnie David tu troszkę nie domagał, ale mimo to utwór wyszedł bajecznie, Tradycyjnie, za saksofon złapał Dick Parry i pokazał, co potrafi. Następnie trochę już mniej klimatu w kawałku "Wots... Uh The Deal", żeby już potem mogła zacząć się prawdziwa uczta dla flojdowców. Oprawa wizualna "Astronomy Domine" to prawdziwy szał kolorów i świateł, w dodatku psychodelii przydawała legendarna projekcja kolorowej cieczy. Kiedy ucichło, Gilmour zaczął grać i śpiewać "Fat Old Sun", niestety gitara slide Jona Carrina nie zadziałała, upomniany przez Davida zapytał "Can I get this working first?", Gilmour musiał zacząć jeszcze raz, z uśmiechem zapowiedział drugie podejście "Fat Old Sun, take two" i poszło już gładko. Wiele jeszcze było przed nami, dźwięki dzwonu wywołały owacje i "High Hopes" chwyciło wszystkich za serca. Orkiestra Preisnera spisała się na medal, wrażenia nie zepsuła nawet pomyłka Gilmoura w solówce na slide, chociaż moim zdaniem to była po prostu mała wpadka. Następnego numeru mało kto się spodziewał, suita "Echoes" zrobiła ogromne wrażenie, kolejny wielki show, popisy na linii Gilmour - Wright, plus ta "śmiejąca się" gitara w drugiej połowie utworu. Scenę wypełniła mgła, w której mieniły się światła i tańczyły lasery rodem z trasy "The Division Bell". Po wielkich brawach usłyszeliśmy najpiękniejszy utwór pod słońcem, czyli "Wish You Were Here", Gilmour jak zawsze śpiewał skatem razem ze swoją akustyczną gitarą, a publiczność razem z nim. Przedostatni utwór to swoisty tribute dla Solidarności - "A Great Day For Freedom", przypomniał z jakiej okazji odbył się ten koncert. Jako kulminacja, piosenka na którą wszyscy czekaliśmy, po prostu niesamowity "Comfortably Numb", zagrany perfekcyjnie, chociaż tutaj znów Mr. Wright, który przejął partię Rogera Watersa, nieco zawiódł wokalnie. Zresztą wszyscy zapomnieli o fałszach staruszka, kiedy nadeszło apogeum czyli drugie solo Gilmoura, który potraktował ten utwór naprawdę wyjątkowo i urzekł po raz ostatni dziesiątki tysięcy widzów, dając rockowego "kopa" na koniec.

Zespół grał obiecane trzy godziny, nie było mowy o niedosycie, można powiedzieć, że w stosunku do innych z trasy, ten koncert był "de luxe". David podczas był bardzo spokojny, wyluzowany, często żartował ("It's polish vodka, really") i dziękował muzykom oraz nam swoim "thank you very much indeed". Najbardziej energiczny okazał się Guy Pratt, który najwięcej się ruszał i skakał. Pociechą dla nieobecnych będzie wypowiedź Gilmoura, który wspomniał o ewentualnej ponownej wizycie w naszym kraju.

Minusem była wspomniana na początku organizacja, nie tylko w sprawie opasek. Pomysł z biletami dla stoczniowców też był raczej kiepski, bo niektórzy przyszli chyba jedynie żeby się napić.

Opinie na temat koncertu słyszałem różne, od wniebowziętych fanów, po zawiedzionych malkontentów, którzy spodziewali się drugiego "Pulse" lub wyolbrzymiają błędy muzyków. Faktem jest, że ten występ należało odbierać emocjami, wtedy żadne wpadki nie mają znaczenia, bo to przecież najbardziej emocjonalna muzyka zagrana z bardzo dużym rozmachem. Teraz pozostaje nam czekać na DVD uwieczniające to wydarzenie lub retransmisję w telewizji. Oby nastąpiło to jak najszybciej, na pewno nie tylko ja chcę jeszcze raz zobaczyć ten koncert, który nazywam "The Great Gig In Gdansk".

Komentarze
Dodaj komentarz »
wspomnień czar..
pik (gość, IP: 83.31.75.*), 2011-04-18 12:22:32 | odpowiedz | zgłoś
a dzisiaj dla odmiany- koncert innej floydowej legendy- Watersa, będzie można porównać;)
A po wysłuchaniu ponownym...
Dr_lecter (gość, IP: 83.6.139.*), 2008-10-01 19:51:09 | odpowiedz | zgłoś
Tiaa, ostatnie zdanie jest możne prawdziwe. Koncert życia fana to był i już. jedyne pragnienie - obejrzeć go na DVD - już niedługo. Podobało się a drugiego nie bedzie, bo R. Wright umarł, a gral mimo choroby !!!

Materiały dotyczące zespołu

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Czy Twój komputer jest szybki?