zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 27 kwietnia 2024

relacja: Dream Theater, Poznań "Arena" 29.01.2012

30.01.2012  autor: Ania Oskierko
wystąpili: Dream Theater
miejsce, data: Poznań, Arena, 29.01.2012

Zanim opiszę koncert Dream Theater, nie mogę nie wspomnieć o tym, co działo się wcześniej przed "Areną". Zapowiedziane na dziewiętnastą otwarcie bram przeciągało się coraz bardziej. Stałam jako jedna z pierwszych osób przy bramce i dzielnie znosiłam wiatr i piętnastostopniowy mróz w nadziei, że za chwilę będzie mi dane wbiec do hali i zająć miejsce pod sceną. Nic z tego... Minęła godzina, godzina piętnaście. Chowający się w ciepłym wnętrzu za przeszklonymi drzwiami ochroniarze co jakiś czas wychodzili na fajkę, słuchając coraz dobitniej wyrażanych przez tłum pretensji. Czekaliśmy na jakieś słowo wyjaśnienia od organizatora. Wśród zebranych rosła frustracja. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak czuje się człowiek stojący dwie godziny bez ruchu przy minus piętnastu stopniach. Stopy mi się odmrażały. Ktoś zaczął się kiwać, by choć trochę się ogrzać, ludzie zbili się w ciasną gromadkę falującą i podskakującą w rozpaczliwej obronie przed dojmującym zimnem. Zaczęły się krzyki, tłuczenie w barierki i skandowanie wszelkich możliwych haseł, jakie przyszły nam do głowy. Po "precz z komuną", "co ja paczę" i "Balcerowicz musi odejść" czułam się, jakbym kompletnie oderwała się od rzeczywistości i przeniosła do abstrakcyjnego świata jakiejś chorej groteski. Pojawił się pan Kosiński, odpowiedzialny za organizację koncertu. Z tego, co zdołałam usłyszeć pośród buczenia i gwizdów wynikało, że "koncert jednak się odbędzie" i "zaraz nas wpuszczą", bowiem przez problemy techniczne dopiero teraz zaczęto ustawiać dreamowy sprzęt i musimy jeszcze chwilę poczekać. Na wieki pozostanie dla mnie tajemnicą, dlaczego nie można było po prostu zamknąć części ze sceną i wpuścić zamarzającego tłumu na zewnętrzny pierścień hali, gdzie ludzie zajęliby się kupowaniem merchu i nikt nie przeszkadzałby technikom w ich pracy. W stronę ochroniarzy poleciały śnieżki i skórki od bananów, a desperacja osiągnęła poziom krytyczny. Przed rozróbą uratował nas chyba tylko fakt, że większość nie mogła oderwać się od miejsca, do którego przymarzły im podeszwy.

Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski
Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski

Otwarcie drzwi, sprint na sztywnych nogach, szatnia - i jak najszybciej na salę. Stanęłam pod barierką, w najlepszym z możliwych punktów, czyli pomiędzy stanowiskiem Petrucciego a mikrofonem LaBrie. Byłam tak przemarznięta, zmęczona i nieszczęśliwa, że nawet nie ucieszyłam się, że udało mi się zająć wymarzone miejsce. Na scenie dopiero układano kable i przylepiano setlisty. Wiadomo było, że na support nie wystarczy już czasu. Dla mnie była to pozytywna zmiana programu, bowiem za Periphery nie przepadam, ale ludzie, którzy chcieli zobaczyć ich występ, musieli poczuć się zawiedzeni. Przewiesiłam się przez barierkę, aby rozprostować plecy, które zaczęły mi doskwierać po długotrwałym staniu w jednej pozycji. Ała.

W chwili, gdy zgasły światła, nastąpiło moje spodziewane zmartwychwstanie. Ponad sceną pojawiła się animacja przedstawiająca historyjkę, w której główne role odgrywali nasi Dreamowie. Rudess jako czarodziej, Myung jako ninja, LaBrie w stroju pirata mordujący morskie potwory zakrzywioną szablą, Mangini-dżin z lampy Alladyna i Petrucci jak nie przymierzając Conan barbarzyńca grający wojowniczą solówkę na tle płomieni. Ta wizja uśmiechnęła mnie na tyle skutecznie, że zapomniałam nawet o odmrożonych palcach. Wyszli. Piski, wrzaski i klaskanie. Tak - to była najlepsza z możliwych miejscówek, tuż pod stopami tych doskonałych nadludzi. Znów zadziałała wszechpotężna magia Dream Theater, która sprawia, że panowie na co dzień nie wzbudzający moich szczególnych zachwytów nagle wydali mi się piękni, a kawałki, które słuchane w domu mogą liczyć na wpisanie najwyżej do kategorii przyzwoitych, słyszane na żywo wzbudzały mój szczery entuzjazm.

Nowa płyta, choć po wielkim zamieszaniu portnoy'owskim i tak może zostać uznana za album powyżej oczekiwań, nie należy do moich ukochanych, w związku z czym na promujący ją koncert wybrałam się bez wielkich nadziei na muzyczną ekstazę. Cóż z tego, skoro spotkanie z Dreamami na żywo skutkuje bolesnym wręcz uświadomieniem, że ja ich po prostu kocham - i cokolwiek grają i tak skończy się to dla mnie euforycznym omdleniem. LaBrie w swoim przegiętym płaszczu i okularach trzymał w dłoniach srebrny statyw od mikrofonu, który w irracjonalny sposób skojarzył mi się z laską Gandalfa, z czego wynikło ostateczne przekonanie, że koncert dostarczy mi wrażeń przekraczających oczekiwania.

Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski
Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski

"Bridges In The Sky" sprawdziło się jako utwór otwierający set, od razu porażając mocą. Niestety nagłośnienie w "Arenie" pozostawiało wiele do życzenia - wokal Jamesa raz był za głośno, raz za cicho, basu Myunga chwilami w ogóle nie słyszałam, Bogu dzięki Petrucci był słyszalny przez cały czas, więc ani jeden dźwięk z jego mistrzowskich partii nie umknął moim spragnionym uszom. Z "6:00" przenieśliśmy się w stare dobre czasy "Awake", co zostało przyjęte szczerym aplauzem fanów z większym stażem. Na "Build Me Up, Break Me Down", poprzedzonym podniosłym wstępem LaBrie, wyciągnęłam telefon i zajęłam się robieniem fotek podchodzących do krawędzi sceny muzyków. Choć James starał się jak mógł i robił show wymachując statywem, który wirował niebezpiecznie blisko perkusji Manginiego, nie udało mu się ukryć, że jego forma wokalna nie jest tak dobra jak ta, którą prezentował pół roku temu w "Spodku". Wtedy wyciskał najwyższe dźwięki, aż pojawiało się drżące wibrato, tutaj albo ściszał głos, albo zamiast dokończyć frazę zamieniał ją na krzyk. Zaczęło się "Surrounded" z "Images And Words". Moje pierwsze tego wieczoru uśmiechnięte wzruszenie. Rudess czarował na klawiszach, hala rozpłynęła się w łagodnym spokoju początkowego fragmentu. Wystartowała słoneczna gitara Petrucciego i wirujący klawiszowy motyw. Myung i Pietrucha grali razem na środku sceny, LaBrie biegał z jednej strony na drugą, a nad publicznością unosił się kochany nastrój starych płyt. Nawet nie do końca dobry wokal LaBrie nie przeszkadzał w zaangażowaniu się w maksymalne przeżywanie tego kawałka. W tej chwili nie pamiętałam już o niewyspaniu, o mrozie i wszelkich nieszczęściach życiowych. Znów stałam przeszczęśliwie uśmiechnięta ze wzrokiem utkwionym w postaci moich bogów. Znów ucieszyły mnie fantastyczne miny Petrucciego, Mangini, do którego już zdążyłam się przekonać, znów świecił spod mokrych włosów szerokim uśmiechem, którym mógłby reklamować wybielające pasty do zębów, Rudess kręcił swoimi mobilnymi klawiszami, Myung w skupieniu przebierał palcami po strunach, z rzadka tylko podnosząc wzrok na publiczność, a LaBrie był w swoim żywiole, gdy pozbywszy się płaszcza miotał się po scenie, pobrzękując srebrnymi bransoletami.

Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski
Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski

Rozpoczął się "The Root Of All Evil", utwór który pojawiał się tylko na co drugim koncercie, a na którego usłyszenie miałam wielką nadzieję. Mocny motyw, który startuje z wielką prędkością jak gigantyczny motocykl zawirował pod sklepieniem hali. Zacisnęłam palce na barierce, odjeżdżając razem tą maszyną w krainę moich wizji, wspartych przez wciąż obecne wizualizacje znad sceny. Końcówka "Root" na potrzeby koncertu została zmieniona - i to zmieniona w sposób, który dostarczył mi porcji nowych ekstatycznych bezdechów. Wersja albumowa kończy się bowiem zawieszeniem bez oczekiwanego finalnego akordu, natomiast w "Arenie" Dream zamknął ją dostojnym spowolnieniem i ostatecznym, długo wybrzmiewającym zamknięciem z "Octavarium". Gdy tylko zapachniało utworem, który jest w mojej opinii jednym z najdoskonalszych dokonań muzycznych w ogóle, nastrój podniosłości poszybował w górę na najwyższe piętra świata, pod samo niebo z grafiki na okładce.

Nadszedł czas na solo Manginiego. Świetnym pomysłem było ustawienie małych kamerek tak, by publiczność mogła obserwować, w jaki sposób Mike obsługuje swój kosmiczny zestaw. Momentami wydawało się, że kamera nie nadąża z przesyłaniem obrazu, gdy pałeczki i stopa rozpędzały się do niewiarygodnych prędkości. Ujmujący był motyw, gdy po ultraszybkim uderzaniu dwiema rękami Mangini niby od niechcenia odgarnął dłonią włosy, kontynuując wybijanie rytmu jedną tylko pałeczką. Poznańska solówka podobała mi się mniej niż katowicka, była bardziej szarpana i niespójna, co nie zmienia faktu, że patrzenie na to, co na perkusji wyrabia Mangini dostarcza czystej przyjemności.

Kolejnym punktem programu był powrót do dreamowej prehistorii w postaci "A Fortune In Lies", które szybko minęło, ustępując miejsca nowiutkiemu "Outcry", które jest jednym z najlepszych utworów na nowej płycie i pozwala wybaczyć przeładowanie tejże ckliwymi balladkami, tak słodkimi, że robi się niedobrze. Za plecami Dreamów pojawiły się fragmenty reportaży z protestów w Egipcie, podkreślając misyjno - rewolucyjny wydźwięk utworu. Pod koniec kawałka Petrucci w triumfalnym geście wyrzucił w górę ręce, co sprawiło, że jego przykrótka koszulka podniosła się, odsłaniając kawałek brzuszka. Rozczulił mnie ten widok, bowiem pozwolił mi uświadomić sobie, że istota stojąca przede mną na scenie jest jednak śmiertelnikiem, który może mieć problem z doborem garderoby. John speszył się trochę i w dalszej części koncertu dało się zauważyć, że machając do publiczności używa tylko jednej ręki, drugą naciągając sobie t-shirt.

Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski
Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski

Nastąpiła część akustyczna. Mieliśmy szczęście, bowiem na poznańskim koncercie Dream wybrał lepszy wariant setlisty, który zawierał m.in. "The Silent Man". Przygasły światła, LaBrie i Petrucci zasiedli na drewnianych taboretach, John zmienił gitarę na akustyczną i rozpoczął się wybitnie rozrzewniający fragment koncertu. Nie dało się lekko nie uśmiechnąć, słuchając, jak panowie śpiewają na dwa głosy jeden z najbardziej melodyjnych kawałków z "Awake". Łezka wzruszenia już zaczęła mi się kręcić w oku, gdy "Silent" przeszedł gładko w "Beneath The Surface" - jedyną balladkę z nowej płyty, która w mojej opinii nadaje się do słuchania. Oczywiście - jak to utwory Dream Theater - jest przesadnie melodramatyczna i nie bez przyczyny po pierwszym jej przesłuchaniu w moim mózgu pojawiła się wizja LaBrie w długiej białej sukni siedzącego przy pianinie. A jednak nawet takie kawałki w wersji koncertowej zyskują niezwykły czar. Ot - magia Dreamów.

Zanim wszyscy zdążyli się rozpłynąć w akustycznej błogości, nastrój zmienił się o 180 stopni za sprawą mocnego wjazdu "On The Backs Of Angels". Maszyna znów ruszyła, powróciły dzikie miny Petrucciego i uśmiechy znad perkusji. Teraz nadszedł czas na dwa kawałki z "Six Degrees Of Inner Turbulence", płyty, od której zaczęła się moja przygoda z Dreamami i metalem w ogóle, która właściwie jest albumem odpowiedzialnym za stworzenie całego mojego muzycznego świata. Darzę ją absolutnym uwielbieniem. Wejście Petrucciego w "The Test That Stumped Them All" przeniosło mnie na powrót w moje zbuntowane dwunastoletnie jestestwo i przypomniało, jak "Six Degrees" - po raz pierwszy słuchane z wielgachnego discmana - wbiło mnie w fotel autobusu jadącego na wycieczkę szkolną, gdy objawiła mi się cała potęga muzyki, o której nie miałam wcześniej pojęcia. Koniec tego fragmentu aż prosił się o kontynuację w postaci "Goodnight Kiss", którego jednak nie było w planach.

Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski
Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski

Pierwsze dźwięki "The Spirit Carries On". Przeglądając setlistę przed koncertem doszłam do wniosku, że zaproponowana przez Dream kombinacja utworów będzie tym razem wyjątkowo patetyczna i górnolotna. Nie spodziewałam się jednak, że ta podniosła atmosfera może mi się aż tak udzielić. Naprawdę szczerze chciałam odpowiedzieć na wezwania LaBrie do wspólnego śpiewania, lecz za każdym razem, gdy próbowałam zaintonować choćby wers, w moim gardle pojawiała się dławiąca klucha. Patos i wzruszenie zostały wywindowane na nieprawdopodobne wyżyny, więc wsłuchałam się w gitarę Petrucciego i zaczęłam sobie płakać. Jak brutalnie acz prawdziwie stwierdził ktoś w tłumie przed wejściem do "Areny" - gdy gra John Petrucci nie byłoby wstydem nawet się posikać, toteż moje łzy nie były powodem do jakiegokolwiek zakłopotania.

Setlistę tego wieczoru wieńczył kawałek, który od pierwszego przesłuchania był moim numerem 1 z nowej płyty. "Breaking All Illusions", brzmiący niemal jak stary dobry Dream, z ich cudowną przesadą, przeładowaniem dźwiękiem, kosmicznymi przejściami i piękną solówką, dzięki której w moich notowaniach cały album zyskał kilka dodatkowych gwiazdek. Od szóstej do dziewiątej minuty trwania utworu trwałam niemal w bezdechu, zapatrzona w Petrucciego, który przyprawiał mnie o dreszcze rozkoszy jęczącym dźwiękiem gitary. Absolutnie przepiękny fragment. Szkoda, że taki krótki. Później na scenę powrócił LaBrie, a Myung i Petrucci weszli na podest Manginiego. Chciał to uczynić również Rudess, ale mu się niestety nie udało, gdyż odległość pomiędzy klawiszami a perkusją okazała się taka, że Jordan zdołał tylko stanąć piętami na krawędzi podwyższenia i szybko zrezygnował z dalszych prób dołączenia do reszty zespołu.

Na bis było - zgodnie z tym, czego się wszyscy spodziewali - "Pull Me Under" zgodnie odśpiewane przez cały tłum.

Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski
Dream Theater, Poznań 29.01.2012, fot. R. Kołodziejewski

Magiczny koncert kończył się, bogowie pomachali i zeszli ze sceny. Nikt już nie pamiętał o dramatycznych przeżyciach sprzed koncertu, teraz rozpoczęły się dyskusje na temat gigu i pielgrzymki w stronę dworca. Poznaniu - wstydź się! - rozumiem, że w nocy z niedzieli na poniedziałek może nie być otwartych pubów, w których dałoby się przeczekać kolejne godziny mrozu, ale zamknięcie dworca na cztery godziny to poważna przesada. Niemniej jednak po przemarznięciu przed koncertem dodatkowa godzina na zimnie nie robiła już na nas szczególnego wrażenia. Pociąg, który rozwoził do domów całe południe polski, był tak zapchany, jakby skończył się co najmniej "Woodstock", a nie koncert Dreamów, ale miało to ten plus, że nie dało się spać, więc dysputy o koncercie doczekały się kontynuacji.

W opinii większości - w mojej także - do gigu ze "Spodka" sporo temu koncertowi brakowało, zarówno jeśli chodzi o setlistę, jak i nagłośnienie oraz ogólny wydźwięk. Jednak - to był Dream Theater, którego profesjonalizm jest już legendarny, więc koncert określany jako gorszy i tak był lepszy od 90 procent koncertów muzycznych w ogóle. A przynajmniej na tyle dobry, by zrekompensować wszystkim straty moralne i fizyczne poniesione wskutek problemów organizacyjnych.

Przeczytaj: relacja autorstwa Mateusza Libera.

Zobacz zdjęcia: Dream Theater, Poznań 29.01.2012.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Dream Theater, Poznań "Arena" 29.01.2012
Acdchsk (gość, IP: 5.173.236.*), 2020-06-09 12:49:37 | odpowiedz | zgłoś
Bylem tam w tym mrozie. Legenda glosi, ze w alternatywnej rzeczywistosci nadal nie wpuszczono ludzi do areny xD stare dobre(?) Czasy!!!
re: Dream Theater, Poznań "Arena" 29.01.2012
mike23232323 (gość, IP: 87.99.36.*), 2013-05-20 19:48:09 | odpowiedz | zgłoś
Brzuszka Petrucciego? Jest jednak śmiertelnikiem? Serio?
Ogółem fajnie się czyta, ale takie wstawki są zbędne.
relacja z dreamów
Szamrynquie
Szamrynquie (wyślij pw), 2012-02-01 10:15:34 | odpowiedz | zgłoś
Relacja na miarę solówek Petrucciego: ekstatyczna, poruszająca wiele tematów, długa. Dżizas, przecież ten tekst pojawił się dzień po koncercie, więc nawet jak pojawią się jakieś wtopki, to można je potraktować tak jak autorka potraktowała odsłonięcie brzuszka gitarzysty. Luz
DT Poznań 2012
ciupekdrummer
ciupekdrummer (wyślij pw), 2012-01-31 15:53:45 | odpowiedz | zgłoś
Ja pojechałem tam tylko na Periphery i byłem mega wkurwiony!!!!! ale nic nie mogłem zrobić, organizator dał dupy nie dostosowywując sceny i tyle, dlaczego taka impreza wogole nie mogła odbyć się w Katowicach ? czy Łódzkiej Arenie ? oczywiście koszta wynajmu takiego obiektu są droższe ale problemów technicznych by nie było, a będąc pierwszy raz w Poznań Arena odczucia miałem dziwne, sala na styk a scena jak w moim Radomszczańskim MDK'u.
spoko
systemlog
systemlog (wyślij pw), 2012-01-31 11:48:38 | odpowiedz | zgłoś
...ale nie było -15, tylko -7...no i wiatr!
Bez przesady jednak powiedzieć trzeba, że było kurewsko zimno.
12lat? Fajna recenzja:)
Litosci!
hellduke (gość, IP: 89.74.33.*), 2012-01-31 06:32:52 | odpowiedz | zgłoś
"Ta wizja uśmiechnęła mnie na tyle skutecznie, że zapomniałam nawet o odmrożonych palcach. Wyszli. Piski, wrzaski i klaskanie. Tak - to była najlepsza z możliwych miejscówek, tuż pod stopami tych doskonałych nadludzi"

Czy na nastepny koncert mozecie posłac kogos mniej egzaltowanego oraz poprawnie wladajacego jezykiem polskim?
....
harrybeat120 (wyślij pw), 2012-01-30 23:57:09 | odpowiedz | zgłoś
Kolejna recenzja ze zbyt dużą ilością odniesień do osobistych upodobań. Pani powinna trochę przystopować w określaniu muzyków jako 'piękni', 'bogowie' itd. Profesjonalizm pełno gebo!
re: ....
Chemik
Chemik (wyślij pw), 2012-01-31 07:54:17 | odpowiedz | zgłoś
Eee tam, trochę się czepiasz. Przecież "rockmetal.pl" to strona fanowska, gdzie piszą fani rocka i metalu dla fanów rocka i metalu. Moim skromnym zdaniem to absolutnie nie musi byc konkurencja dla "bardzej profesjonalnch" czasopism drukowanych. Z takim podejściem można docenić czar emocjonalnych uniesień autorów, zamaiast wymagać od nich pro opisów, jak gdyby stał nad autorami tekstów i zdjęć szef szeleszcząc im banknotami nad głową. Pisanie do rockmetal to wolontariat. Doceńcie to:)
re: ....
Sztefen Meller (gość, IP: 83.7.182.*), 2012-01-31 09:37:09 | odpowiedz | zgłoś
Bardzo dobra wypowiedź. A co do samego charakteru wypowiedzi dodam od siebie, że takie recenzje są ciekawe. Jest tu jeden pisacz, który popuszcza wodze fantazji w brawurowy sposób. Tak trzymać, ludziska!
re: ....
harrybeat120 (wyślij pw), 2012-01-31 09:59:28 | odpowiedz | zgłoś
Jasne, zawsze miło dowiedzieć się, że piszący/pisząca lubi ten sam zespół co ja, ale przedzieranie się przez tonę zbędnych informacji o umiłowaniu owej kapeli jest nieco irytujące. Może jestem rozpieszczony przez media, w których ludzie biorąc za to wynagrodzenie robią to w sposób profesjonalny, ale z tego co pamiętam pisanie recenzji w sposób co najmniej przyswajalny odbywało się jeszcze w gimnazjum.

Materiały dotyczące zespołu

Zobacz inną relację

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!