zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 26 kwietnia 2024

relacja: Dredg, Judgement Day, California Stories Uncovered, Warszawa "Stodoła" 23.10.2009

3.11.2009  autor: tjarb
wystąpili: Dredg; Judgement Day; California Stories Uncovered
miejsce, data: Warszawa, Stodoła, 23.10.2009

Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni
Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni

Informacja o warszawskim koncercie Dredg była dla mnie jak wymarzony, gwiazdkowy prezent. I choć w Krakowie pod samym moim nosem miały grać w tym czasie legendy ambientu, nie było innej opcji, jak jechać do Warszawy i zameldować się 23 października 2009 roku w "Stodole". Zainteresowanie koncertem nie było wielkie. Dredg ma wprawdzie oddane grono miłośników w naszym kraju, ale rekrutują się oni przede wszystkim z grona fanów rocka progresywnego. Tymczasem obecnie Dredg jest zbyt mainstreamowy, aby uchodzić za gwiazdę progrocka, ale też zbyt progresywny, żeby przebić się wśród kapel grających znacznie przystępniejszą muzykę. Swoje zrobił też najnowszy album "The Parriah, The Parrot, The Delusion", którego wielu fanów zespołu po prostu nie uznaje. Bo Dredg z płyty na płytę zmienia swój styl i choć moim zdaniem wychodzi to bardzo wdzięcznie, nie zawsze da się utrafić w gusta tych, którzy zakochali się w którymś z poprzednich albumów. Mimo to, kiedy w krótkiej rozmowie z technikiem zespołu wyszło, jak mało biletów zeszło w przedsprzedaży, byłem zaskoczony. Przecież ceny nie były wygórowane - 65 zł to rozsądna stawka za naprawdę dobry zespół ze Stanów, a nie byle debiutantów. Paradoksalnie niska frekwencja miała swoją zaletę. Nawet w trakcie koncertu głównej gwiazdy kto tylko chciał, był w stanie nikomu nie przeszkadzając dostać się nawet do drugiego rzędu. Nikt się nie przepychał, każdy dobrze widział zespół i sąsiedzi nie traktowali się nawzajem jako rywali o miejsce, lecz wspólnie bawili. Fajna sytuacja, która niestety rzadko ma miejsce na koncertach.

Po odwiedzinach szatni (złotówka za rzecz, ale szatniarze byli pod tym względem bardzo wyrozumiali), tradycyjnie zerknąłem na stoisko z gadżetami, zastanawiając się, co by tu kupić. Wybór koszulek, bluz i innych akcesoriów był spory - w zespole grają prawdziwi artyści, przykładają dużą wagę również do wizualnej warstwy swoich płyt (dzięki czemu rozwieszona na tylnej ścianie sceny płachta z okładką "The Pariah, The Parrot, The Delusion" prezentowała się wybornie), więc liczba motywów graficznych do wykorzystania na koszulkach jest tu imponująca. Ale jak można pojawić się na koncercie wyłącznie z egzemplarzami ostatniego albumu? Wiele osób odeszło od stoiska z kwitkiem, bo albo nie miały ochoty na kupno "The Pariah..." i szykowały pieniądze na inne płyty, albo już ten krążek posiadały. Nie bardzo wiem, czym to sensownie wytłumaczyć.

California Stories Uncovered, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni
California Stories Uncovered, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni

Pod scenę dotarłem gdzieś w połowie pierwszego supportu - California Stories Uncovered. W przeciwieństwie do zamieszkałych w Złotym Stanie chłopaków z Dredg, muzycy z tczewskiej formacji Kalifornię oglądali pewnie jedynie na filmach, ale muzykę grają ciekawą i oglądało się ich przyjemnie. Zaskoczeni byli ci, którzy pamiętali jedynie pierwszą, jeszcze instrumentalną EPkę grupy - California Stories Uncovered odnalazła w swojej twórczości sensowną przestrzeń między brzmieniami bliższymi postrockowi, a śpiewanym rockiem. Wiadomo, trudno się tu spodziewać czegoś odkrywczego, ale ważne, że fajnie się słucha.

Prawdziwym zaskoczeniem okazał się drugi support tego dnia - amerykański Judgement Day. Nie chodzi nawet o to, że bracia Patzner wyszli na deski "Stodoły" ze skrzypcami i wiolonczelą (trzeci członek formacji siadł za zestawem perkusyjnym), bo większość uczestników tego przedstawienia miała już za sobą lekturę próbek muzycznych na stronie internetowej grupy. Po prostu na scenie chłopaki pokazali prawdziwą metalową agresję na dwa smyczki, udowadniając, że w określeniu stringmetal nie ma ani krzty przesady. To nie było pitu pitu w stylu Apocalyptiki, tylko naprawdę dobry koncert, który aż przyjemnie było oglądać. Muzyka słuchana z płyt nie oddaje tego niestety ani trochę, więc wielkiego sukcesu komercyjnego im nie wróżę, ale jeśli tylko wybiorą się do Polski na kolejny koncert, to na pewno mnie na nim nie zabraknie. To tak w wielkim skrócie, bo skupić chcę się przede wszystkim na gwieździe wieczoru, a uprzedzając fakty, nie jest to wcale nasze ostatnie spotkanie z Judgement Day w tej relacji.

Judgement Day, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni
Judgement Day, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni

Po tak udanym występie supportu, Dredg musiał mocno się postarać, aby zrobić równie dobre wrażenie na tych spośród uczestników koncertu, którzy przyszli tu raczej poznać zespół i posłuchać trochę rocka, niż obejrzeć w akcji ulubionego wykonawcę. Wiele osób zastanawiało się, jak wypadnie ten koncert, między innymi ze względu na ostatni album grupy. Poza tym ci, którzy zespół odkryli niedawno, tak naprawdę nie mieli kiedy zapoznać się z jego starszą twórczością. Cóż, ja nowy album lubię - z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej. Poprzedni "Catch Without Arms" wręcz uwielbiam (Dredg odkryłem właśnie przy okazji jego premiery w 2005 roku), a "El Cielo" też zawsze chętnie słucham, więc byłem pewien, że cały repertuar koncertowy przypadnie mi do gustu. Kawałków z "Leitmotif" chłopaki już na koncertach praktycznie nie grają, dlatego nie odświeżałem go sobie nawet, aby potem nie żałować, że nie było na przykład "Symbol Song".

Jak na złość, kiedy muzycy Dredg zadomowili się już na scenie i tradycyjnie dla całej trasy rozpoczęli swój występ kawałkiem "Pariah", okazało się, że gitara nie działa. Przez to nie dość, że utwór ten stracił wiele ze swojej mocy (choć całe szczęście, że nie bazuje na gitarze w takim stopniu, jak inne kawałki, bo byłaby totalna klapa), to widać było wyraźnie po członkach zespołu sporą nerwowość, a i publiczności ciężko było skupić się na odbiorze muzyki, obserwując uwijającego się jak w ukropie Marka Englesa, który próbował wspólnie z technikami postawić sprzęt na nogi. Naprawdę nie wiem, czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby po prostu przerwanie koncertu i rozpoczęcie go od nowa, gdy już wszystko będzie ok. Okazało się również, że dość mała liczba fanów, jak na rozmiary "Stodoły", w dodatku mocno rozdrobniona (bo widzowie rozproszyli się po całej sali), nie sprzyjała całemu widowisku. Przed koncertem spodziewałem się od samego początku prawdziwego kopnięcia i chóralnych śpiewów, do których "Pariah" idealnie się nadaje, tymczasem było bardzo spokojnie, wręcz niemrawo. Wydaje mi się też, że gdyby lider Dredga Gavin Hayes śmielej zagadał do publiczności i spróbował ją natchnąć odpowiednią energią, wyglądałoby to inaczej. Ale pewnie sam nie wiedział dokładnie, czego spodziewać się po Polakach. Cóż, może to tylko moje emocjonalne podejście do muzyki tego zespołu i pobożne życzenia - w końcu to nie są jakieś wielkie gwiazdy.

Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni
Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni

Setlista skonstruowana była według dość dziwnego wzorca. Najpierw kilka kawałków z ostatniej płyty, następnie z poprzedniej, a na zakończenie z "El Cielo". To sprawiało, że część zgromadzonych fanów długo czekała, aż zespół skończy grać "The Pariah, The Parrot, The Delusion", z kolei inni po "Catch Without Arms" zaczęli się nudzić, bo najzwyczajniej w świecie nie znali starszego repertuaru. Moje obawy zatem w dużym stopniu się sprawdziły. Cóż, ja tam bawiłem się w najlepsze. Po "Pariah" usłyszeliśmy instrumentalną, progresywną miniaturkę "Drunk Slide", a dalej przebojowy "Ireland", co istotne z radością powitany przez publiczność. "Stamp Of Origin: Pessimistic" wprowadził nas w dynamiczny i szybki "Saviour", który pozwolił trochę się rozruszać - można nie lubić tej płyty, ale trudno nawet mimowolnie nie bujać się przy tak udanym refrenie. Dobrze bawiliśmy się też przy balladzie "Informations", obok "Pariah" najbardziej rozpoznawalnej piosence z nowego krążka. Wierzę, że na drugim koncercie Dredga w Polsce w jej trakcie będzie już trwała prawdziwa zabawa, na którą tym razem przyszło jeszcze poczekać. Z dłuższych kawałków otrzymaliśmy jeszcze "Light Switch", którego koncertowe wykonanie wspominam bardzo ciepło. W ogóle Dredg pokazał spory koncertowy potencjał, bo te piosenki świetnie nadają się do grania na żywo, ale zgadzam się z innymi, że czegoś tu jednak w grze i zachowaniu zespołu zabrakło. Doszliśmy do "Down To The Cellar". Ta dość krótka, instrumentalna kompozycja, powszechnie uznawana jest za najbardziej udaną na całym "The Pariah, The Parrot, The Delusion" i trudno się z tym nie zgodzić - jej floydowski klimat i rozmach urzekają od pierwszych chwil. A na koncercie to już palce lizać. Tym bardziej, jeśli muzykom zespołu towarzyszy Judgement Day. W części piosenek bowiem do basisty Drew Roulette'a dołączał wiolonczelista Anton Patzner, z kolei gitarzystę Marka Englesa wspomagał skrzypek Lewis Patzner. To był właśnie ten dodatkowy element, który w wyjątkowo udany sposób wzbogacał koncertowe brzmienie zespołu, jeśli oczywiście nie liczyć często pojawiających się sampli. To zresztą właśnie członków Judgement Day słyszymy w jednym z nagrań na "The Pariah...", konkretnie "Long Days And Vague Clues". Idealnym dopełnieniem "Down To The Cellar" była kolejna miniatura, zamykająca album "Stamp Of Origin: Horizon", delikatna, ale jakże piękna i nastrojowa. Oj, można się było rozmarzyć.

Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni
Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni

Pojawienie się tych dwóch znakomitych utworów nałożyło się na fakt, że zaraz po nich miał się rozpocząć najbardziej oczekiwany przez publiczność fragment koncertu. Pierwsze dźwięki otwierającej album "Catch Without Arms" żywiołowej piosenki "Ode To The Sun" wprowadziły zgromadzonych fanów w stan zdecydowanego ożywienia, którzy bawili i śpiewali wraz z zespołem kolejne partie tekstu. Myślę, że gdyby kawałki z poszczególnych płyt zostały ze sobą podczas koncertu wymieszane, atmosfera taka pojawiłaby się znacznie wcześniej i występ zebrałby lepsze recenzje. Choć oczywiście zgadzam się, że takich przebojów, jak "Ode To The Sun" czy "Bug Eyes" na próżno szukać na innych płytach zespołu i przy nich zabawa zawsze będzie najlepsza. Po wspólnie zaśpiewanym "Ode..." przyszła kolej na tytułowy "Catch Without Arms", którego ja akurat tak bardzo nie lubię. Czymś niesamowitym było za to usłyszeć na żywo jakże piękny, choć smutny utwór "Jamais Vu", świetnie zaaranżowany i uzupełniony przez Judgement Day. To był zdecydowanie jeden z najbardziej klimatycznych momentów tego wieczoru. Z kolei najszybszy w dyskografii zespołu "Tanbark Is A Hot Lava" zaskoczył mnie tym, jak fajnie śpiewa się refren tej piosenki podczas koncertów - tego się po prostu nie spodziewałem. Ale to oczywiście nic w porównaniu z tym, co nastąpiło, gdy muzycy zapodali pierwsze dźwięki "Bug Eyes". Bo na ten moment czekali bez wyjątku wszyscy, a niektórzy właśnie dla tej piosenki zdecydowali się odwiedzić tego dnia "Stodołę" - lub nawet przyjechać z odległych zakątków kraju. Dla mnie z całą pewnością będzie to jedno z najpiękniejszych koncertowych wspomnień tego roku. Tutaj zresztą doskonale było widać, że tak naprawdę w tym, że przez większą część występu odczuwało się wyraźny brak kopa, chodziło w dużym stopniu o nastawienie publiczności oraz słabą interakcję muzyków z fanami. Bo gdy tylko publiczność się ożywiła, odczucia były zupełnie inne.

Trzecia część koncertu, na którą składały się piosenki z albumu "El Cielo", rozpoczęła się oczywiście od "Same Ol Road". Tę piosenkę fani raczej znali, ale przy kolejnych wyraźnie było widać, kto odrobił zadanie domowe lub kto po prostu od lat zna i ceni drugą płytę Dredg. W kolejności pojawiło się "Whoa Is Me", oczywiście bez sekcji dętej, ale w bardzo ciekawej aranżacji. Duży plus za ten kawałek, zresztą piosenki do tej części koncertu zostały dobrane bardzo ciekawie - taki psychodeliczny odjazd na koniec. Bo dostaliśmy jeszcze uroczą miniaturkę "New Heart Shadow", która tak jak na płycie subtelnie wprowadziła nas w genialny, w warstwie instrumentalnej niemal postrockowy "Triangle", w trakcie którego współpraca gitary i skrzypiec dawała naprawdę ciekawy efekt. A na koniec? To, na co wszyscy fani "El Cielo" czekali, czyli "The Canyon Behind Her". Choć po nowszych fanach Dredga widać było lekkie znużenie, na wielu twarzach odmalowywał się szczery zachwyt. Setlista obejmowała jeszcze kawałek o wdzięcznej nazwie "Drum Take Down". Okazało się, że tytuł ten należy potraktować dosłownie. Była to raczej mało skomplikowany, ale zabawny popis perkusisty, w trakcie którego pozostali muzycy podkradali mu kolejne części zestawu, sprawiając, że pod koniec grać już musiał jedną ręką, aż pozostał mu sam główny bęben. W ramach bisów usłyszeliśmy tradycyjnie grany podczas tej trasy koncertowej, delikatny utwór "Cartoon Showroom", który swoją melancholią świetnie wpasował się w klimat po "Triangle" i "The Canyon Behind Her" i stanowił bardzo miłe zakończenie koncertu.

Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni
Dredg, Warszawa 23.09.2009, fot. Lazarroni

Czego brakowało? Każdy miał zupełnie inne zdanie na ten temat. Jeśli chodzi o "The Pariah, The Parrot, The Delusion", często powtarzana była nazwa "Morning Mourning", ale też "I Don't Know". Z kolei dla innych mogliby praktycznie nie grać nic z tej płyty. W przypadku "Catch Without Arms" o pomstę do nieba wołał brak "Sang Real", a według niektórych również "Martoshki". Niestety wiadomo, nie można mieć wszystkiego. "Sang Real" życzę sobie na następnej trasie i bez tego sali już tym razem nie opuszczę. Spora grupa zgromadzonych fanów liczyła też na jakiekolwiek nagranie z "Leifmotif", choćby "Symbol Song" czy "Yatahaze". Najlepsze wrażenie zrobił zdecydowanie "Down To The Cellar" wraz z "Stamps Of Origin: Horizon". Długo w pamięci pozostaną też przeboje, na które wszyscy czekali - "Ode To The Sun" i "Bug Eye". Również wiele innych fragmentów koncertu robiło duże wrażenie, dzięki czemu ja wspominam go bardzo ciepło - mimo że brakowało tego magicznego porozumienia między muzykami a publicznością, które odmieniłoby cały koncert. Po części z winy frekwencji, ale też zespołu. Wierzę, że następnym razem będzie pod tym względem lepiej, bo dostępne w internecie fragmenty koncertów Dredg pokazują, że może to wyglądać inaczej. Dodatkowy minus należy się wokaliście zespołu - Gavinowi Hayesowi. Pytany przeze mnie, czy planuje wyjść do fanów po koncercie, odparł, że oczywiście. Tymczasem był chyba jedynym muzykiem, który w ogóle tego nie zrobił. Niefajnie. Pozostałych dało się namówić nie tylko na autografy i wspólne fotki, ale też na piwo - za co duży ukłon w ich stronę. Podziękowania należą się też menedżerowi California Stories Uncovered, który z życzliwością brał od fanów płyty, aby zniknąć w garderobie i powrócić z podpisami brakujących muzyków Dredga, z czego skorzystało kilka co zaradniejszych osóbek płci pięknej. Przyznam, niektóre buzie fajnie będzie zobaczyć na kolejnym koncercie grupy. Bo mimo paru negatywnych uwag, ja na pewno go sobie nie odpuszczę.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!