zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 20 kwietnia 2024

relacja: Porcupine Tree, Kraków "Kinoteatr UPC" 8.04.2001

16.04.2001  autor: Dariusz "Brajt" Wędrychowski
wystąpili: Porcupine Tree
miejsce, data: Kraków, Kinoteatr UPC, 8.04.2001

Zespół Porcupine Tree na samodzielny koncert promujący album "Lightbulb Sun" miał do nas przyjechać już na jesieni zeszłego roku. Kiedy jednak pozostawało tylko dograć szczegóły trasy, muzycy dostali propozycję wspólnego tournee po Europie z Dream Theater. Ofertę tę jak wiadomo przyjęli i w pierwszej połowie października 2000 roku mieliśmy przyjemność oglądać te właśnie dwie grupy występujące na jednej scenie. Od razu podniosło się wiele głosów - w końcu oba zespoły prezentują odmienny styl muzyczny i Porcupine Tree jako support winien był zaprezentować raczej swoje żywsze kompozycje, aby zadowolić fanów cięższych brzmień, którzy przyszli wyłącznie z myślą o gwieździe wieczoru. Po wizytach Stevena i jego przyjaciół na jesieni 1997 i wiosną 1999 roku, zdążyliśmy już przyzwyczaić się do tego, że koncertowe aranżacje utworów studyjnych są właśnie naładowane ogromem emocji i mają znacznie wzmocnione brzmienie, niemalże metalowe, lecz równocześnie niesamowicie inteligentne. I takiego właśnie grania spodziewali się fani na koncertach z Dream Theater. Natomiast one... na przekór wszystkiemu charakteryzowały się czymś zupełnie innym. Sam dobór utworów - rozpoczęcie nieco lżejszym niż wcześniej "Even Less", dalej z nowej płyty "Shesmovedon", "Hatesong" oraz zmienione aranżacje "Up The Downstair", "Tinto Brass", a nawet "Signify", wszystko to świadczyło o jakimś przełomie w koncertowym wizerunku grupy. Niestety w ciągu tego skróconego występu niemożliwym było dokładne wyczucie "o co im tak właściwie chodzi". Nawet jednak wówczas, nikt nie przeczuwał raczej że Porcupine Tree, którego kolejne koncerty w Polsce Steven wówczas zapowiedział, będzie już zupełnie innym zespołem niż ten święcący na naszych scenach triumfy w 1997 i 1999 roku.

Mamy dzień 8 kwietnia 2001 roku, sala krakowskiego Kinoteatru UPC. Zaczęło się od spóźnienia, około 15 minut po godzinie 19, co jest już tradycją dla koncertów odbywających się w tym miejscu i raczej nie można mieć za to do nikogo pretensji. Ten dodatkowy czas pozwolił wszystkim na załatwienie własnych spraw, jak odszukanie znajomych, kupienie płyty lub koszulki. Podczas polskiej części trasy Porcupine Tree, muzyków nie wspomagała żadna inna kapela. Inaczej rzecz miała się na zachodzie. W Holandii zespołowi towarzyszyła rewelacja roku 1999 Karnataka, zaś w Niemczech - również świetnie przyjęty debiutant - RPWL. Kinoteatr był całkiem szczelnie zapełniony, na koncert wybrało się naprawdę sporo osób, choć nie jestem w stanie oszacować ich liczby. Mogło ich być jednak około tysiąca. Na szczęście nie było kłopotów z tłokiem, kto się spóźnił i mimo to pragnął dostać się w pobliże sceny, nie natrafiał na poważniejsze przeszkody. Kto jednak spóźnił się więcej niż te 15 minut, niech żałuje. Początek był bowiem cudowny. Tak jak przed dwoma laty, tak jak na jesieni, "Even Less". Intro przechodzi w mocny lecz melodyjny riff, a kiedy rozbrzmiewa głos Stevena Wilsona, wiadomo już że to będzie niezapomniany wieczór. Uwagę zwracają lżejsze, delikatniej grane solówki gitarowe, które stanowią świetne wprowadzenie dla reszty widowiska. Utwór, jak i na płycie, kończą sample odczytującej wskazania jakiejś maszyny kobiety. Następuje druga kompozycja ze "Stupid Dream" - "Slave Called Shiver". Wciąż błądząca gdzieś w zakamarki duszy ściana dźwięku, znów wygładzona nieco brzmieniem w stosunku do poprzedniej trasy. Zgromadzeni w sali fanowie grupy oczekiwali w kolejności "Shesmovedon", tak jak miało to miejsce na koncercie w studiu im. Agnieszki Osieckiej, który dwa dni wcześniej transmitowany był przez radiową Trójkę. Zostali jednak mile zaskoczeni. Pierwsze dźwięki... chwila namysłu, tak, to "Up The Downstair", jeden z absolutnych klasyków zespołu. W sercach pojawił się błogi spokój, który zmąciła uprzednio złożona jedynie z nowych kompozycji godzina transmisji. Jak grany był "Up The Downstair"? Potężnie. Od pierwszej do ostatniej sekundy wszystko przemyślane, zgrana machina czterech muzyków. A kiedy nastaje cisza - nie słychać oklasków. Bowiem to dopiero przygrywka przed pasjonującym, patetycznym finałem, który rozegrał się w uszach i na oczach publiczności. Chciało się prosić o więcej.. o "Moonloop" choćby. Jednak nadszedł czas na materiał z ostatniej płyty zespołu.

Tę część spektaklu otwiera wspomniane już "Shesmovedon". Eksponująca gitarę aranżacja nie stanowiła najlepszej z możliwych, podobnie jak ta którą słyszeliśmy w październiku. Odrobinę za duża dawka agresji, próbująca wyrwać się z okowów reszty warstwy brzmieniowej. Jednak na twarzach pojawia się kolejny uśmiech, przy ślicznym refrenie, który wprowadza błogi nastrój i każe czekać na kolejne ballady. Jako piąty słyszymy "Lightbulb Sun". Świetna kompozycja; niestety, choć mogłoby wydawać się inaczej, niezbyt nadająca się do grania podczas koncertów i odrobinę w tej wersji nużąca. Wilson zapowiada natomiast kolejny utwór i następuje zdecydowanie najciekawszy fragment koncertu. "Last Change To Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled". Wokół tego nagrania i "Russia On Ice" zespół budował całą atmosferę koncertu, i są to bez wątpienia szczytowe osiągnięcia jego obecnej "edycji". Naprawdę doskonała aranżacja jakże cudownego utworu. Drugi, wspomniany "Russia On Ice" - rozpoczął wstęp Richarda Barbieri na klawiszach... ten sam co na płycie, przypominający pierwsze dźwięki "Fiesty" Chica Corea. Kiedy dołącza zespół, wszystko zdaje sie po prostu płynąć w powietrzu, dziesięć minut, które na zawsze zostają w pamięci. Na tle tych dwóch pereł ubogo prezentowała się natomiast "Where We Would Be". Piosenka dość monotonna i choć w zamierzeniu miała stanowić kontynuację, rozwinięcie wrażeń z dotychczasowych propozycji, nie sprawdziła się wcale. "Hatesong" Wilson zapowiedział jako własną reakcję na wszystkie błache piosenki o miłości, gwiazdeczek takich jak Britney Spears, Mariah Carey, Enrique Iglesias, dołożył do tej listy również polski Just 5. I utwór prezentował się świetnie, nie tylko na ich tle, ale stanowił jeden z lepszych fragmentów koncertu.

Wtedy nastąpił powrót do "Stupid Dream". Wilson zapowiedział utwór który "część obecnych mogła już słyszeć w piątkowej transmisji". Okazało się że prawie cała sala znała świetnie ten materiał i wszyscy doskonale wiedzieli, że kolejny będzie niegrany dotychczas w Polsce finał przedostatniej płyty - "Stop Swimming". Klimat idealnie pasujący do nastroju wieczoru, czyste piękno, utwór dla którego naprawdę warto było przyjść tego dnia na koncert. Wśród nieco cichszych sampli smyczków lekko wyeksponowana została gitara, ogólnie wyjątkowo udana aranżacja. Aż do ostatniej sekundy wszystko płynęło w powietrzu, kojąc zmysły. I wciąż "Stupid Dream", stanowiące niejako kontynuację "Up The Downstair" - "Tinto Brass". Tę wersję znamy z drugiego krążka edycji specjalnej "Lightbulb Sun", choć w sali koncertowej nabiera oczywiscie nowego brzmienia. Nie jest to już to, z czym mieliśmy do czynienia przed dwoma laty, niemniej jednak to kawał solidnej roboty. Lecz co to? Steven dziękuje publiczności, muzycy wychodzą przed scenę, kłaniają się, czyżby to był koniec? Nie minęło jeszcze nawet półtorej godziny. Gromkie brawa, choć zespół schodzi do szatni stanowczo przed czasem.

Po dłuższej chwili wychodzą znów. Już na bisy, skończyła się główna część koncertu. Steven zapowiada utwór, którego długo nie grali. "Fade Away"... istotnie, nie przypominam sobie, abym słyszał go w Krakowie kiedyś, nie jest to jednak stanowczo to, na co wszyscy czekali. Ballada nie komponuje się z tym, co do tej pory wybrzmiało. A przecież w repertuarze jest tyle świetnych piosenek, które znacznie lepiej pasowałyby do przyjętej konwencji niż "Where We Would Be", "Lightbulb Sun" czy "Fade Away". Wrażenie w jakie wprowadzały widzów "Last Chance..." czy "Russia On Ice" zamiast zostać spotęgowane, doznało raczej przytępienia. Teraz natomiast publiczność domaga się już klasycznych utworów. Dla wielu ten koncert dopiero miał się w tej chwili zacząć. I otrzymują "Voyage34". Ta półgodzinna suita została wykonana w wersji około dwunastominutowej, wybór najciekawszych fragmentów umiejętnie połączonych ze sobą, opowiadający praktycznie całą historię Briana. Lecz znów scena pustoszeje. Publiczność denerwuje się, po oklaskach i prośbach o jeszcze, zespół wychodzi po raz kolejny. Grają "Radioactive Toy", który publiczność w całości zgodnie wyśpiewuje wraz ze Stevenem. Jednak po części wokalnej następuje od razu finałowa solówka i... to już koniec.

Zapalono światła, zrezygnowani ostatecznie wywoływaniem zespołu do odegrania kolejnych bisów słuchacze kierują się do szatni, wymieniając uwagi dotyczące wydarzenia, w którym właśnie wzięli udział. Część zostaje, by czekać na sesję autografów. Liczne, dość sprzeczne ze sobą opinie - począwszy od "absolutnej rewelacji" aż po "mimo wszystko porażkę". Jaki był ten koncert? Bez wątpienia wielki. Nowe brzmienie zespołu, choć lżejsze, choć odmienne od tego, do czego przywykli starsi fanowie, stanowi z kompozycjami zgraną całość, pokazując że ta muzyka zmierza może nie w tym najbardziej akceptowanym przez fanów, jednak zdecydowanie interesującym kierunku. Liczne długie jego momenty na zawsze pozostaną w pamięci nawet najbardziej wybrednych miłośników grupy i zapewne będą oni często wracać wspomnieniami do tego wieczoru, wciąż zafascynowani tym niesamowitym wrażeniem. Jednak... to nie było to. Dało się odczuć spory niedosyt. Tym, że to wszystko tak krótko trwało? Że muzycy zeszli ostatecznie ze sceny zanim na dobre minęły dwie pełne godziny? Że ze starszych kompozycji, z koncertowych klasyków Porcupine Tree, usłyszeliśmy tylko "Up The Downstair", wyjątki z "Voyage 34" oraz okrutnie pociętą wersję "Radioactive Toy"? Czy nawet, że mimo wszystko tak naprawdę brakowało kilku bardziej lirycznych momentów? To była szczególna trasa. Ostatecznie zakończyła pewien rozdział w historii zespołu - rozdział dzięki któremu zaszedł tak daleko. Muzycy Porcupine Tree od zawsze dążyli do progresji, wciąż poszukując nowych jakości. Jeśli któryś z akcentów ich muzyki wysuwał się zbytnio przed inne, jeśli ktoś szufladkował jakąś płytę w konkretnym nurcie - następna odcinała się od poprzedniego nurtu. Przed tym zespołem jest jeszcze wiele do zrobienia. Za każdym razem rezygnują jednak z czegoś, do czego miłośnicy grupy długo będą tęsknić. Byliśmy świadkami klęski starego oblicza grupy - tak naprawdę ten koncert był stanowczo za krótki i nie piszę tego żeby wykazać, iż chciałoby się przeżyć to jeszcze raz, ale po prostu to był skrót. Dość okrutny. I mimo wszystkich cudownych chwil, w jakie ten występ obfitował, Porcupine Tree sprawiło swoim fanom zawód. Z drugiej strony, czy warto było przyjść na ten koncert? Tydzień po wydarzeniu mogę stwierdzić, że darłbym sobie włosy, gdybym tego nie doświadczył. To było coś niepowtarzalnego i wielkiego. Moment wprawdzie przejściowy między jedną stylistyką i drugą, jednak godny tego, co stanowi sobą nazwa Porcupine Tree. Jeśli Wilson zdecyduje się kontynuować obecny kierunek, wróży to naprawdę niesamowite wrażenia i następną trasę, jak po każdym koncercie grupy, notuję sobie w pamięci jako obowiązkową.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Czy Twój komputer jest szybki?