zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

relacja: Porcupine Tree, Rose Kemp, Wrocław "Hala Orbita" 28.10.2009

1.11.2009  autor: tjarb
wystąpili: Porcupine Tree; Rose Kemp
miejsce, data: Wrocław, Hala "Orbita", 28.10.2009

Który to już koncert Porcupine Tree w naszym kraju? Trudno zliczyć. Tym razem niekwestionowani mistrzowie współczesnego progrocka przyjechali na jeden występ, ale za to w nowe miejsce. Siłą rzeczy cała progresywna Polska pofatygowała się 28 października 2009 roku do Wrocławia, a konkretnie do "Hali Orbita", pod którą pierwsi przyjezdni zaczęli gromadzić się jeszcze przed piętnastą. W rozmowach, oprócz umawiania się na pokoncertowe piwo, wspominano też poprzednie trasy zespołu i oczywiście nowy album - "The Incident". Bo to właśnie od jego recepcji zależało w dużej mierze to, kto z jakimi nadziejami oczekiwał nadchodzącego koncertu, a także, kto jak się na nim bawił.

Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki

Pamiętam jak dziś moje pierwsze spotkanie na żywo z Porcupine Tree, w krakowskiej filharmonii. Od tego czasu minęło już dwanaście lat - zespół zmienił się nie do poznania i trudno oczekiwać na koncertach jakichkolwiek utworów z tamtego okresu, czy nawet w ogóle z lat dziewięćdziesiątych. Inne wcale jednak w tym przypadku nie znaczy gorsze. Również "The Incident", choć odmienna od poprzedniczek, w mojej opinii wcale nie jest tak zła, jak się o niej mówi. Po prostu nie jest naj, czego tradycyjnie oczekuje się od Porcupine Tree i stąd najczęściej wynikają według mnie negatywne opinie. Dlatego z radością oczekiwałem, aż usłyszę ten materiał na żywo. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

Koncert w filharmonii kosztował mnie jakieś 45 złociszy (Grzesiek twierdzi, że 40, ja pamiętałem 50, więc 45 to efekt kompromisu). Ile trzeba obecnie dać za luksus oglądania Porcupine Tree? 120, a za miejsce siedzące 150 zł. Różnica spora, nawet biorąc pod uwagę inflację i popularność zespołu. Podejrzewam jednak, że nawet gdyby tych koncertów było kilka w różnych częściach kraju i tak dzisiejsi fani nie zmieściliby się już w tamtej salce. Pod względem wielkości w 2009 roku miejsce wybrano całkiem nieźle, a i prezentowało się całkiem znośnie, choć mimo wszystko mogłoby być bliżej centrum. Trudno, nikt hali nie przeniesie dla kaprysu przyjezdnych miłośników rocka. Koło osiemnastej zaczęła ustawiać się już kolejka pod bramą, a równo godzinę później pierwsze osoby weszły na teren hali. Jeszcze tylko szatnia (złotówka od rzeczy), ewentualne zakupy w sklepiku z napojami i można było szukać dla siebie odpowiedniego miejsca pod sceną. Szczególnie oblegane było to na wprost zestawu perkusyjnego Gavina Harrisona, uznawanego powszechnie za instrumentalnego guru, bo gdzie będzie rozstawiony mikrofon dla Stevena Wilsona, raczej nikt nie był w stanie przewidzieć. Dla wielu był to także czas na podjęcie decyzji - trybuny, czy jednak płyta. Widoczność z większości sektorów była całkiem znośna, ale dźwięk tradycyjnie pozostawiał w wielu miejscach sporo do życzenia, co zaliczam na minus, nawet jeśli na samym środku płyty było pod tym względem bardzo dobrze.

Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki

Jednym z tematów, jakie poruszano przed koncertem, była kwestia supportu. Podczas całej trasy koncertowej były to trzy różne zespoły. Między innymi znana doskonale polskim miłośnikom muzyki szwedzka Katatonia, która prezentowała materiał z nadchodzącej płyty, a także wyjątkowo ciekawie zapowiadający się projekt Stickmen. Tony Levin i Pat Mastelotto na żywo? Dla wielu byłoby to wydarzenie większej rangi, niż sam koncert Jeżodrzewia (bo tak dawniej zwykło się nazywać ten zespół - żadne pospolite Porki). Tymczasem fanom w Polsce dostała się bliżej nieznana Rose Kemp. Nawet ci jednak, którzy zadali sobie trud zapoznania się pokrótce z jej twórczością, nie spodziewali się tego, co miało miejsce w trakcie koncertu. Za najlepsze podsumowanie wystarczy fakt, że publiczność zaczęła ironicznie oklaskiwać wokalistkę dopiero, gdy ta zapowiedziała ostatni kawałek. W powszechnej opinii było to monotonne, wręcz nudne odgrywanie tych samych, powolnych riffów, połączone z ciekawym, ale mało pasującym do muzyki głosem Rose. W opinii mojej był to strzał w dziesiątkę - doskonale rozumiem, czemu Wilson zaprosił ją na wspólną trasę, aby dać jej szansę zyskać nowych fanów. Aby w pełni cieszyć się muzyką, trzeba było jednak zmrużyć oczy, wyobrazić sobie małą salkę i parkiet przed sceną, na którym można dać upust energii, jaką wyzwalał psychodeliczny, przepyszny wręcz śpiew na spółkę z doomowymi dźwiękami gitary, które wwiercały się w mózg i wbrew pozorom tworzyły z wokalem udane połączenie i nadawały muzyce posmak oryginalności. Same kompozycje z kawałka na kawałek wydawały się coraz lepsze, coraz bardziej hipnotyzowały i aż prosiło się o jeszcze. No, przynajmniej ja miałem ochotę na więcej. Coraz większe wrażenie robił też głos ubranej na hippisowską modłę Rose Kemp - przechodzący od szeptów, przez śpiew, w najdziksze krzyki i wycie. Ten zupełnie odmienny od dostępnych w internecie darmowych próbek zespołu koncert stanowił dla mnie prawdziwą, bardzo miłą niespodziankę. Z przyjemnością zobaczyłbym Rose na żywo jeszcze raz, teraz już w normalnych warunkach, by cieszyć się tą muzyką tak, jak na to zasługuje. Dla formalności dodajmy jeszcze, że dużo emocji wzbudził basista, który trzymał gryf swojego instrumentu w dość oryginalny sposób.

Już po występie Rose Kemp dało się wśród zgromadzonej pod sceną publiczności słyszeć narzekania nie tylko na support. Pod sceną było bowiem przeraźliwie duszno. Dla mnie był to dobry moment, aby życzyć znajomym miłej zabawy i poszukać dla siebie lepszego miejsca. W nowym było już pod tym względem znacznie lepiej. O ile trybuny były w większości zapełnione, z tyłu płyty z kolei było dość luźno. Pozostało tylko podejść na tyle blisko, aby dźwięk miał odpowiednią moc, bo z tyłu był już mocno przytłumiony. W tym czasie prawdziwą gwiazdą stał się technik, który ganiał po scenie z odkurzaczem, dokonując ostatnich prac porządkowych przed koncertem. Publiczność przywitała go oklaskami, po czym - zachęcony chóralnym odśpiewaniem zwrotki słynnego klasyka "I Want To Break Free" - postanowił nawet krótko zatańczyć dla zgromadzonej i żądnej widowiska gawiedzi. Zanim rozpoczął się koncert, z głośników nadano jeszcze komunikat zespołu, dotyczący nagrywania koncertu na komórki i robienia zdjęć. Muzycy wyraźnie zaznaczyli, że sobie tego nie życzą, co więcej zasugerowali, aby donosić ochronie na tych, którzy uprawiają taki proceder, przeszkadzając pozostałym w odbiorze koncertu. Cóż, Wilson najwidoczniej nie przerabiał w szkole historii naszego kraju, przez co nie wiedział, że jakakolwiek forma donosicielstwa może się tu z powodu rozbiorów, wojen i komuny wyjątkowo źle kojarzyć.

Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki

"The Incident". Spróbuję opisać pierwszą część występu tak, by nie skończyło się tu na krótkiej recenzji najnowszego albumu Porcupine Tree. Przede wszystkim dopiero na koncercie da się naprawdę odczuć moc tego materiału. Począwszy od otwierającego go "Occam's Razor" aż po "Circle Of Maniacs" brzmiał ostro i drapieżnie. Rozluźnienie nastąpiło dopiero podczas finałowego "I Drive The Hearse", zagranego w niemal akustycznej wersji, już przy wyłączonych wizualizacjach i znacznie bliżej publiczności, co było o tyle dobrym posunięciem, że fanów odgradzała od sceny okrutnie wręcz szeroka fosa. Najlepsze momenty? To oczywiście dłuższe kompozycje, wyróżniające się pośród krótkich miniaturek - "The Blind House", tytułowy "The Incident" i "Octane Twisted", który w wersji koncertowej zrobił kolosalne wręcz wrażenie. To wszystko przebiła jednak kompozycja "Time Flies", o prawdziwie floydowskim rozmachu. Steven Wilson, który dwukrotnie wymieniał w jej trakcie gitarę, dał tu prawdziwy popis swoich umiejętności i dostarczył fanom niezapomnianych wrażeń. Aż szkoda, że podobnie jak wiele innych długich i wspaniałych utworów tej grupy, za parę lat "Time Flies" zniknie z koncertowego repertuaru Porcupine Tree. Występ przerywany był dość rzadko - gdzieś co 15-20 minut muzyki, a interakcja z publicznością ograniczona była do minimum, jeśli oczywiście nie liczyć typowej, koncertowej gry scenicznej. Sama publiczność była zresztą dość niemrawa, choć złożyła się też na to specyfika samego "The Incident". Tym, co skupiało jej uwagę, były pokazywane przez cały czas (za wspomnianym już wyjątkiem "I Drive The Hearse") wizualizacje na wielkim ekranie umieszczonym za sceną. Każdy kawałek miał swój motyw przewodni, dodatkowo pojawiały się na nim niektóre z co istotniejszych (pojedynczych) słów poszczególnych piosenek. Robiło to bardzo ciekawe wrażenie, Zresztą nie były to byle wizualizacje - reżyserowi filmików należą się zasłużone brawa. Na scenie dokazywali przede wszystkim Steven Wilson i znany z poprzednich tras zespołu drugi gitarzysta John Wesley. Nie było w tym oczywiście rock'n'rollowego szaleństwa, ale już sam widok tradycyjnie bosych stóp lidera Porcupine Tree powodował, że niektóre z okupujących pierwsze rzędy dziewcząt były bliskie omdlenia (na szczęście z przejęcia, nie od zapachu). Spokój zachowywali Richard Barbieri i Colin Edwin, z kolei oszczędny w gestach, ale diablo sprawny za perkusją Gavin Harrison zachwycał przede wszystkim kolejnymi przejściami i błyskotliwą grą.

Po odegraniu ostatniego utworu z "The Incident" nastąpiła dziesięciominutowa przerwa. Trwała równo dziesięć minut - na ekranie widać było czas pozostały do kolejnej części występu. To pozwoliło zresztą na gromkie odliczanie od dziesięciu do jednego, gdy zespół szykował się już do ponownego wejścia na scenę. Gdzieś podczas ostatnich kawałków z nowej płyty podszedł do mnie kolega Rysiek z konkurencyjnej redakcji i poinformował, że ma w aparacie fotkę setlisty. Chwila zastanowienia, czy mam ochotę psuć sobie niespodziankę, ale z racji tego, że i tak śledziłem ostatnio trasę koncert po koncercie, ciekawość wzięła górę. Dlatego przed drugą częścią wieczoru wiedziałem już, co mnie czeka. A na dobry początek był to "The Start Of Something Beautiful". Pierwszą połowę tej piosenki przestałem w przydługiej kolejce po napoje. Bardziej interesowało mnie to, co miało nastąpić dalej, czyli "Russia On Ice". Kto słyszał tę kompozycję na żywo, ten wie, jakie emocje potrafi wzbudzać. Było pięknie... niestety jedynie do momentu, gdy w okrutny sposób ten wspaniały utwór został ucięty. I choć na żywiołowy fragment "Anesthetize", który nastąpił później, również czekałem z niecierpliwością, trudno było mi się pogodzić z taką profanacją jednej z ulubionych piosenek Porcupine Tree. Już mogli zamiast "Russia On Ice" wrzucić "Stars Die" albo "Buying New Soul", które na innych koncertach trasy bywały często grane w tym właśnie miejscu. Tutaj nastąpiły dwa kawałki z drugiego krążka "The Incident". Byłem trochę rozczarowany brakiem "Black Dahlia", ale "Pills I'm Taking" i "Remember Me Lover" też nie są złe. Niestety trochę bezbarwnie według mnie zabrzmiało "Strip The Soul" - zamiast tego chętnie usłyszałbym coś innego. Na przykład pełną wersję drastycznie skróconego ".3", jakby sztucznie doczepionego do "Strip The Soul". Prawdziwym deserem był jednak "Lazarus". Kiedy zobaczyłem setlistę, byłem zawiedziony, że pojawi się właśnie ten kawałek, choć w zasadzie nie wiem czemu, bo go lubię. O tym jak bardzo, przekonałem się, gdy w końcu nadeszła jego kolej, a publiczność powitała zapowiedź Stevena Wilsona gromkimi oklaskami i okrzykami zachwytu. Otrzymaliśmy świetną, chwilami bardzo rockową wersję tej nastrojowej ballady, której refren ochoczo podśpiewywała liczna rzesza fanów pod sceną. Potem było jeszcze lepiej. "Way Out Of Here" stanowił idealne zakończenie drugiej części koncertu. Przywołujące fragmentami stare oblicze zespołu nagranie z płyty "Fear Of The Blank Planet" zostało odegrane w świetnej aranżacji, a wszystko uzupełniał oczywiście towarzyszący mu na ekranie teledysk

Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki
Porcupine Tree, Wrocław 28.10.2009, fot. Krzysztof Zatycki

Bisy. Jakoś szczególnie widownia się o nie nie dopominała, ale na szczęście muzycy nie uzależniali od tego ich długości. Na całej trasie koncertowej były to dwa świetne kawałki z albumu "In Absentia" - "The Sound Of Muzak" i "Trains". Sam Steven mówił, że doskonale wie, jak wielu fanów wśród obecnych na sali słuchaczy ma ten właśnie krążek (choćby z tej prostej przyczyny, że ci, którzy odwrócili się wówczas od grupy, raczej przestali się pojawiać na koncertach). Zapytał zatem, ilu z obecnych ma tę płytę. Ręka w górze, druga, trzecia... Pytanie drugie - ilu z nas ściągnęło ten album z sieci. Też znalazło się kilka rąk. Krótki, ale dość klarowny wykład na temat tego, że ta płyta cieszy się popularnością dalece przekraczającą poziom jej oficjalnej sprzedaży, zakończył dość ironicznym stwierdzeniem "obviously not in Poland". Spotkały go za to brawa, ale w sumie nie wiem, czy powinniśmy się cieszyć z jego słów, czy też raczej zastanowić nad ich sensem. A same bisy wyszły świetnie. "The Sound Of Muzak" to klasa sama w sobie, z kolei "Trains" to od czasu "In Absentii" najbardziej rozpoznawalny kawałek Porcupine Tree i nic dziwnego, że stanowi żelazny element każdej trasy koncertowej, choć kiedyś to samo mówiło się o rzadko dziś pamiętanym "Signify". Dość wolna wersja "Trains", z przeciąganymi przez Stevena kolejnymi wersami refrenu, pozwoliła publiczności aktywnie włączyć się do śpiewania. Ostatni wers "It's okay" odśpiewali już z Wilsonem wszyscy.

Jaki to był koncert? Dla mnie na pewno udany, bo po prostu lubię "The Incident". Niektórzy przekonali się do tej płyty w trakcie występu. Na dobrą sprawę dobiegł on końca w chwili, kiedy widownia rozgrzała się na tyle, aby mógł się wreszcie zacząć. Nie wiem do końca, czy zawiniła tu mało przystępna gra Rose Kemp, specyfika hali sportowej, odegranie w całości "The Incident" czy coś innego, ale wyszło jak wyszło. Z drugiej strony każdy ma prawo bawić się na swój sposób i najważniejsze, aby ludzie wychodzili z koncertu zadowoleni. A propos wychodzenia, niektórzy postanowili poczekać na muzyków, inni rzucili się z kolei w kierunku szatni i zaczęli gromadzić przed pójściem w miasto, choć biorąc pod uwagę odległość od centrum, w większości przypadków była to jazda, a podstawione pod klub taksówki cieszyły się sporym zainteresowaniem. Ci, którzy zdecydowali się pozostać na miejscu, mieli okazję zamienić parę słów między innymi z Richardem Barbierim, jednak sam Steven Wilson już się nie pojawił. Trudno, okazja aby go dorwać pojawi się na pewno jeszcze nie raz, czego i Wam, i sobie życzę z całego serca.

Komentarze
Dodaj komentarz »
Rose Kemp
miłośnik myzyki (gość, IP: 213.227.67.*), 2010-05-13 08:34:47 | odpowiedz | zgłoś
Byłam na tym koncercie i uważam,że Rose Kemp była absolutnie fantastyczna!!!!! Jedyny zarzut... nagłośnienie zdeydowanie powyżej normy!!A co do Stevena jak zawsze występ na najwyższym poziomie!!!
Jeżozwierze rules!!!
scypion2 (wyślij pw), 2009-11-02 13:35:30 | odpowiedz | zgłoś
Steven z chłopakami daje radę i to potwierdził koncert we Wrocławiu. Nowa płyta jest ok. a połączenie z wizualizacjami to niezły majstersztyk. Oj warto było śmigać z Warszawki na te trzy(i pół:) godzinki. Drobny niedosyt, to zmulony i czasami przesterowany bas i brak selektywności instrumentów przy "mocniejszych" partiach - hala, a może inżynierek od dźwięku,a moze jedno i drugie.Nie było perfekcyjnie, ale na tyle dobrze aby być zadowolonym z kolejnego koncertu PT.
Time Flies
Mackintosh (gość, IP: 85.198.238.*), 2009-11-01 21:24:44 | odpowiedz | zgłoś
Tutaj odpłynąłem w siną dal, odpływałem już słuchając albumu, ale na koncercie to było mistrzostwo.

Świetny występ i dobra set-lista.
Pills I'm Taking
tomash33 (gość, IP: 83.21.248.*), 2009-11-01 19:16:13 | odpowiedz | zgłoś
Pills I'm Taking to środkowa część Anesthetize właśnie a nie osobny kawałek a już na pewno nie ma utworu o takiej nazwie na The Incident ;) Ogólnie się zgodzę z autorem recenzji choć mnie Rose Kemp nie porwała. Ale na PT będę się zawsze i wszędzie wybierał
re: Pills I'm Taking
tjarb (wyślij pw), 2009-11-01 21:02:39 | odpowiedz | zgłoś
Zasugerowałem się setlistą, a potem nie sprawdziłem tytułów. Faktycznie od razu po Anesthetize było Remember Me Lover i się dziwiłem, że chyba przespałem jeden kawałek. :)
boso przez swiat?
tsd (gość, IP: 83.22.139.*), 2009-11-01 17:32:22 | odpowiedz | zgłoś
dlaczego lider Porcupine gral boso ? czyzby byl az tak alternatywny ze nie nosi butów?
re: boso przez swiat?
jobi (gość, IP: 149.156.124.*), 2009-11-01 21:20:38 | odpowiedz | zgłoś
Steven od wielu już lat nie nosi butów na scenie, byłem nawet dość zdziwiony tym, że tak duże zainteresowanie wzbudził techniczny z odkurzaczem...
re: boso przez swiat?
Fogel (gość, IP: 78.88.222.*), 2009-11-06 22:09:06 | odpowiedz | zgłoś
Steven występuje boso,gdyż tak wygodniej operuje mu się efektami(przynajmniej tak twierdzi)
re: boso przez swiat?
tjarb (wyślij pw), 2009-11-06 23:53:26 | odpowiedz | zgłoś
Mowil kiedys, ze w ogole nie lubi chodzic w butach i kiedy tylko moze, to chodzi boso, bo tak mu wygodniej.

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!