zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

relacja: Rock Against Terrorism II, Warszawa "Progresja" 9-11.09.2005

wystąpili: RPWL; Believe; Lavender; Archangelica
miejsce, data: Warszawa, Progresja (stara lokalizacja), 9.09.2005
wystąpili: Paatos; Autumnblaze; Pathology; Leash Eye
miejsce, data: Warszawa, Progresja (stara lokalizacja), 10.09.2005
wystąpili: Quidam; Rootwater; Soulstice; A Day In June
miejsce, data: Warszawa, Progresja (stara lokalizacja), 11.09.2005

Po sukcesie ubiegłorocznej edycji "Rock Against Terrorism" nie zdziwiła mnie wieść, że tegoroczny festiwal organizatorzy zaplanowali z jeszcze większym rozmachem i sporą ilością interesujących wykonawców - także zagranicznych. Niestety z powodu przeróżnych komplikacji koncert nie mógł odbyć się w przylegającej do klubu "Progresja" sali kinowo-widowiskowej, wykonawcy musieli pomieścić się na mniejszej scenie, w klubie. Miało to jednak swoje zalety - impreza stała się bardziej kameralna, zaś cały festiwal trwał aż trzy dni, w sympatycznej, nieco leniwej, weekendowej atmosferze. Nieco zawiodła frekwencja, być może piękna wrześniowa pogoda sprawiła, że fani progresywnych brzmień wybrali wyjazd na zieloną trawkę. A może "winne" były zbyt wysokie ceny biletów na festiwal...

Na pierwszy ogień poszła warszawska Archangelica. To zespół młody, ale znakomicie zgrany. Właściwie nie było się do czego przyczepić. Kompozycje grupy można określić jako "klimatyczny" rock progresywny, w którym echa dokonań takich formacji jak Anathema, czy Antimatter, łączą się z elementami znanymi z klasyki gatunku - nieco Marillion (szczególnie w partiach gitarowych), trochę Pink Floyd... A do tego oryginalny, niski i mocny głos wokalisty. Archangelica została przyjęta bardzo ciepło nawet przez osoby, które styczność z muzyką grupy miały po raz pierwszy.

Jako kolejny zaprezentował się wrocławski zespół Lavender. Grupa ta hołduje neoprogresywnym brzmieniom lat 80. i 90., niekoniecznie najbardziej oryginalnym. Szacunek trzeba jednak oddać instrumentalistom, którzy sprawnie radzili sobie z melodycznymi i rytmicznymi meandrami. Znacznie gorzej wypadł niestety wokalista (grający również na gitarze), śpiewając z nieco cukierkową i mdłą manierą. Mocniejszy, bardziej zdecydowany śpiew i byłoby o niebo lepiej, a tak niestety Lavender pozostawił u mnie odczucia dość ambiwalentne - zbyt dużo lukru, za mało rocka.

Gwiazdą pierwszego dnia imprezy była niemiecka formacja RPWL, którą miałem już przyjemność widzieć w akcji kilka lat temu, podczas koncertu w warszawskiej "Proximie". Grupa, zwana przez fanów czule "RWPG", względnie "HWDP", wypadła wówczas średnio przekonująco, jawiąc się jako zdolni, ale mało oryginalni, apologeci Pink Floyd, Porcupine Tree itp. grup. Tymczasem koncert w "Progresji" był dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) sporym zaskoczniem. RPWL powaliło radością grania i siłą, której chyba nikt się nie spodziewał. Było rockowo, energetycznie i dynamicznie, a przy tym raczej czadowo, niż ze znaną z wcześniejszych koncertów grupy nostalgią. Nic dziwnego, że zgromadzona w "Progresji" publiczność "kupiła" RPWL bez wahania i nagrodziła grupę gromkimi owacjami.

(Adam "kalisz" Kaliszewski)

Drugi dzień festiwalu rozpoczął koncert stonerrockowego Leash Eye, na który nieco się spóźniłem. Zespół wypadł bardzo dobrze, a brzmienie było selektywne - do wykonania nie można się przyczepić. Wydaje mi się, że stonerowe zespoły grają jednak zbyt podobnie do siebie (specyfika gatunku?) i dlatego wrażenia z tego występu mam raczej ambiwalentne. Zwolennikom takich klimatów powinno się jednak podobać.

Z powodu absencji łodzkiego Pathology, kolejną grupą, która zaprezentowała się tego wieczoru był niemiecki Autumnblaze, który też jakoś przesadnie mnie nie zachwycił. Nie da się ukryć, że ich muzyka ma pewien specyficzny klimat, w który pod koniec udało mi się wpaść. Jednak średnie wykonanie (gitarzysta naprawdę mógłby nie grać solówek) i często infantylne aranżacje (te crescenda perkusji...) sprawiają, że to raczej propozycja dla fanów niż postronnych słuchaczy.

Jako, że pierwszy dzień festiwalu niezbyt mi się podobał, a do współczesnych brzmień progresywnych mam raczej sceptyczne nastawienie, zastanawiałem się, czy warto w ogóle zostawać na Paatos. Szczęście, że nie opuściłem "Progresji", bo Szwedzi dali naprawdę porywający koncert! W końcu wszystko było jak trzeba - świetne wykonanie, żywiołowość, dobre kompozycje. Drażniła mnie tylko trochę pewna konwencja dynamiki utworów - spora część kompozycji zaczyna się spokojnym wstępem, który przechodzi w część śpiewaną, a całość wieńczy długie, instrumentalne zakończenie, w którym napięcie rośnie aż do ostatecznego rozwiązania. Szczęśliwie, muzyka Szwedów miała w sobie tyle innych, ciekawych elementów, że można było nie zwracać na to przesadnie uwagi. Warto też zaznaczyć, że koncertowe oblicze zespołu jest bardziej dynamiczne niż to co prezentują na płytach, ponadto utworom dodano wielu smaczków, jak perkusyjne wariacje we wstępie do "Reality", które nadały mu całkiem nowy wydźwięk. Publiczność reagowała bardzo żywiołowo i Paatos zagrał dwa bisy, w tym jeden improwizowany. Prosty i znów osadzony na tej domyślnej strukturze, o której wspominałem, ale mimo to urokliwy. Ten jeden koncert wystarczył, żebym uznał festiwal za bardzo udany. Szkoda, że wysłuchała go bardzo nieliczna publiczność.

(Do diabła)

Na trzeci i zarazem ostatni dzień festiwalu wszyscy wybierali się z jakże dokuczliwym bólem głowy, ale i bardzo dobrymi wspomnieniami przede wszystkim z niezwykle udanego występu Paatos. Mimo, że na finiszu dnia muzycznego i procentowego maratonu miały zaprezentować się wyłącznie rodzime grupy, to oczekiwania miały prawo być spore.

Parę minut po godzinie 17 na scenie "Progresji" pojawili się muzycy wrocławskiego A Day In June. O występie tej powstałej przed niespełna dwoma miesiącami formacji mogę napisać jedynie dwie rzeczy, gdyż w chwili mojego przybycia do klubu muzycy grali ostatni utwór. Po pierwsze, koncert wrocławian obserwowała zaledwie garstka niespełna dwudziestu osób , co najpewniej miało wyraźny wpływ na morale muzyków. Szkoda, gdyż jak na tak młody zespół, A Day In June zagrał poprawnie. Progresywne melodie z nutką nostalgii z pewnością będą zdobić jego debiutancki materiał, którego nagranie muzycy zapowiedzieli na niedaleką przyszłość. Niewykluczone, że faktycznie coś z tego będzie, gdyż słuchając A Day In June, odniosłem wrażenie, iż nie mam do czynienia z zapaleńcami, którzy dopiero co chwycili za instrumenty.

Siedząc wygodnie przed wejściem do klubu i spożywając kolejny napój wyskokowy, usłyszałem pierwsze dźwięki zwiastujące występ będzińskiej grupy Soulstice. Bez zbędnych wstępów panowie rozpoczęli energicznie i żywiołowo. Wszak czegoś takiego można było spodziewać się po muzykach, którzy swoją twórczość określają mianem "melodyjnego i miejscami pokręconego thrash metalu". Owego pokręcenia faktycznie nie brakowało, choć na początku głównie był to efekt problemów z nagłośnieniem... Jednak poważnie rzecz ujmując, muzykę Soulstice zdaje się charakteryzować nieprzewidywalność, choć niestety jak na razie jest ona połowiczna. Głośno i wyraźnie słychać , po nagrania jakich grup panowie sięgają najczęściej. Każdy, kto poświęcił zespołowi choć kilka minut, miał okazję wysłuchać zarówno nowych, jak i nieco starszych kompozycji, które trafiły na wydany przed dwoma laty debiut ?Nothing But Dust?. Umiejętne łączenie thrashu z elementami rozwiązań progresywnych z pewnością do prostych nie należy, ale zespół podjął wyzwanie. Chwilami standardowo, momentami ciekawie. Jest nad czym pracować, ale i nie brakuje tego, co trzeba wciąż dopracowywać. "Dziękujemy bardzo i do widzenia" - tymi słowy Soulstice zakończył swój występ.

Czekając na trzeci zespół, zastanawiałem się, czy tradycji stanie się zadość i również trzeciego dnia festiwalu występ jednej z zapowiadanych grup nie dojdzie do skutku. Miałem ku temu podstawy, gdyż po dłuższej przerwie scenę zalał blask czerwonych świateł, zwiastujących występ inowrocławian z Quidam, a nie warszawskiego Rootwater. Jak się jednak okazało, wielu osobom taka sytuacja odpowiadała, gdyż pod scenę zaczęły kierować się kolejne "pielgrzymki". Po kilkuminutowym intro muzycy Quidam rozpoczęli swój występ. Przez blisko półtorej godziny wszyscy zgromadzeni mogli wysłuchać bardzo interesującej dawki urozmaiconego art-rocka. Czasem ciężej, czasem psychodelicznie, ale zawsze profesjonalnie. Wszak muzycy Quidam to doświadczeni instrumentaliści. Jakiś czas temu miejsce Emilii Derkowskiej z powodzeniem zajął Bartek Kossowicz, który możliwości wokalne ma spore. Choć momentami chyba aż za bardzo chciał poczuć się jak Jim Morrison, czy Robert Plant. Może był to efekt zaśpiewania "No Quarter" z repertuaru Led Zepplin. Niezależnie jednak od mojej uszczypliwości, musze przyznać, że występ Quidam był bardzo udany, co było wyraźnie słychać, gdy muzycy bisowali oraz opuszczali scenę przy aplauzie wszystkich zgromadzonych.

Gdy większość przybyłych zaczynała myśleć o powrocie do domu, okazało się, że Rootwater jednak wystąpi. Jednemu z muzyków nie udało się dojechać na czas, dlatego ich występ przypadł dopiero na godzinę 22.

(Kamil "Mardok" Mrozkowiak)

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!