zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 18 kwietnia 2024

relacja: Roskilde Festival 2001, Dania, Roskilde, 28.06 - 1.07.2001

4.07.2001  autor: Rafał Grodek
wystąpili: Tool; Stratovarius; Placebo; Jean Wyclef; Deftones
miejsce, data: Roskilde, 28.06.2001
wystąpili: Neil Young; The Gathering; The Hellacopters; Burning Spear; Nick Cave; Beck; Madrugada
miejsce, data: Roskilde, 29.06.2001
wystąpili: The Haunted; Manu Chao; Bob Dylan; Faithless; P J Harvey; Mayhem; HammerFall; Robbie Willams
miejsce, data: Roskilde, 30.06.2001
wystąpili: The Cure; Aquy; Patti Smith; Queens Of The Stone Age; Green Lizard; Apocalyptica
miejsce, data: Roskilde, 1.07.2001

Wysąpili: Deftones, Placebo, Wyclef Jean, Tool, The Gathering, Briskeby, Beck, Nick Cave and the Bad Seeds, Neil Young and the Crazy Horse, Bob Dylan, P.J. Harvey, Robbie Williams, Faithless, Green Lizard, Queens of the Stone Age, Patti Smith, Aqua, The Cure i inni.

Przez prawie rok organizatorzy Roskilde Festival 2001 znajdowali się pod wielką presją mediów. 30 czerwca 2000 roku w wyniku tragicznego wypadku życie straciło dziewięć niewinnych osób. Czy organizatorzy sprostają zadaniom postawionym przez rzeczywistość? Odpowiedzieć na to pytanie miała tegoroczna edycja festiwalu.

Przełom czerwca i lipca to okres, w którym do duńskiego miasteczka Roskilde zjeżdżają się tysiące młodych i starszych ludzi z różnych zakątków świata. Łączy ich tylko jeden cel: przeżyć wspólnie cztery dni muzycznego święta.

W tym roku organizatorzy zadbali o to, aby tego wspólnego świętowania nie zakłócił nawet najmniejszy problem. Stawili czoła trudnym realiom i tym samym znów pokazali światu, że Roskilde Festival to najlepsza impreza masowa, na poziomie, o jakim polscy organizatorzy mogą tylko pomarzyć.

W tym roku z Polski do Roskilde przyjechała około dwudziestoosobowa grupa fanów z Warszawy, Poznania i Katowic. Nie liczę tutaj przypadkowo napotkanych rodaków, jak na przykład tych z Jeleniej Góry. "Poles Camp" - bo tak to nazwaliśmy - powstał dzięki twardej ręce jednej ze współobozowiczek, weterance Roskilde Festival - Lucynie Galik. W Roskilde nie trudno o miejsce na kempingu, lecz zapewnienie terenu dla około dziesięciu namiotów może okazać się już bardziej skomplikowane. "Wielkie Dzięki" Lucyno!

Wracając do samego festiwalu, nie sposób ominąć tej atmosfery błogości, beztroski, jaka panuje przed, w czasie oraz po zakończeniu festiwalu... Początek imprezy przewidziano na 28 czerwca o godzinie 17:00. Do tego czasu zgromadzeni festiwalowicze zajmowali się typowo obozowymi zajęciami. Można się domyśleć jakimi. Ja tymczasem wybrałem się na zwiedzanie tzw. "Media Village" oraz festiwalowego terenu. Akredytacja na festiwal daje kilka możliwości, które są niedostępne dla posiadaczy zwykłego biletu. Przede wszystkim można zorientować się, jak wygląda teren festiwalu na kilka godzin przed jego rozpoczęciem. Najpierw skok na Pomarańczową Scenę - tę największą. Tak, jak zapowiedzieli organizatorzy, jest ona większa niż w roku poprzednim. W tym roku zafundowano nową, wspaniałą scenografię. Nowy, lśniąco pomarańczowy namiot robi z bliska ogromne wrażenie. Nawet sektory przed sceną wydają się być bezpiecznym ujściem dla zgromadzonej ludzkiej energii. Pod namiotem, na zapleczu kręcą się techniczni. Przygotowują sprzęt dla mających wystąpić tu dziś gwiazd. Z prawej strony perkusja i gitary Tool, z lewej zaś sprzęt należący do Deftones. Dotykam, śmieję się, robię zdjęcia... Ze sceny kieruję się w kierunku pomnika. Hołd pamięci dziewięciu osób błyszczy w blasku słońca. Dziewięć młodych brzózek wygląda bardzo świeżo, tak jakby je dopiero zasadzono. Na wielkim kamieniu wydrążono napis: "How Fragile We Are - Take Care" - motto tegorocznego festiwalu. "Media Village" to takie miejsce, w którym akredytowani dziennikarze mogą zadbać o spełnianie swoich obowiązków. Nic specjalnego, choć czasem można natknąć się na jakąś gwiazdkę średniego formatu. Tak na marginesie mówiąc, udało mi się porozmawiać przez chwilę z wokalistą grupy Faithless Maxi Jazzem, dostać autograf oraz zrobić pamiątkowe zdjęcie.

W tym roku festiwal rozpoczął się od krótkiego, ale za to treściwego przemówienia Leifa Skova, długoletniego organizatora festiwalu. Powiedział on: "Otwarcie festiwalu ma na celu uhonorowanie pamięci dziewięciu młodych ludzi, którzy byli tu z nami w zeszłym roku. Troszczmy się i wspierajmy się wzajemnie. Zróbmy miejsce i atmosferę dla wspaniałych przeżyć".

"Więcej kreatywnych..."

Maszyna ruszyła... Pierwszą gwiazdą Pomarańczowej Sceny była grupa Deftones. W kilku słowach wystarczy opisać to, co działo się na scenie: żywioł, pełen luz, wspaniały kontakt z publicznością. Czad w najlepszym tego słowa znaczeniu. Mi kojarzy się to z dokonaniami Life of Agony na pierwszej płycie, ale to tylko taka mała dygresja. Koncert Amerykanów wypełniły w większości hity, jak: "My own summer", "Shut up and drive", "Get bored", "Changes in the house of fly", czy też wykonany w duecie z Maynardem Keenanem "Passenger". Spod Pomarańczowej Sceny mała wędrówka pod Zieloną. Tam o 19:30 na scenie się Placebo. Pamiętam, że ich koncert w 1999 roku ominął mnie z powodu Skunk Anansie, a biletów w Warszawie nie starczyło. Bardzo ucieszyłem się na myśl ponownej szansy spotkania Brytyjczyków. Dla mnie Placebo na płytach troszeczkę smęcą, ale na koncertach dają powera, jak mało kto. Energiczny koncert wypełniły utwory z nowej płyty, chociaż nie zabrakło czegoś ze starszych dokonań grupy, jak na przykład: "Every you, every me". W międzyczasie na Pomarańczowej pojawił się Wyclef Jean i równie dobrze mógłby się nie pojawiać. Jego koncert przypominał coś na miarę kabaretu. Rozbawiał publiczność miksowaniem coverów innych hip-hopowych artystów, jak House of Pain, Naughty By Nature, czy też Shaggyego. Jego występ przypominał bardziej "hip-hop party", niż regularny koncert. Nic swojego! Nic specjalnego. Strata czasu i energii.

Pół godziny przerwy i na głównej scenie pojawia się największa gwiazda pierwszego dnia festiwalu: Tool. Koncert w Warszawie zrobił na mnie ogromne wrażenie. W Roskilde nie mogło być inaczej, jako że zespół wykonał w większości wszystkie utwory, które słyszałem kilka dni wcześniej. Zabrakło tylko "Prison Sex". Ale były za to: "Grudge", "Stinkfist", 46+2", "Schism", Push it", "Disposition", "Reflection", "Sober", "Parabola", "Opiate", "Aenema", "Lateralus". Dokładnie w takiej kolejności. Wszystkie ubarwione wspaniałymi animacjami. Maynard jak zwykle zbyt wiele nie mówił. Dziękował i dziękował, choć powiedział też : "The world needs more creative people", co spotkało się z ogromnym aplauzem.

Co zaparło mi dech w piersiach, to nagłośnienie. Takiej akustyki pozazdrościliby nie jedni organizatorzy koncertów na świeżym powietrzu. Artystycznie ten dzień się dla mnie skończył, ale na polu namiotowym było jeszcze wiele do zrobienia... Oj działo się, działo...

Zniesmaczenie

Piątek zaczął się dla mnie od koncertu The Gathering na Zielonej Scenie. Zespół ten znałem tylko z rodzimej prasy fachowej i internetu. Nie przeszkadzało mi to wybrać się na ich - jak się okazało - świetny koncert. Holendrzy ze zmysłową blondynką na wokalu, pokazali pełną klasę swojej twórczości. Genialny początek dnia, chociaż ja wolałbym takie koncerty oglądać po zmroku Występ Briskeby na Białej Scenie pokrywał się z występem wspomnianego The Gathering. Obie sceny znajdują się w dwóch przeciwnych biegunach festiwalowego terenu. Dlatego też większość ich występu spędziłem biegnąc pod Białą Scenę. Byłem tam przez ostatnie piętnaście minut, ale to, co zobaczyłem, zdziwiło mnie bardzo. Powiedzmy sobie, że namiot mieści pod sobą sześć tysięcy osób. Drugie tyle, a może nawet więcej stało na zewnątrz. Briskeby zagrało świetny, rockowy koncert. Reakcja publiczności była nie do ogarnięcia.

Beck rozpoczął się z piętnastominutowym opóźnieniem. Opóźnienie w Roskilde? Niemożliwe! Pewnie utknął gdzieś w korku... Nieważne. Od samego początku występ Becka stanowił dla mnie wielką dawkę ironicznego humoru. Jego set składał się z różnych utworów, ale te, które utkwiły mi w pamięci to "New Pollution", "Loser", "Devil's Haircut", czy też "Where It's At", podczas którego wszyscy mogli podziwiać przelot pięknych balonów z lokalnego aeroklubu. Największe zainteresowanie wzbudził jednak w kształcie loda-rożka. Sam artysta i jego muzycy, tu i ówdzie uświetniali koncert układami choreograficznymi, zakładali na twarze różne maski, jak też wykorzystywali całą masę prześwietnych gadżetów. Beck zaczął swój występ od zapalenia kilkuramiennego świecznika (to na znak szacunku dla zmarłych), ale niestety zniesmaczył go przeciągnięciem szerokiej taśmy z napisem "Do not cross - crime scene" przez całą długość Pomarańczowej Sceny. Ludziom, którzy ciągle mają w pamięci widok zaklejonej sceny w zeszłym roku, ten pomysł mógł tylko skojarzyć się z jednym i na pewno nie przypadł im do gustu. Mnie również nie.

O koncercie Nicka Cave'a mogę powiedzieć tylko tyle, że nie spodziewałem się w ogóle takiego występu. Wydawało mi się, że Cave to nudziarz, ale to, co zobaczyłem, przerosło moje oczekiwania. Myślę, że spokojnie mogę porównać zachowanie Cave do Iggy'ego Pop'a. Cave skakał, biegał po scenie, palił mnóstwo papierosów. Nie przeszkadzało mu to zagrać świetnego setu, którego klimat kojarzył mi się z występami w przydrożnych amerykańskich knajpach.

Z koncertu Cavea, który odbył się na Zielonej Scenie, przeniosłem się pod Pomarańczową. Tutaj o 22:30 pojawił się Ojciec Chrzestny Grunge - Neil Young. Gwiazda dnia - żywa legenda. Przynajmniej dla mnie. Jego koncert został jakby podzielony na trzy części: szybką, wolną i znów szybką. W tej wolnej Young, który już młodo raczej nie wygląda, troszeczkę nudził, ale za to szybkie rockowe części dały nam możliwość szaleństwa na maksa. To, czego w koncercie nie zabrakło, to "Fuckin' Up" oraz kończące występ w Roskilde "Keep On Rockin' In The Free World", które uwielbiam w wykonaniu Pearl Jam. Jego koncert był jedyną okazją, aby przeżyć naprawdę coś wspaniałego. Stary Young trzyma się świetnie. Świetnie też gra i śpiewa i wiem na pewno, że można nazwać go "mistrzem zakończeń gitarowych", których dał popis. Gdzieś w czterdziestej minucie jego koncertu zatrzymałem się na chwilę, aby pomyśleć o tym, co miało tu miejsce przed rokiem...

Właśnie wtedy przerwano koncert Pearl Jam, więc występ Younga miał dla mnie symboliczny wymiar. Poszedłem spać około trzeciej nad ranem...

"Rain... Feel it on my fingertips..."

Sobota była dla mnie dniem czterech wielkich występów: Boba Dylana, PJ Harvey, Robbiego Williamsa oraz Faithless.

Zacznijmy od Dylana. Ten człowiek trzyma się wciąż świetnie. Super śpiewa i gra, a przy tym widać, że świetnie się bawi. Koncert wypełniły przearanżowane utwory, z których perełki stanowić mogły "Masters Of War", czy "Knocking On Heaven's Door".

Koncertu PJ Harvey nie zapomnę do końca życia, a to ze względu na wspaniały widok sprzed sceny, jakiego miałem możliwość doświadczyć z bliska. Stałem przez pięć minut na podwyższeniu dla fotoreporterów. PJ była jak na dłoni. Dała świetny, bardzo rockowy koncert, w którym pokazała chociażby to, że potrafi grać na gitarze. Program koncertu wypełniły utwory z jej ostatniej płyty oraz kilka hitów, jak na przykład "Down By The Water", który niestety został troszeczkę skrócony.

Koncertowi Robbiego Williamsa towarzyszyła ulewa. I chyba dobrze, że zaczęło padać. Deszcz nie zaszkodził jednak świetnej zabawie, jaką Williams zaserwował w Roskilde. Robbie jest świetnym showmanem, trzeba mu to przyznać. Jego głowę zdobił średniej wielkości blond irokez, jakiego pozazdrościłby mu nie jeden krajowy punk. Koncert wypełniły utwory z trzech płyt artysty ("Millenium", "Strong", "One") oraz niespodzianki w postaci coverów U2 "Beautiful Day" i "Rollin'" Limp Bizkit. Szkoda tylko, że w "Kids" Kylie Minogue poleciała z taśmy. Koncert Williamsa opuściłem chwilę po północy. Mokry i zziębnięty pobiegłem do namiotu, aby wyszykować się na występ Faithless. Suche ubranie i okazjonalny płaszczyk przeciwdeszczowy z logo festiwalu były tym, czego naprawdę potrzebowałem.

Faithless zaczęło równiutko o pierwszej w nocy. Plac przed Pomarańczową Sceną zapełnił się chyba w całości. Dyskoteka dla 60 tysięcy osób. Chyba tak można to określić. Faithless na płytach nie przykuwa mojej uwagi, ale na żywo to już coś zupełnie innego. Bas, gitara, dwa zestawy perkusyjne, klawisze, dwie chórzystki oraz wokal. Osiem osób na scenie potrafi wydać z siebie taką moc energii i pozytywnych wibracji, o jakich w życiu nie marzyłem. No i oczywiście usłyszałem to, co chciałem usłyszeć, czyli "God Is A DJ" oraz dwukrotnie "Insomnię". Był również świeżutki "Become One".

Po koncercie Faithless wróciłem do namiotu, gdzie wspólnie z kolegą rozmawialiśmy na jedyny temat "festiwal", aż nasze rozmowy przywitał wschód słońca.

Do zobaczenia w przyszłym roku...

Niedziela na festiwalu w Roskilde jest dniem specyficznym. Zwykle niewiele się tu dzieje, a i koncerty są już bardziej kameralne. Tak było przynajmniej rok i dwa lata temu. W tym roku to zupełnie inna sprawa. Popołudnie spędziłem przechadzając się po festiwalowych budkach z odzieżą, pamiątkami i innymi gadżetami, których ceny spadły o prawie połowę. Cóż, każdy chce zarobić, jak tylko może. Obniżka jest więc jedynym wyjściem, aby coś upłynnić.

O 13:30 na Żółtej Scenie pojawił się Green Lizard. Mnie ta nazwa kojarzyła się z czasami wielkiego bumu na Nirvanę i inne grungeowe kapele. I wiele się nie myliłem. Chłopaki trzymają styl, jak mało kto. I co z tego, że na ich koncert przyszło niewiele osób. Za to można było komfortowo oglądać i słuchać. Nikt się nie cisnął, nie deptał po palcach. A koncert, jak to koncert. Czad i tyle. Green Lizard wypadają na żywo nieźle. Potrafią dobrze przyłoić, a zarazem rozbawić i rozhuśtać zmęczoną już festiwalem publiczność. Po koncercie można było spotkać zespół przechadzający się zarówno w wiosce dla dziennikarzy, jak też i wśród festiwalowego tłumu.

W wielkim słońcu rozpoczął się występ Queens Of The Stone Age. Gdyby nie zakupione kilka minut wcześniej okulary przeciwsłoneczne, zapewne nie wytrzymałbym ich koncertu. A był to chyba najgłośniejszy występ całego festiwalu. Koncert został bardzo dobrze przyjęty, a zespół wcale nie musiał starać się przypodobać publiczności. Jedyne co można uznać za wazeliniarstwo, to zdanie "Nie ma to, jak upić się w Danii", które wzbudziło wiadomo jaki aplauz. Koncert opuściłem w połowie, gdyż już od 15:00 w pobliskim centrum prasowym odbywała się konferencja prasowa z udziałem organizatorów. Nie wypadało nie pójść. Podsumowano tegoroczny festiwal. Mówiono o programie artystycznym, jak też o wszystkiego rodzaju zabezpieczeniach, które organizatorzy - chcąc nie chcąc - musieli zastosować.

Kolejnym wielkim koncertem tego dnia był występ Patti Smith. Był to jej drugi koncert na festiwalu, gdyż dzień wcześniej na jednej z mniejszych scen zaprezentowała tzw. "spoken words", czyli referaty i poezję deklamowane przy akompaniamencie instrumentów akustycznych. Patti Smith to kobieta-żywioł, bo tak tylko można ją nazwać. Koncert nie był dla mnie ciekawy. Przesłuchałem go praktycznie w całości spędzając czas w Media Village tuż obok Pomarańczowej Sceny. Artystka wykonała cover Pearl Jamu "Alive", który mnie, jak również innych znanych mi fanów zespołu, bardzo rozczarował. Szkoda słów.

Występ duńskiej Aquy to dla Duńczyków wielkie święto. Był dla mnie niespotykanym zjawiskiem. Zastanawiam się, co robili ludzie pod Zieloną Sceną? Na pewno świetnie się bawili. Byłem przez chwilę, ale widziałem, że Duńczycy z Aquy się sprawdzili. Full Band na scenie i bez żadnej ściemy, żadnej taśmy, czy pół playbacku. Totalnie na żywca. Dla mnie nie, ale dla około 10 tysięcy innych osób był to koncert wart doświadczenia.

Po chwili z Aquą przeniosłem się szybko pod Pomarańczową Scenę, gdzie właśnie otworzono sektory dla publiczności. Stanąłem w kolejce i czekałem na swoje miejsce przed sceną. Nie było problemu z dostaniem się do drugiego sektora. Pierwszy był wypełniony, więc zostałem skierowany dalej. Nie narzekam. Miejscówka, którą miałem zapewniała maksimum widoczności. Tu, na kilka minut przed 22, na scenie pojawił się Leif Skov. Zaczął swoje przemówienie, a najważniejszą rzeczą z niego było:

"Czy pamiętacie, jak Neil Young zagrał koncert w piątkowy wieczór? Ostatnim utworem był "Keep On Rockin' In the Free World". To właśnie wiadomość, którą zabierzcie ze sobą. Dziękuję za wsparcie i współpracę. Dziękuję za przybycie. Do zobaczenia w przyszłym roku - uważajcie na siebie i innych".

"Ladies and gentlemen. Please welcome The Cure". Tak właśnie zaczął się jedyny koncert tej grupy w tym roku. Specjalnie w Roskilde i specjalnie dla tej publiczności. Miała to być rekompensata za zeszłoroczne odwołanie występu. Myślę, że zespół spłacił swój dług. Koncert The Cure został przyjęty bardzo ciepło i chyba mogę pozwolić sobie na stwierdzenie, że była to największa gwiazda Roskilde Festival 2001. Robert Smith wydawał się być zaskoczony tak wielką owacją tłumu. Program nie różnił się zbytnio od koncertów, o których wcześniej czytałem. Mogliśmy wysłuchać sobie: "Out Of This World", "Watching Me Fall", "Want", "Fascination Street", "Open", "The Kiss", "Maybe Someday", "Shake Dog Shake", "From The Edge Of The Deep Green Sea", "Trust", "100 Years", "End", "39", "Bloodflowers". Na bis poleciały z kolei "Inbetween Days", "Just Like Heaven" oraz "A Forest". Kilkukrotnie zaszwankowało nagłośnienie, ale omotana publiczność prawie tego nie zauważyła. Obawiałem się lekkiego smęcenia i muszę przyznać, że miło się rozczarowałem. Jedyna życiowa szansa zobaczenia The Cure będzie dla mnie pamiątką do końca życia.

Na tym festiwal się skończył. W tym roku po godzinie dwunastej w nocy działała już tylko jedna scena: Zielona. Akurat nie było na niej nic ciekawego i wartego wysłuchania. Wszyscy zgodnie rozchodzili się do namiotów...

A teraz kilka słów podsumowania. Wystarczy powiedzieć jedno: Roskilde Festival 2001 był od początku do końca wielkim sukcesem. I nie dlatego, że dopisała pogoda. Ludzie nauczyli się od zeszłego roku, że aby wspaniale się bawić, nie trzeba pchać się przed samą scenę. Wszystkie zabezpieczenia, których użyto, zdały egzamin na najwyższą notę. Może zabrakło tylko Cafe Internet oraz zeszłorocznej Piramidy, która stanowiła świetny punkt obserwacyjny. Dla mnie był to najlepszy festiwal, na jakim byłem. Nie dlatego, że akurat występował Tool albo inne zespoły. Po prostu świetnie się bawiłem. Nie tylko ja, ale również pozostali współobozowicze. Świadczą o tym chociażby obolałe stopy pełne wielkich pęcherzy... Wracam tam za rok... I nie ma bata...

Raz jeszcze dziękuję wszystkim tym, z którymi spędziłem festiwal. Mam nadzieję, że w przyszłym roku spotkamy się o tej samej porze, w tym samym miejscu...

Komentarze
Dodaj komentarz »

Zobacz inną relację

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Czy Twój komputer jest szybki?