zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 27 kwietnia 2024

relacja: Swans, James Blackshaw, Wrocław "Firlej" 9.12.2010

16.12.2010  autor: Paweł Domino
wystąpili: Swans; James Blackshaw
miejsce, data: Wrocław, Firlej, 9.12.2010

Po majowym występie Jarboe w klubie "Firlej", ciekawość przed koncertem reaktywowanej po latach niebytu legendy - Swans - była wielka. Tym bardziej, że nowy krążek tej formacji o intrygującym tytule "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky", zaskoczył mnie bardzo pozytywnie specyficzną mieszanką nowojorskiej poezji, noszącej pewne piętno Lou Reeda, i zgrzytliwym rockowym hałasem, który czynił z tego zespołu zawsze ekipę nietuzinkową.

Swans, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita
Swans, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita

Jednak tego wieczoru musieliśmy najpierw zmierzyć się z wykonawcą, który niedawno płytą "All Is Falling" po raz drugi zapisał się w katalogu Young God Records, czyli wytwórni Michaela Giry, lidera Swans. Słowem - wszystko w rodzinie. Mowa oczywiście o Jamesie Blackshaw. Technicznie jest to bardzo dobry gitarzysta, który w ciekawy sposób posługiwał się 12-strunową gitarą akustyczną, do obsługi której specjalnie nawet wyhodował porządne pazury. Niestety, niewiele to pomogło, bo James wykonawcą koncertowym wybitnie nie jest. Mimo technicznej biegłości ciągle wydawało mi się, że grając swoje utwory robi sobie zwyczajne domowe wprawki i jeszcze pokazuje to ludziom. Słuchając kompozycji miałem wrażenie, że to przedłużające się, nieco monotonne intro, które jakoś nie chciało przejść w nic więcej. Muzyk był skupiony na swoim świecie, co może oczywiście cieszyć, ale też wyraźnie irytowały go wszelkie oznaki żywiołowości. Szczególnie pewien fan, który stojąc przy samej scenie wyraźnie się nakręcał i bywało reagował spontanicznie. Pod koniec występu James uciszył go, stwierdzając że nie o to chodzi, po czym rzucił w przestrzeń informację, że będzie to ostatni utwór, po czym opuścił scenę. A jeśli dobrze liczyłem był to czwarty tego dnia przez niego wykonywany. Występ trwał jakieś pół godziny, co każe przypuszczać, że opuścił licznie zgromadzonych przed czasem. Zastanawiam się zatem o co chodzi? Czy James liczy na pełne szacunku i skupienia kontemplowanie jego utworów? Biorąc pod uwagę jego wyobcowanie na scenie i brak kontaktu z otoczeniem, to trochę się pomylił, bo to miał być koncert rockowy.

James Blackshaw, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita
James Blackshaw, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita

Sprzęt był już gotowy, a różnorodność rozstawionego instrumentarium kazała domniemywać, że gwiazda wieczoru sprosta legendzie jednego z dziwniejszych zespołów, ale i tak sposób, w jaki tego dokonali, mocno mnie zaskoczył. Inna sprawa, że dokładniejsze wsłuchanie się w nowy album pozwoliłoby mi tego zaskoczenia uniknąć, tym bardziej, ze sam dobór utworów wiele mówił. Kameralna scena "Firleja", którą bardzo lubię, i brak barierek pozwalały na integrację z muzykami Swans. Michael dość dobrze reagował na publiczność, choć według mnie pewne poczucie dystansu pozostało. Czułem wyraźnie pracę zespołową, ale podobnie jak np. w ekipach kolarskich, była to praca zespołu na sukces lidera. Widać było wyraźnie, że Michael był centrum tej formacji, a zdarzało się, że muzyk, który właśnie nie miał nic do zagrania, nie brał udziału w show, tylko zastygał na swojej pozycji, czekając na gesty dyrygenta. Początek tego nie zapowiadał, bo zespół pojawiał się na scenie stopniowo prezentując rozbudowany do około pół godziny(!) wstęp do "No Words/No Thoughts", czyli utworu otwierającego ostatni album. Tym samym dał poszczególnym muzykom czas na małe szaleństwo na instrumentach, co szczególnie mocno zaznaczyło się przy partiach dulcymeru i dzwonów rurowych. Dało to efekt wręcz symfoniczny, ale i eksperymentalny zarazem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w ciągu swego dwugodzinnego występu zespół zdążył zagrać ledwie 8 (słownie: osiem) utworów, z czego połowa pochodziła z ostatniego krążka, jeden był zupełnie nowy (instrumentalny "Avatar") i tylko 3 sięgały w przeszłość. W dodatku dwa z tych ostatnich, "Your Property" i "I Crawled", pochodziły z samych początków, a etap pośredni reprezentował na dobrą sprawę tylko "Sex, God, Sex" z genialnego "Children of God". Mnie osobiście te proporcje sprawiły niejaki zawód, bo tyle było kompozycji, które chciałoby się usłyszeć. I to bynajmniej nie mam na myśli jakiegoś "greatest hits", ale (pewnie Was zaskoczę) brak choćby dobitnego "Power for Power" z "Filth" czy mrocznego "In the Eyes of Nature" z "Love of Life" był dla mnie dość dotkliwy. Nie wspominając już o oczywistym utworze tytułowym z "Children of God" czy zamykającym tę samą płytę kawałku zaśpiewanym przez Jarboe. No, ale bez niej to już się nie dało.

Swans, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita
Swans, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita

Improwizacja stanowiąca wstęp była tylko przedsmakiem tego koncertu, bo i później niejednokrotnie zespół zrywał się do podobnych szarży, kiedy tylko pojawiał się pretekst. Jednym z nich była oczywiście środkowa partia "Jimmiego", kiedy to zespół coraz bardziej zbliżał się do granicy starannie kontrolowanego chaosu, jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało. Podobnie zabrzmiał też mamuci, kilkunastominutowy "Avatar". Michael szalał na scenie jak nastolatek i widać, że rock'n'roll płynie mu w żyłach, bo chwilami jego żywiołowość robiła niesamowite wręcz wrażenie. W dodatku dobrze dobrał sobie zespół, w tym dwóch perkusistów - jednego operującego gongami i innymi instrumentami perkusyjnymi, oraz drugiego na klasycznym, acz rozbudowanym nieco zestawie bębnów, z imponującym kociołkiem, dzięki któremu uzyskiwał niesamowitą moc uderzeniową. Wrażenie robiły też deklamacje Michaela, szczególnie nawiedzona wieńcząca "Sex, God, Sex". Tu religijne obsesje lidera, widoczne w tematyce utworów zespołu, ujawniły się najsilniej. Oczywiście skojarzenia z majowym występem drugiej połowy Swans rodzą się same i mimo całego szacunku dla Michaela i jego kunsztu, to nie udało mu się przebić byłej partnerki. Ta dobrała była sobie wręcz miażdżącą ekipę, która wdeptała w glebę supportujący ją wtedy blackmetalowy Nachtmystium, kapelę też przecież wcale zacną i nietuzinkową. Na tle potężnych gitar i kanonady blastów mistyczne wręcz wokale samej Jarboe wypadały co najmniej nieprzeciętnie.

Bisem występu Swans było podobno "Little Mouth", ale nie pasuje mi to do koncepcji występu, a poza tym jakoś inaczej zapamiętałem ten utwór. Bardziej przypominał któryś z (jednak) hitów, choć jednocześnie był mocno wkomponowany w obecne brzmienie zespołu. Ale ja osobiście stawiałbym na improwizowane rozwinięcie poprzedzającego bis "Eden Prison". Cokolwiek to jednak nie było, ważne że było nie tylko potężne, ale i maniakalnie - i to określenie najbardziej chyba pasuje do całego koncertu.

Swans, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita
Swans, Warszawa 10.12.2010, fot. Kara Rokita

Występ Giry i spółki pozwolił dobitnie zrozumieć legendę Swans. A w dodatku pokazywał, że Michael nie pozwoli się zamknąć w gablocie z napisem "Żywa legenda - podziwiać z szacunkiem" i wciąż ma coś do powiedzenia, bo "My Father..." jest dla mnie płytą dużego formatu. Ale może kiedyś, choć nie przywiązywałbym się zbytnio do tej myśli, nawiedzi go nostalgia i pozwoli sobie obficiej sięgnąć do dawnych dziejów.

Po koncercie można było nie tylko nabyć co nieco płyt wydanych przez Young God i innych gadżetów, w tym grafik autorstwa Michaela, ale też tradycyjnie zebrać autograf i machnąć sobie fotkę z nim samym, pozującym w kowbojskim kapeluszu i z cygarem. To, jak już kilkakrotnie w przeszłości podkreślałem, ogromna zaleta tego miejsca, której nie można nie docenić. A że już niebawem kolejna edycja "Asymmetry", to z pewnością jeszcze się tam wybiorę.

Zobacz zdjęcia: Swans i James Blackshaw w Warszawie, 10.12.2010.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!