zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku wtorek, 23 kwietnia 2024

relacja: Steve Vai, Eric Sardinas, Warszawa "Sala Kongresowa" 10.04.2000

5.05.2000  autor: Marek Gołębiewski
wystąpili: Steve Vai; Eric Sardinas
miejsce, data: Warszawa, Sala Kongresowa, 10.04.2000

Zaczęli jak w filmie o kosmitach: ciemno, trochę dymu, dziwne głosy i czerwone migające światła. Nagle pojawia się latarka i w narastający łoskot wkracza gitara. Jego gitara. Swiatła, odkrycie i oto jest: Steve Vai w dziwnym płaszczu i górniczym światełku nad czołem. Kapela: goły perkusista z nadmiernym temperamentem (i przepaską na biodrach), gitarzysta i klawiszowiec w wieku na dalekie oko 55 lat (trochę podobny do Gilmoura z Pinka Floyda), murzyńsko regałowy basista ze straszną machiną do grania (bas plus klawisze w jednym?!) i młodziak w strasznym ubraniu (flanela z gaciami od snowboardu) o niewyraźnym zadaniu: pół koncertu podgrywał akordy, pół snuł się za kablami, aż wreszcie na koniec wyciął takie solo, że kapcie pospadały połowie sali (aż Vai się ucieszył - pewnie go uczył).

Na początek jeszcze parę minusów: dogrywki, wstępy i efekty z taśmy - dyskietek - co by nie mówić, to z dyskietek moja kapela weselna podgrywała, a Stevie mógł sobie darować te efekty wokalno-dziwne, tym bardziej, że było na scenie parę osób i mogli czarować tylko sobą. Poza tym zamiłowanie do jarmarcznych strojów można zrozumieć, ale do jarmarcznych gitar (wiejskich?)? Gryf, świecący w ciemności na niebiesko - dobra, dobra, to pewnie dla młodych radości, ale... No i wreszcie rzecz najważniejsza: spora część kompozycji jest po prostu niestrawna dla zwykłego rockowego ucha, brak melodii (zupełny), brak rytmu (normalnego), nie wspominam oczywiście o wokalu i gitarze Vai'a, które wibrują w kosmosach i światach równoległych, i sorry, ale to naprawdę niewiele ma momentami wspólnego z muzyką, taką, jak ją znamy w okolicach rocka.

Jakie wrażenia? Zajebiste! Vai gra tak, że ciary chodzą i tworzy na scenie takie widowisko, że nawet w momentach, gdy nie muzyka, to jego magia przyciąga uwagę. Kapela, jak sam powiedział, jest doskonała. I rzeczywiście, zwłaszcza starszawy pan gitarzysta. Multum numerów kończyło się czadowaniem na trzy gitary, czyli same solówy i żaden się nie pogubił. Oczywiście solo garów, solo basu, solo gitarzysty-klawiszowca - tylko młody się nie doczekał, ale został też pochwalony. Vai pokazał wszystko, co potrafi zrobić z gitarą: płacz, śmiech, świetlna szybkość plus zabawy z czasów Lee Rotha: obroty wokół szyi, celebracja jednego dźwięku jedną ręką, gra nogą, rzuty płaszczem i sam już nie pamiętam co. Aha i gitarę "trzy cycki" oczywiście, czyli sławetne czerwone serce z trzema gryfami. I uwaga, uwaga: Vai używał go gry sola gryfu nr 1 (górny lewy), uderzając wolne struny w gryfie nr 2 (dolny lewy) i nr 3 (jedyny prawy) - więc to chyba znowu zamiłowanie do efekciarstwa, bo ze słynnego sola na dwa gryfy zabrzmiały może trzy nutki. Za to Vai ogłosił, że na koniec tourne wylosuje zwycięzcę loterii, prowadzonej całą trasę, który wygra właśnie to serce. I od razu dodał: "nie wińcie mnie, jeśli złamiecie sobie na niej kark..."

Bardzo ważna rzecz: Vai był wokalistą, czy raczej medium komunikacyjnym. Śpiew, kto słyszał płyty, to zna i nie ma powodów do mruczenia, natomiast opowieści płynące ze sceny były naprawdę vai'ne. Najdłuższa o tym, jak powstał niesamowicie pokręcony utwór o pszczole ("King Bee" - I guess). A więc:

"Vai jako siedemnastolatek pojechał do Berkeley Guitar School w Bostonie. Zaraz obok jest MIT, gdzie chodzą mądre chłopaki i robią narkotyki dla tych od gitar. Ale ja nie brałem! (śmiech) I wyobraźcie sobie, że jest tam 200 gitarzystów (zupełnie jak tu na widowni i to jest w porządku - dopóki nie jesteście lepsi ode mnie! śmiech) i jedna dziewczyna - więc na imprezy musieliśmy chodzić do MIT..."

A teraz zapowiada: "a teraz utwór z najnowszej płyty (zawieszenie głosu) "Ultra zone"... (oczekuje, ręka do ucha, sala posłusznie zaczyna wiwatować)... oh no, no please.... ("naturalnie" zawstydzony)".

Pokrzykiwanie na technicznego: "Wody! Bo nie przedstawię kapeli (po otrzymaniu butelki wypija łyk i oddaje panience pod sceną, powrót do mikrofonu)! Uważaj! Piłem z niej - możesz zajść w ciążę..."

"Widzę trochę dziewczyn na widowni i wiem, jak to było. Kupiliście bilety i mówicie swoim paniom: kochanie idziemy na koncert Vai'a (Stevie zmienia głos przetwornikiem na sopran). Steve Vai?! Who the hell is Steve Vai!? Ach wiem, to ten, co grał z Lee Rothem, nie, nie z Whitesnake! Oh, to może zagra słynne "Jump"! (w tym momencie kapela zaczyna... "Jump" (made by Van Halen); Vai z boleścią na twarzy krzyczy) Stop stop! (przerywają, on powoli wraca do mikrofonu i przez zaciśnięte zęby cedzi) NIGDY... WIĘCEJ... TEGO... NIE... RÓBCIE.... (śmiech)"

Ach, nie wolno nie wspomnieć o tanecznych krokach Pana Vai - posuwisto-wężowe i orientalne, a czasem po prostu śmieszne - jak w kawałku o pszczole, który sam określił jako "bardzo, bardzo zakręcony".

Przede wszystkim jednak było granie, a niektóre momenty naprawdę zabijały czadem i radością, i to dla obu stron (głównie z pierwszej płyty). Jako oficjalny koniec było oczywiście "For The Love Of God" - po prostu piękne....

I nikt się nie dziwił, że ludzie ostatnie pół godziny spędzili na stojąco - chyba tylko Vai, który wyraźnie zaczął się dziwić od połowy koncertu. Pierwszy raz skąd miał wiedzieć, że tu ludzie traktują go jak boga, a że Polacy umieją pokazać, jak kochają... Vai naprawdę był wzruszony i dziękował kilka razy klękając. Oczywiście powiedział "I think I'm gonna come back here very very soon!", po czym dał taki bis, że naprawdę kapcie pospadały, nawet te bardzo mocno zapięte - zaprosił Sardinasa (swój support o czym dalej) i dali pokaz krzesania ognia, i pojedynku na dwie gitary, i było naprawdę pięknie. Pozostali gitarzyści też nie próżnowali i po jakiś 15 minutach wszyscy równo skończyli i się nam pokłonili.

Czyżby koncert roku? Na pewno jak dotąd. Na pewno magiczny, bo mimo ciężkiego momentami odbioru muzyki naprawdę zostawił w nas wrażenie niesamowitej radości, czadu i umiejętności. Fascynacja Vai'em jest ze wszech miar usprawiedliwiona. A że kochamy bardziej Satrianiego - to już kwestia melodii. Ważne, że było super vai'owo!

Sardinas Eric (czyli swojska Sardyna) to Włoch z LA, wizualny klon Vai'a z okresu Lee Roth, który wraz z basem i garami wycina metalowo korzenne bluesy techniką slide na półakustyku. Rajcuje niesamowicie, więc podczas przerwy pobiegliśmy po płytę i zobaczymy, czy też tam tak wesoło. Ale wrażenie zrobił (nie tylko tatuażami i włochami oraz lekko wężowo - panienkowymi podrygami) i swoje 40 minut należycie wykorzystał. W finale pojedynku z Vai'em to hoho, nie oddał ani piędzi pola i niech mnie kule, jeśli nie było to powtórzenie pojedynku ze słynnego "Crossroads", gdzie Vai grał gitarzystę szatana. Na koniec cytat z plakatu w hallu "If satan had a blues band it would be it!". Dokładnie.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Czy Twój komputer jest szybki?