zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 12 grudnia 2024

wywiad: Clawfinger

27.10.2005  autor: RJF

Wykonawca:  Bard Torstensen - Clawfinger (gitara)

Słowo "prowokacja" niejednokrotnie pojawiało się w kontekście zespołu Clawfinger. Pewnie pojawi się też przy okazji premiery najnowszej płyty, bo jeśli ktoś tytułuje swój album "Hate Yourself with Style" i umieszcza na nim utwory o tytułach takich jak "The Faggot in You", czy "God Is Dead", trudno przejść obok tego obojętnie. Z drugiej strony prowokacja od zawsze była częścią rocka - według Barda Torstensena, nawet bardzo dużą. Sam zainteresowany jednak chętnie opowiada również o innych rzeczach, jak choćby o rozstaniu z drugim gitarzystą, próbie zaistnienia na rynku amerykańskim, a także o wpływie, jaki wywarł na niego Jerry Lee Lewis i muzyka rockabilly.

strona: 1 z 1

rockmetal.pl: Kiedy słucham waszej nowej płyty, odnoszę wrażenie, że gitary są bardzo ważnym elementem wszystkich utworów. Podejrzewam, że musisz być z tego dumny jako gitarzysta...

Bard Torstensen: Tak. Nie tylko zresztą ja, również Jocke [Skog - przyp. red.] - nasz klawiszowiec - bo on tym razem mocno zabrał się za gitary i stworzył wiele z tych riffów. Na ogół to ja jestem u steru, kiedy produkujemy album, ale teraz, to on wziął na siebie tą odpowiedzialność od pierwszego dnia w studiu i skierował nasze brzmienie bardziej w stronę metalu.

Dwa lata temu zespół opuścił wasz drugi gitarzysta - Erlend Ottem - czy bardzo odczuliście tę stratę?

Osobiście ta strata bardzo mnie dotknęła. Czułem się jakbym stracił prawą rękę, ponieważ byliśmy razem w zespole od samego początku. Po jego odejściu zastanawialiśmy się, czy powinniśmy zatrudnić nowego gitarzystę, czy też spróbować grać tylko ze mną na gitarze i wybraliśmy to drugie. Na początku czułem się z tym trochę niewygodnie, ale po trzech, czterech koncertach przyzwyczaiłem się do takiej sytuacji. Myślę, że ostatecznie wyszło nam to na dobre. Erlend był zmęczony i nie potrafił zaoferować wiele zespołowi. Chociaż to mój najlepszy przyjaciel, uważam, że teraz grupa działa sprawniej niż wcześniej.

Czy masz na nowej płycie jakiś utwór, który jest dla ciebie wyjątkowy?

Tak, jest to pierwsza piosenka na krążku, "The Faggot in You". Tekst utworu spodobał mi się od momentu, kiedy tylko go usłyszałem od Zaka [Tell - przyp. red.]. To jest to, o co od zawsze chodziło w rock and rollu: o prowokację. Słowo "pedał" samo w sobie jest negatywne, tak więc musisz uważnie wsłuchać się w tekst, żeby zrozumieć o czym on jest. Najważniejszą rzeczą w rocku jest zmuszenie ludzi do myślenia. W dzisiejszym zalewie informacji, często bywa tak, że widzisz w telewizji coś złego i przechodzisz obok tego obojętnie. W ogóle nie robi to na tobie wrażenia, bo już nie masz miejsca, aby się nad tym zastanowić. Czasem trzeba zmusić ludzi do słuchania i ta piosenka dokładnie taka jest.

Clawfinger pochodzi ze Szwecji, ale ty mieszkasz w Norwegii. Czy nie utrudnia to wam pracy?

Spotykamy się na sesjach. Mamy też takie dobrodziejstwa jak Internet, więc mogę pracować u siebie w domu i wysyłać rezultaty pracy drogą elektroniczną do Szwecji. Poza tym mamy własne studio, gdzie mogę pojechać i mieszkać przez tydzień, czy dwa. Jeśli muszę jechać, to jadę. Uwielbiam grać w tym zespole i tworzyć z nimi piosenki, więc nawet jeśli muszę przebyć długą drogę, jest to dla mnie w porządku.

Czyli odległość nie jest dla was przeszkodą...

Niekiedy bywa. Czasami, gdy intensywnie pracujemy i muszę być z zespołem przez cały czas, tęsknię za domem. Innymi razy nie mogę być w studiu i ktoś inny musi wziąć na siebie moją część pracy i jest mi z tym źle. Ale tak już jest. Tu jest mój dom i wszyscy musimy się do tego przyzwyczaić i jakoś z tym żyć. Przeprowadziłem się do Szwecji na początku lat 90., ale wróciłem do Norwegii w 1995 roku i od tamtej pory dajemy sobie radę.

Clawfinger zawsze był popularny w Europie, ale chyba nigdy nie udało wam się zdobyć uznania w Stanach Zjednoczonych. Jak myślisz, dlaczego?

Pierwsza próba wejścia na rynek amerykański miała miejsce w 1993 roku. Mieliśmy wtedy bardzo młodego menadżera i sami też byliśmy jeszcze niedoświadczeni. Jedna z dużych amerykańskich wytwórni - nie pamiętam już jej nazwy - chciała podpisać z nami kontrakt. Wyrażali się o nas ciepło i, w trakcie rozmowy telefonicznej, nasz menadżer zawarł z nimi umowę, jednocześnie odmawiając innym wytwórniom, które również były nami zainteresowane. Potem jednak ta wytwórnia niespodziewanie powiedziała nam "nie". Myślę, że miało to związek z piosenką "Nigger", antyrasistowskim utworem, który również był wielką prowokacją. Poczuliśmy się oszukani. Naszą następną płytę miał wydać Geffen Records. Znalazł nas Tom Zutaut, człowiek który odkrył Guns n' Roses. Kilka tygodni przed premierą albumu dostaliśmy telefon z Geffen, że Tom został zwolniony i nikt inny w wytwórni nie chce wydać naszej płyty. To nam wystarczyło. Nie wierzymy Amerykanom, jeśli chodzi o biznes. Przy kolejnym krążku znów ktoś chciał nas wydać, ale tym razem to my odmówiliśmy. Przelej dużo pieniędzy na moje konto, to wtedy ci uwierzę. Z tą nową płytą będzie troszeczkę inaczej, bo wydaje nas Nuclear Blast, a oni mają własną sieć dystrybucji w Stanach, więc pewnie nasz nowy album ukaże się na tym rynku. To może być interesujące.

Kiedy patrzysz na dzisiejszą muzykę w Europie i w Stanach, jakie różnice widzisz?

Sposób, w jaki ludzie grają na instrumentach i piszą piosenki, odzwierciedla to jak zostali wychowani i jak wygląda ich codzienne życie, dlatego różnice istnieją wszędzie. Dobrym przykładem jest skandynawski black metal, który ma swoje inspiracje w tradycji Wikingów oraz w fakcie, że Skandynawowie są raczej zamkniętymi ludźmi i gdy coś tworzą, pojawiają się ekstrema. Ale nie zastanawiam się nad tym, czy uda nam się zaistnieć w Ameryce, bo to zmarnowana energia. Jeśli nam się uda, to fajnie, jeśli nie, to przynajmniej nie zużyłem swojej energii na próżno. Takie podejście to mój sposób na wyjście cało z tej szachowej rozgrywki rockandrollowego biznesu.

Clawfinger najpierw nagrał swój debiutancki album, a dopiero potem zaczął grać koncerty, co jest dość nietypowe, bo większość zespołów robi na odwrót. Jak to wpłynęło na waszą muzykę?

Rzeczywiście, nasze pierwsze utwory nagrywaliśmy w moim małym mieszkaniu na czterośladowym magnetofonie z automatem perkusyjnym zamiast perkusji. Pracowaliśmy wtedy w szpitalu i po pracy spotykaliśmy się u mnie, aby nagrywać muzykę. Po półtora roku stwierdziliśmy: "Ta muzyka jest dobra, powinniśmy ją zaprezentować wytwórni". Tak też zrobiliśmy, a oni od razu podpisali z nami kontrakt. Wtedy pomyśleliśmy: "Musimy to zagrać na żywo, potrzebujemy basistę i perkusistę". Znaleźliśmy odpowiednich ludzi pracujących w tym samym szpitalu, co my.

Zapytałem o to, bo kiedy słucham waszej nowej płyty odnoszę wrażenie, że znajdują się na niej utwory znakomicie nadające się do wykonywania na scenie.

Tak. Przećwiczyliśmy wszystkie piosenki z płyty pod kątem grania ich na żywo i bardzo dobrze nam się je gra. Masz całkowitą rację.

Graliście z wieloma znanymi zespołami, jak Alice in Chains czy Rammstein. Która z tras była dla was największym przeżyciem?

Myślę, że była to trasa z Alice in Chains, bo była to nasza pierwsza duża trasa po Europie. Sposób w jaki byliśmy wtedy traktowani był znakomity i wiele się nauczyliśmy. Wtedy Alice in Chains był naszym ulubionym zespołem, tak więc było to dla nas osobiście bardzo duże przeżycie.

Czy w twoim domu było dużo muzyki, kiedy dorastałeś?

Moi rodzice nie interesują się specjalnie muzyką, nie grają na żadnych instrumentach. Kiedy miałem jakieś dziewięć lub dziesięć lat zainteresowała mnie muzyka rockabilly z lat pięćdziesiątych wykonawców takich jak Bill Haley, czy Buddy Holly. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z rock and rollem, a te dźwięki mną zawładnęły. Nadal jestem wielkim miłośnikiem Jerry Lee Lewisa. Następny przełom nastąpił w roku 1977, kiedy usłyszałem The Sex Pistols. Miałem wtedy szesnaście lat i myślę że oni, dzięki swojej prowokacji, otworzyli mi umysł. Tak więc to były te przełomowe momenty. Poza tym razem z przyjaciółmi słuchałem w połowie lat 70. zespołów takich jak Deep Purple, czy AC/DC, którzy wtedy jeszcze nie byli znani.

Wspomniałeś o Jerry Lee Lewisie. Jest to jeden z największych artystów rocka, ale jestem ciekaw co było w nim takiego wyjątkowego, co trafiło konkretnie do ciebie?

To, że był kompletnie ześwirowany. Był totalnym buntownikiem. W kontekście społecznym możesz postawić znak zapytania nad jego postawą, ale na scenie i na płytach kopał tyłek. Kiedy słyszę Jerry Lee Lewisa, moje stopy same zaczynają wybijać rytm, a ja chcę biegać wkoło i krzyczeć jak wariat.

Czy gitara była twoim pierwszym instrumentem?

Nie, kiedy miałem osiem, czy dziewięć lat grałem w szkolnej orkiestrze na klarnecie. Muzyka, jaką wtedy wykonywałem i rock, to dwa odrębne wszechświaty, ale myślę, że dzięki temu doświadczeniu nauczyłem się sporo o samej muzyce.

A więc kiedy sięgnąłeś po gitarę?

Kiedy miałem jakieś piętnaście, czy szesnaście lat. Niektórzy moi rówieśnicy zaczęli interesować się motocyklami, inni piłką nożną, a jeszcze inni paleniem. Ja potrzebowałem swojego hobby i wybrałem gitarę. Przez pierwsze dwa tygodnie robiłem to tylko dla szpanu, ale wkrótce całkowicie zaprzedałem się tworzeniu muzyki. Nie mogłem oderwać palców od gitary, grałem cały czas. To stało się moją obsesją.

Clawfinger grał kilka razy w Polsce. Czy masz z tych występów jakieś szczególne wspomnienia?

Kiedyś graliśmy w Katowicach w jakimś dziwnym obiekcie, ze schodami zaczynającymi się tuż pod sceną, tak więc podczas grania, musieliśmy uważać, aby nie spaść ze schodów. Pamiętam też kilka koncertów w Warszawie, gdzie publiczność była kompletnie zwariowana. Nasz ostatni występ był trochę inny, bo było to coś w rodzaju festiwalu na świeżym powietrzu, a rzeczy, które ja pamiętam najlepiej, to ciasne, przepocone kluby i w takich właśnie miejscach najbardziej lubię grać.

« Poprzednia
1
Następna »
Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu