zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 28 marca 2024

biografia: Pink Floyd

tutaj od 98.10.13  autor: Wojtek Michalski

Poniższa biografia została opublikowa na "rock i metal po polsku" dzięki uprzejmości Wojtka Michalskiego, autora strony poświęconej zespołowi Pink Floyd.

Historia grupy Pink Floyd rozpoczęłą się w roku 1965, gdy trzej studenci architektury: Roger Waters, Nick Mason i Rick Wright, zdecydowali się wspólnie zagrać. Początki nie zapowiadały, że zespół ten (nazwany początkowo Sigma Six) stanie się kiedyś największą grupą w dziejach muzyki. Trójka przyjaciół występowała na studenckich imprezach po to, aby oderwać się od szarej codzienności. Spotkanie Syda Barreta zmieniło bieg historii. To on nadał zespołowi nazwę Pink Floyd Sound, którą potem skrócono do Pink Floyd. W tym okresie Barret był niekwestionowanym liderem zespołu. Zapytano go kiedyś, skąd się wzięła nazwa grupy. Barret odpowiedział, że sięgnął w domu na półkę z płytami i wybrał na chybił trafił dwie z nich. Następnie połączył bez zastanowienia imiona artystów (dwóch amerykańskich bluesmanów: Pinka Andersona i Floyda Councila) w intrygującą całość... Nie jestem pewien, czy można przyjąć takie wyjaśnienie - w końcu skąd młodzi artyści mieliby znać nagrania rzadkich, trudno dostępnych utworów Andersona i Councila? Tak na dobrą sprawę nie wiadomo więc, skąd wzięła się nazwa zespołu.

Pierwszy poważniejszy koncert odbył się w słynnym londyńskim klubie Marquee 13 marca 1966 roku. Tam wypatrzył ich Peter Jenner, który potem został managerem grupy (wraz z panem nazywającym się Andrew King). Członkowie Pink Floyd chcieli wynegocjować wyłożenie tysiąca funtów na nowy sprzęt. Udało się. Pierwszym sukcesem Jennera i Kinga było zapewnienie zespołowi regularnej działalności koncertowej. W tym czasie koncerty Pink Floyd zaczęły przeradzać się w wielkie psychodeliczne widowiska. Jednym z nich był występ w starej parowozowni - zainteresowanie nim przerosło wszelkie oczekiwania. Tak grupa Pink Floyd stała się znana. Na razie tylko w Londynie.

Następnym krokiem było podpisanie kontraktu z wytwórnią płytową. Po długich namysłach zdecydowano się na EMI. Wydano wtedy na singlu utwór "Arnold Layne", który po pewnym czasie trafił na listy przebojów. Zespół mógł wejść do studia i rozpocząć pracę nad pierwszą dużą płytą. Tak powstała "The Piper At The Gates of Dawn". Praca nad tą płytą była dla zespołu zupełnie nowym doświadczeniem - do tej pory grali przecież koncerty. Płyta ta zapowidała późniejszy styl grupy. Grupy, która wyrosła z bluesa, a stała się psychodelicznym fenomenem...

Wszystko układało się gładko. No, może nie do końca. Musiano bowiem usunąć z zespołu Syda Barreta. Człowieka, który umożliwił wydostanie się z małych, zadymionych klubów na większe estrady. Nie była to dla pozostałych członków zespołu decyzja łatwa, ale niestety konieczna. Barret był bowiem człowiekiem niezdyscyplinowanym, a na dodatek wpadł po uszy w narkotyki. Jenner i King chcieli, aby Barret pozostał. Jednak pod koniec 1967 zapadła nieodwołalna decyzja: do Pink Floyd należy zaangażować drugiego gitarzystę. Tak do zespołu tafił David Gilmour. Nikt nie wierzył wtedy, że bez Barreta będą w stanie coś osiągnąć. W szczególności Jenner i King, którzy bez wahania zrzekli się obowiązków managerów Pink Floyd i przekazali je Bryanowi Morrisowi, dotychczasowemu agentowi grupy, próbowali zająć się solową karierą Syda. Niestety nic z niej nie wyszło. Możliwości kompozytorskie Syda z powodu narkotyków zmalały niemal do zera.

Po przyjściu do grupy Glimoura wydano "A Saucerful of Secrets", drugą z kolei studyjną płytę Pink Floyd. Płytę, która potwierdziła geniusz muzyków w operowaniu nastrojem. Chociażby tytułowy utwór, który ma w sobie coś z muzyki kosmicznej, jest tego dowodem. Część kompozycji to zwykłe piosenki, jak chociażby "Jugband Blues", napisany jeszcze przez Barreta. Radzę dobrze wsłuchać się w "A Saucerful of Secrets". Warto. Nie można tego powiedzieć o kolejnym wydawnictwie, najsłabszej płycie Pink Floyd - "More". To muzyka do ponurego filmu o perypetiach młodej Francuzki, pogrążającej się w narkotycznym nałogu. "More" była nagrana w bardzo krótkim czasie, była robotą na zlecenie. I jako taka jest po prostu słaba.

"Ummagumma". Słowa tego nie ma w żadnym słowniku świata. Co oznacza, nikt nie wie. Tak nazywa się czwarte z kolei dokonanie Pink Floyd. Płyty tej za żadne skarby świata nie można nazwać rockową. Jak nie rock, to co? Nie wiem. "Ummagumma" (a właściwie jego część studyjna, gdyż wydawnictwo zawiera jeszcze album koncertowy ze znanymi już utworami) jest dziwna. Nie jest dziełem zespołowym - każdą piosenkę komponował kto inny. Te przeróżne, dziwaczne kompozycje, po pierwszym przesłuchaniu wydają się być pozbawione jakiegokolwiek sensu. Tylko po pierwszym przesłuchaniu... Dla mnie to najlepsza płyta Pink Floyd tego okresu. Radzę posłuchać i nie zrażać się na początku. To naprawdę świetna płyta, choć Mason w 1994 twierdził, że była co najmniej nieudana.

Kolejnym owocem błądzenia w ciemności, jak twierdzi Waters, było - skądinąd świetne - "Atom Heart Mother". Utwór tytułowy grany był już wcześniej pod nazwą "The Amazing Pudding". Instrumentalna kompozycja z aranżcją orkiestrową robi wielkie wrażenie. Osobą, która nadała utworowi kształt, był Ron Geesin, pianista, człowiek spoza Pink Floyd. Cała płyta ma właściwie charakter poematu symfonicznego. Ciekawa jest geneza tytułu. Otóż jeden z muzyków otworzył pierwszą lepszą gazetę. Widniał tam taki właśnie tytuł... Nie są ważne tytuły piosenek. Równie dobrze moglibyśmy je numerować - mówił Wright.

"Atom Heart Mother" zapewniła Pink Floyd status gwiazdy. Następne wydawnictwa tylko ugruntowały tę pozycję. Miejsce najlepszego zespołu wszech czasów.

Minęło trochę czasu, szefowie EMI zaczęli domagać się nowego albumu. Muzycy Pink Floyd nie mieli jednak pomysłów na nic nowego. Zaszyli się studiu Abbey Road licząc na to, że atmosfera zmobilizuje ich do pracy. Tak z drobnych szczątków powstał utwór "Echoes", jeden z najgenialniejszych w historii grupy. Ta ponad dwudziestoczterominutowa kompozycja urzeka swym brzmieniem, klimatem - wszystkim. Jedno z arcydzieł grupy, punkt wyjścia do późniejszych kompozycji zespołu.
Kolejnym fascynującym utworem z "Meddle" jest "One of These Days" - jeden z niewielu zagranych z wręcz hardrockową furią. Cała płyta jest dziełem, od którego warto zacząć słuchanie tego rodzaju muzyki.

Rok 1972 przynióśł kolejną "szybką" płytę, "Obscured by Clouds", podobnie jak "More", jest to muzyka do filmu. Równie słaba, kilkudniowa robota. Zespół pracował w tym momencie nad swym największym dziełem, "Dark Side of The Moon". "Obscured by Clouds" powstała z odrzutów.

Trzeba wspomnieć o niesamowitym koncercie, który odbył się w tym okresie. Grupa zagrała w starożytnym amfiteatrze w Pompejach. "Pink Floyd w Pompejach", bo tak się nazywa rejestracja tego wydarzenia, trzeba koniecznie obejrzeć - nie ma co o nim pisać.

"Dark Side of The Moon" to bez wątpienia nie tylko największe dzieło Pink Floyd, ale jedno z największych dokonań w historii muzyki. Jest owocem wielu miesięcy wyczerpującej pracy. Ta suita to wypowiedź na temat sensu, czy też bezsensu istnienia. Nie można pisać o znaczeniu poszczególnych utworów, wszystko bowiem tworzy jedną, spójną całość. Twierdzę tak mimo to, że np. "Money" stał się niemal klasycznym przebojem.

W pierwszych dniach nagrywania Waters zaproponował wszystkim, znajdującym się akurat w studiu Abbey Road, swego rodzaju psychozabawę. Każdy - nawet portier czy sprzątaczka - zapytany był o to, co sądzi o ciemnej stronie księżyca, o śmierci i kilku innych sprawach. Wypowiedzi te stały się inspiracją przy tworzeniu ostateczną wersji albumu. Głównym autorem tekstów, niepozbawionych wątków autobiograficznych, był Roger Waters. Podczas pracy nad płytą dał - nie po raz pierwszy zresztą - dowód swej chorobliwej ambicji, która w pełni da o sobie znać dopiero podczas realizacji "The Wall". "Ciemna Strona Księżyca" powstawała w czasie, gdy wydawało się, że kwadrofonia zastąpi stereofonię - zdradza tajemnicę doskonałego współbrzmienia efektów i muzyki Alan Parsons, realizator dźwięku. Ta płyta to wielkie dzieło, jedno z moich ukochanych, do których powracam często i z ogromną radością. Co ciekawe, w roku 1972 (premiera "Dark Side of The Moon") krytycy nie pojęli ani jej wielkości, ani znaczenia.

Płyta przyniosła zespołowi nie tylko radość (na marginesie: do dziś rozeszła się w nakładzie ponad 28 milionów egzemplarzy, a na liście bestsellerów w USA utrzymywała się do końca lat osiemdziesiątych(sic!)), ale także zwątpienie we własne możliwości. Powodzenie "Dark Side Of The Moon" przeszło wszelkie oczekiwania i stąd obawa muzyków, czy będą jeszcze w stanie stworzyć coś wartościowego. Długo odwlekaną sesję nagraniową zorganizowano dopiero w styczniu 1975. Presja powodzenia poprzedniego albumu była na tyle przytłaczająca, że żaden z muzyków nie miał ochoty do pracy. O dziwo, wynikiem tej twórczej niemocy była wspaniała, wręcz wybitna płyta - "Wish You Were Here". Zdaniem muzyków najwspanialsza płyta Pink Floyd. Teksty utworów są wyrazem zagubienia, bezradności i pustki emocjonalnej. Teksty te, tak przygnębiające, stały się powodem irytacji niektórych słuchaczy. Jeszcze jedną ciekawostą jest fakt, że w nagraniu "Have a Cigar" słyszymy człowieka spoza Pink Floyd - Roya Harpera, przyjaciela Gilmoura. Roger Waters był bowiem w tym czasie niedysponowany głosowo, a Gilmour odmówił zaśpiewania piosenki, jego zdaniem zbyt osobistej.

Kolejny rozdział na kartach historii Pink Floyd otwiera płyta "Animals". W tym czasie rynek muzyczny zdominowała punkowa rewolta - wielu twórców z pokolenia Rogera Watersa i Dave'a Gilmoura ugięło się pod jej wpływem i zakończyło działalność artystyczną. W wypadku Pink Floyd tak się na szczęście nie stało, jednakże muzycy nie byli już tak pewni powodzenia jak dawniej. Postanowiono zwrócić uwagę mediów. W Niemczech wykonano wielki balon w kształcie świni, którego zdjęcie wykorzystano potem na okładce płyty, a sam balon na koncertach. 3 grudnia 1977 latającą świnię wypuszczono w powietrze, w celu zrobienia odpowiedniego zdjęcia. Wzbudziła wielkie zainteresowanie, podobnie jak płyta, która ma niepowtarzalny klimat. Ja na przykład uwielbiam słuchać jej w nocy... Utwory są prostsze niż poprzednio, a teksty bardzo długie i jeszcze bardziej przygnębiające niż na "Wish You Were Here". Waters ubrał ludzi w skóry zwierząt, aby wytknąć wszystkie ich wady i słabostki. Kolejna wspaniała płyta...

Dwa tygodnie przed wydaniem "Animals" grupa rozpoczęła trasę koncertową. Megalomania Rogera Watersa dała wtedy o sobie znać w całej pełni. Blisko było do rozpadu zespołu - po zakończeniu trasy, drogi muzyków rozeszły się. David Gilmour i Richard Wright rozpoczęli pracę nad solowymi albumami. Waters intensywnie pracował wtedy nad dwoma cyklami: "The Wall" i "The Pros and Cons of Hitch-Hiking". Gdyby nie oszustwa finansowe maklera, któremu zespół powierzył wszystkie niemal oszczędności i które postawiły muzyków na skraju bankructwa, być może "Animals" pozostałby ostatnią płytą Pink Floyd.

Trudna sytuacja sprawiła, że podczas spotkania całej czwórki podjęto decyzję. Zespół wznawia działalność. Jednak Waters postawił sprawę jasno: to on będzie twórcą całego repertuaru. Ba, powiedział, że ma wszystko gotowe i przedstawił kolegom dwa stworzone przez siebie cykle. Wybrano "The Wall" ze względu na bardziej uniwersalną wymowę.

W tym czasie konflikt między Rogerem Watersem a Davem Gilmourem przerodził się w otwartą wojnę, dlatego do produkcji płyty Waters zaangażował Boba Ezrina, który miał spory wpływ na ostateczny kształt dzieła (jego pomysłem jest między innymi wykorzystanie brzmień orkiestrowych). Stosunki między Watersem a Gilmourem stały się tak napięte, że wynajęto dwa studia nagrań, aby obaj panowie mogli pracować osobno. W pewnym momencie Waters zażądał odejścia Wrighta, jego zdaniem mało twórczego. Był to tylko kolejny objaw jego obsesji rządzenia. Tak się stało. Od tej pory Rick Wright grał już tylko jako muzyk sesyjny, potem odszedł na dobre. Powrócił dopiero w 1987. Pomimo wszystkich tych kłótni i zatargów album ukazał się w terminie wyznaczonym przez EMI. I odniósł niesłychany sukces - pomimo swej odmienności. Sukces porównywalny jedynie z "Dark Side of The Moon", płyta rozeszła się w nakładzie ponad dwudziestu milionów egzemplarzy.

Teksty (odsyłam do tłumaczeń) są nawet ważniejsze od muzyki. Opowiadają o człowieku - artyście, bardziej wrażliwemu niż inni i przez to nie zawsze rozumianemu. Bohater, wstrząśnięty śmiercią ojca na wojnie (wątek autobiograficzny - ojciec Watersa rzeczywiście zginął w ten sposób), załamany brakiem kontaktu z matką, sytuacją w szkole, odgradza się od społeczeństwa tytułowym Murem. Zwierza się z myśli samobójczych. Bohater stopniowo pogrąża się w otchłań szaleństwa. Wizje artysty przeradzają się w faszystowskie wiece...

Na podstawie "The Wall" powstały przedstawienie teatralne i film. Spektakl był największym widowiskiem w historii grupy. Wystawiono go tylko 29 razy i to wyłącznie w 4 miejscach na świecie, odpowiadających warunkom Rogera Watersa. Najważniejszym elementem spektaklu był oczywiście wysoki mur z kartonowych cegieł, wyrastający na scenie. Po histerycznym krzyku Watersa "Zburzyć mur!" konstrukcja z hukiem rozpadała się.

Idea ekranizacji zrodziła się jeszcze przed wydaniem albumu. Z początku miał być to tylko reportaż ze spektaklu. Reżyserii podjął się, w sumie dość przypadkowo, Alan Parker, który zmienił koncepcję dzieła. Postanowił zrobić film aktorski, tyle że dialogi zastąpił muzyką. Główną rolę - Pinka - zagrał Bob Geldof. Waters nie wyobrażał sobie co prawda, aby ktoś mógł mu odebrać tę rolę, ale okazało się, że nie ma talentu aktorskiego. Trzeba było znaleźć kogoś innego. Padło właśnie na Geldofa, który swe zadanie wykonał znakomicie. O wrażeniach z filmu nie napiszę - nie będę psuł efektu. Absolutnie trzeba go zobaczyć, robi bowiem ogromne wrażenie, zapada na długo w pamięci. Ja oglądałem go kilkanaście razy, z coraz to większym entuzjazmem.

Do pomysłu "The Wall" Waters wrócił w 1990, po zburzeniu Muru Berlińskiego. Wystawił spektakl, niestety już bez kolegów z Pink Floyd. Ich drogi rozeszły się kilka lat wcześniej, po albumie o jakże znaczącym tytule. "The Final Cut".

Podczas nagrywania "The Final Cut" dominacja Watersa stała się jeszcze bardziej znacząca, aniżeli w czasie rejestracji "The Wall". Płyta, w porównaniu z poprzednimi, dość słaba (powstała z odrzutów sesji "The Wall"), ale z przebłyskami geniuszu. Była ostatnim dziełem spółki Waters - Gilmour - Mason. Ci trzej panowie nigdy już więcej nie spotkali się w studiu ani na estradzie. Po wydaniu "The Final Cut", wszyscy muzycy zajęli się pracą nad swymi solowymi albumami. Oddajmy głos Gilmourowi: "Żaden z nas nie ma ochoty pracować z pozostałą dwójką nad jakimkolwiek projektem", mówił w tym czasie. Notabene, "The Pros and Cons of Hitch-Hiking" Watersa oraz "About Face" Gilmoura są bardzo dobre.

Zwłaszcza "About Face", pełna nowatorskich pomysłów i barw, zasluguje na uwagę. Nie sprzedawała się jednak dobrze. Być może wtedy, zrażony niepowodzeniem, Gilmour postanowaił rektywować Pink Floyd, na sławę którego pracował dwadzieścia lat? Pomógł mu w tym - paradoksalnie - Roger Waters. Oficjalnie Pink Floyd nie został bowiem rozwiązany. Muzyków i managera Steve'a O'Roure'a łączyła wspólna firma - Pink Floyd Music Limited. O'Rourke teoretycznie mógł zmusić Watersa do udziału w sesji nagraniowej, o ile zażądałaby tego pozostała dwójka. Waters mógł uwolnić się od zobowiązań tylko zerwaniem umowy, czyli odejściem z Pink Floyd. Tak też uczynił, nie spodziewał się bowiem, że Gilmour i Mason będą w stanie bez niego reanimować zespół.

Stało się jednak inaczej. Pomysł albumu narodził się wiosną 1986 w głowie Davida Gilmoura, gdy przeglądał szkice przygotowywanych niegdyś piosenek. Zaangażował Nicka Masona i Ricka Wrighta (na razie jako muzyka sesyjnego) oraz aż kilkunastu dodatkowych muzyków. Mimo odejścia Watersa na "A Momentary Lapse of Reason" nie brakuje klimatu, który można nazwać magią Pink Floyd... Niektórym wydawnictwo spodobało się bardzo, nielicznym mniej. Mnie płyta zachwyca. Jest w niej dużo stylu Pink Floyd znanego z "Dark Side of The Moon", "Wish You Were Here" czy "Meddle".

Na wieść o wznowieniu działalności zespołu bez niego, Waters zareagował natychmiast. Sądownie próbował odzyskać prawa do nazwy Pink Floyd. Pewnego dnia wdarł się na pokład Astorii, gdzie nagrywano "A Momentary Lapse of Reason" i zażądał od Gilmoura sygnowania płyty swoim nazwiskiem. Oczywiście nic nie wskórał.

Watersowi nie udało się zaszkodzić zespołowi. Co najwyżej stało się jasne, jak wiele wysiłku kosztowało Gilmoura reaktywowanie grupy. Także ogromne powodzenie trasy koncertowej przeczyło opiniom, że zespół bez Watersa jest nic nie wart (tak na marginesie: do dziś istnieje "obóz" zagorzałych zwolenników watersowskiego Pink Floyd, odrzucających wszystko, co zostało stworzone po jego odejściu). Zarejestrowano kilka koncertów. Tak powstał "Delicate Sound of Thunder", album podsumowujący karierę zespołu i ukazujący go w świetnej formie. Po raz pierwszy od długiego czasu obyło się bez konfliktów. Ale niespodziewanie zespół zamilkł. Na kilka lat.

Odezwał się dopiero w 1994 roku płytą "The Division Bell", która jeszcze bardziej niż "A Momentary Lapse of Reason" przypomina starsze nagrania. Gilmour zdawał sobie sprawę, że mianowanie się niekwestionowanym liderem zespołu doprowadzi do konfliktów. Dlatego nie popełnił błędu Watersa. Muzyka na "The Division Bell" nie powstała z gotowego materiału wymyślonego przez jednego z muzyków, ale w wyniku kilkunastotygodniowej jam-session całej trójki. Płyta powstała w atmosferze wyjątkowej harmonii, odzyskanej po latach konfliktów. Pomimo to, teksty zdominował problem niemożności porozumienia się ludzi, co symbolizuje okładka - obok tej z "Animals", chyba moja ulubiona.

Zespół ruszył w kolejną trasę koncertową. Zrezygnował tym razem z rockowego teatru, koncentrując się na światłach. Udokumentował ją filmem i dwupłytowym albumem "PULSE". Polecam - jeszcze ciekawiej niż "Delicate Sound of Thunder" przedstawia dotychczasową działalność grupy. Zwłaszcza, że Gilmour sięgnął po barretowski "Astronomy Domine" z pierwszego longplaya. Niestety, po trasie drogi Gilmoura, Masona i Wrighta znów się rozeszły. Na jak długo tym razem?

Informacje oparte są na książce Wiesława Weissa "Szyderczy śmiech i krzyk rozpaczy" (polecam) oraz na wywiadach i informacjach z Internetu.

Jak uczestniczysz w koncertach metalowych?