- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
felieton: Moje muzyczne początki, czyli trochę historii
strona: 1 z 2
Od lat najmłodszych interesowała mnie muzyka. Kiedy ojciec kupił adapter "Bambino 2" i kilka płyt długogrających (wśród nich - Rena Rolska, Zakazane Piosenki) oraz singli (Violetta Villas i jakieś zespoły, grające jazz tradycyjny), słuchałem tego, bo niczego innego nie mieliśmy. Pamiętam z tych winyli między innymi jedną piosenkę popularną w latach sześćdziesiątych - "Serwus panie Chief". Ale przyszedł czas, kiedy do naszego domu trafiły wydawnictwa polskich bigbitowych formacji, bo to już ja się o nie starałem. Jako pierwsze bodajże "W murowanej piwnicy" No To Co (mam ten egzemplarz do dziś) oraz dwa krążki Czerwonych Gitar (pierwszy komuś pożyczyłem i przepadł, ale "Wędrowne Gitary" pozostały). To był spory wydatek, gdyż wtedy czarna duża płyta kosztowała 65 zł. Natomiast przeciętne pobory miesięczne oscylowały na poziomie gdzieś około 2000 zł. Lecz od czego się miało wspaniałą Mamusię. Pamiętam, że ani Niebiesko-Czarni, ani Czerwono-Czarni zupełnie mnie nie interesowali. Bardzo lubiłem za to Skaldów. Generalnie mało się kupowało, bo nie było żadnego wyboru, za to pożyczanie sobie winyli było zjawiskiem powszechnym. Trudno w tej chwili ustalić jakąś chronologię tego wszystkiego. Mogłem wtedy mieć w granicach jedenastu lub dwunastu lat. Dostępu do zagranicznych czarnych płyt nie miałem. Ale Polskie Nagrania wydawały co jakiś czas jakieś licencje. Kupiłem: The Gun (z przebojami: "Race With The Devil" i "Yellow Cab Man"), Christie (z takimi hitami, jak "Yellow River", "San Bernardino") czy The Love Affair ("Everlasting Love", "First Cut Is The Deepest", "Tobacco Road") i być może coś jeszcze, czego nie pamiętam.
Wiadomo, szał pocztówek dźwiękowych mnie nie ominął. Ale na nich to i klasycy rocka się trafili (Led Zeppelin "Black Dog"), i inne nagrania, a wśród nich Joe Dasin, The Sweet, Slade. Zauważyłem, że trochę różniłem się w gustach od moich rówieśników. Oni lubili tylko delikatne i całkowicie popowe dźwięki, a mnie podobali się również wykonawcy o mocniejszym brzmieniu. Pamiętam jeszcze bardzo dokładnie z pocztówek: The Osmonds "Crazy Horses" czy Mungo Jerry "Baby Jump / In The Summertime". Magnetofon szpulowy dwuścieżkowy już widziałem u... kolegi. Na nim usłyszałem "American Pie" Dona McLeana i "My Sweet Lord" George Harrisona oraz jakieś nagrania The Beatles, czyli to mógł być początek lat siedemdziesiątych. Pamiętam, jak szukałem w sklepikach (budkach na rynku) pocztówki dźwiękowej z nagraniem "Girl" The Beatles (to po jednym z odcinków telewizyjnego czwartkowego Teatru Kobra, który był ilustrowany tą muzyką).
Wreszcie nadszedł czas tranzystorka radiowego Kamila. Co prawda ojciec posiadał lampowe duże radio marki Pionier (do dziś je zachował), ale nie miałem za bardzo do niego dostępu, bo ojczulek ciągle przy nim siedział i słuchał Radia Wolna Europa lub Londynu. No więc z tranzystora zaczęło się słuchanie "Radio Kuriera" i innych programów z muzyką młodzieżową. Co prawda wszystkich nazw nie pamiętam, ale "Młodzieżowe Studio Rytm" na pewno było. W sobotę (chyba) za to emitowano coś w rodzaju radiowej listy przebojów. Wśród wykonawców usłyszałem m.in. T.Rex, Suzie Quatro, Middle Of The Road, Mud, Smokie i innych - zawsze na ten program czekałem z niecierpliwością. Także przy okazji owej listy usłyszałem po raz pierwszy Zbigniewa Hołdysa solo ("Ludzie, ludzie patrzcie tu..."), a także Tadeusza Woźniaka z "Pomarańczami". Dowiedziałem się również, że Tadeusz Nalepa z zespołem wrócił z Holandii z bardzo dobrym sprzętem nagłośnieniowym. Z wypiekami na twarzy słuchałem też kawałka "Nie przejdziemy do historii" Klenczona, wszak mieszkał w Szczytnie, moim rodzinnym mieście. Z tym wiąże się humorystyczny fakt, bo w refrenie Krzysztof śpiewa taki wers: "ale póki co", ale ja początkowo słyszałem: "ale bułki są".
U mnie na produkcji to każdy siedzi na smarkfonie ,nieważne czy dwudziestolatek czy siedemdziesięcio latek...znak czasów. Ja również zauważyłem u siebie na przestrzeni kilku lat, że przez dostęp do aplikacji tv max,netflix,Disney yt to, zdecydowanie zbyt dużo przesiaduje przed ekranem, do tego dochodzi jeszcze konsola, na szczęście dzięki nadpobudliwemu psiakowi , nie zaniedbuję również spacerów co najmniej 3 dziennie muszą być,czy to las ,jezioro bądź park.
Ale są też dobre strony cyfryzacji, niech każdy podliczy ile albumów ma w pamięci telefonu, na serwisach streamingowych.?