zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 1 listopada 2025

relacja: "25 lat CRK", Wrocław 17-18.10.2025

22.10.2025  autor: Krasnal Adamu
wystąpili: Baraka Face Junta; Nim Nadejdzie Jesień; Infekcja; Pisuar; Last Line
miejsce, data: Wrocław, Centrum Reanimacji Kultury, 17.10.2025
wystąpili: Mugrind; Zerum; CF98; Life Scars; Różowe Flamingi; Funeral Damage
miejsce, data: Wrocław, Centrum Reanimacji Kultury, 18.10.2025

Odkąd zacząłem bywać w kilkuletnim wówczas "Centrum Reanimacji Kultury", niejedną zmianę tam wprowadzono. Scenę widywałem na przeciwnych końcach sali koncertowej, na salę koncertową wchodziłem drzwiami na jej końcu lub w połowie jej długości, na dziedziniec wchodziłem dwiema różnymi bramami. Również budynki wokół, wraz z drogą od ulicy, ulegały przekształceniu. Nie wyobrażałem sobie, że założonego przez squatterów klubu mogłoby na koncertowej mapie Wrocławia kiedykolwiek zabraknąć, ale i tak upływ czasu mnie zaskoczył. Naprawdę to miejsce działa już ćwierć wieku? To dobra okazja na zabawę w okołopunkowych klimatach.

Pierwszy dzień imprezy zdominowały lokalne kapele. Zanim nieposiadający w dorobku jeszcze żadnego albumu, wrocławski Last Line punktualnie rozpoczął występ, wysłał kolegę na dziedziniec, żeby zawołał publiczność. Po pierwszym utworze wokalista przedstawił zespół wciąż gromadzącym się melomanom jako Ostatnią Kreskę i życzył CRK stu lat. Następnie, na czas "Socially Awkward", zszedł na widownię. W trakcie 20-minutowego występu wycieczki kilka razy powtarzał. Hardcore'owy kwartet wykonał jeszcze m.in. chyba coś z "anal cunt" w tytule, "Fuck Fake Friends" i, na koniec, "Always on the Right Side". W przerwach zdyszany wokalista, często z puszką piwa w ręce, konsultował kolejność utworów z kolegami, używając numerów, np. "jedynka", "siódemka", "ósemka", "dwójka". Po ostatnim kawałku powtórzył życzenia. Występ skłonił niektórych zgromadzonych do headbangingu, ale młyn się nie rozkręcił, mimo że brutalna muzyka się do niego nadawała.

Choć Pisuar pochodzi z Warszawy, jeden z jego gitarzystów to - jak usłyszeliśmy od jego kolegi podczas ustawiania odsłuchów - "English speaker". Młody kwintet przyozdobił scenę domowej roboty banerem ze swoją nazwą, rozwieszonym na ścianie za perkusistą, i podobnym transparentem z pewnym hasłem, rozłożonym na wzmacniaczu. Na rozgrzewkę wykonywał dźwięki dość łagodne i psychodeliczne. Raczej nie zaskoczyło nikogo, że mimo to w secie uderzył ostrą pochodną punka, ale i tak nie byłem przygotowany na to, co zobaczyłem. Wokalista spędził występ na widowni. W swetrze w paski, pończosze na głowie i czarnym berecie rzucał się, kładł, klękał, przewracał się i zderzał z ludźmi wokół. Jeden z gitarzystów, ten mówiący po polsku, też się sporo ruszał, więc scena nie była tylko statycznym tłem. Po niespełna dziesięciu minutach pozbawionej przerw jazdy, przy wytwarzanej przez czterech instrumentalistów kakofonii wokalista bez pośpiechu zamienił sweter na białą koszulę i czarną marynarkę. Znowu krążąc niestabilnym krokiem po widowni, rozsypał garść ulotek. Gdy następnie zniknął w głębi sali, basista odłożył swoją gitarę i z narastającym uniesieniem recytował w kółko jedno hasło jak polityczny manifest. Tak skończył się występ trwający około zaledwie dwunastu minut. Wśród widzów dało się słyszeć głosy niedowierzania w tak krótki czas, ale też uznania dla kapeli. Intensywnie, brutalnie i z pomysłem wykraczającym poza granie muzyki - tak lubię.

Ostatnim ogłoszonym - chyba dopiero w pierwszym dniu imprezy - punktem programu był "Freaky Magic Show" lub "Dominik Show". Z muzyką nie miał związku. Częściowo słowami samego wykonawcy nazwałbym go niskobudżetowym pokazem iluzjonistycznym z domieszką stand-upu. Piętro nad salą koncertową artysta ze sztucznymi wąsami przez trzy kwadranse rozbawiał publiczność, popisując się zręcznością palców i języka. Nie skończyłby przed kolejnym występem, ale Infekcja zaliczyła małą obsuwę. Przez niewiele ponad pół godziny grający prawie bez przerw wrocławski kwartet z bosym wokalistą wykonał m.in. "Przegranych" i nie nawiązywał kontaktu z publicznością, chyba nawet wzrokowego. Zero konferansjerki, bez powitania ani pożegnania. Po ostatnim utworze, przy dźwiękach outra z playbacku, zespół po prostu zaczął się zbierać. Pojawiły się prośby o bis, ale muzycy odmawiali. Niemniej widzowie raczej byli zadowoleni. Kapela została przyjęta tak, jak się spodziewałem - jak żywa legenda polskiego crustu, do tego taka, która w połowie koncertowego repertuaru zamiast tekstów może mieć wokalizy i nikogo nie będzie to raziło. Na zabawę złożyły się młyn i bodysurfing, a jedna z kolumn głośnikowych kilka razy się niepokojąco chwiała od zderzających się z nią ludzi.

We wrocławskim tercecie Nim Nadejdzie Jesień basista i gitarzysta wymieniali się funkcjami. Zespół grał stosunkowo klimatycznie, ale wypadł nieźle i - jak na imprezę zdominowaną przez ostrzejszą muzykę - został dobrze przyjęty. Na momenty bliższe screamo publiczność reagowała headbangingiem. Na trwający niewiele ponad dwadzieścia minut set złożyły się "Nim nadejdzie jesień", "Lekarstwo", "Sztuka mówienia przepraszam", "Wrak", "Zimowy sen" i "Kręta droga", przetykane głównie podziękowaniami wokalisty. Młoda kapela dała się jeszcze namówić na bis, którym mnie szczególnie zaskoczyła, bowiem zagrała krótki, bardziej metalowy kawałek. Spodziewałem się występu, na którym bawić się będą głównie dziewczyny muzyków, a wyszło znacznie lepiej.

Zanim kołobrzeski Baraka Face Junta wystartował i wspomniał, że grał już w CRK dwadzieścia lat temu, obsuwa zdążyła sporo urosnąć. Kwintet, w którym tylko perkusista nie udzielał się wokalnie, w większości wykonywał utwory z wydanego dwa miesiące przed koncertem albumu "Do piekła". Roztańczona frontmanka w błyszczącej się sukience w jednej z przerw poinformowała, że premierę miała właśnie wersja winylowa. Nawet ją zresztą pokazała - tak dobrze się przygotowała. Na trwający 35 minut set złożyły się "Może jutro", "Bolzga", "Język", "Jak ogień", "Obojętnie", "Wiatr", "Brak kontaktu", "Wszystko precz!" i "Do piekła". W odpowiedzi na reakcję publiczności zespół szykował się już do zagrania bisu, gdy otrzymał prośbę, żeby się wstrzymał. Na scenę wnoszony był tort. Po odśpiewaniu przez zgromadzonych "Sto lat" pięcioosobowa grupka przedstawicielek CRK zdmuchnęła świeczkę, podziękowała publiczności za przybycie i udała się kroić ciasto do lokalu po drugiej stronie dziedzińca, zapraszając na poczęstunek po bisie. Jako dodatkowy utwór Baraka Face Junta wykonał "Promocję", na czas której wokalistka zeszła do widzów. Zespół został dobrze odebrany, chociaż do tego punk rocka publiczność już się stosunkowo mało ruszała. Niektórzy zwracali też uwagę, że saksofon było słychać trochę za słabo. Na tym skończyłem pierwszy wieczór imprezy - w afterparty prowadzonym przez DJ Annę Kwiat już nie uczestniczyłem.

Drugi dzień zaczął się premierą trwającego prawie godzinę, złożonego z wywiadów i obfitującego w anegdoty filmu o powstaniu i działalności CRK. Z powodu przesunięć w harmonogramie, po projekcji zabrakło czasu na dłuższą sesję pytań do byłych i obecnych członków kolektywu. Jak się jednak na sali koncertowej okazało, Funeral Damage i tak miał dwadzieścia minut obsuwy. Tercet - z Berlina, chociaż w większości polski - prezentował się bardziej metalowo od wcześniejszych kapel. Do tego już podczas ustawiania nagłośnienia miałem wrażenie, że z kolumn płynie więcej decybeli, niż poprzedniego dnia. Może częściowo dzięki tym ustawieniom, ale bardziej dzięki samemu repertuarowi, zespół wypadł mocno i o wiele lepiej, niż przeciętny otwieracz. Na szybką, ostrą muzykę widzowie zareagowali młynem. W 25-minutowym secie znalazły się m.in. "Funeral Damage", "Maska sumienia", "Apatryda" i kończące go "Silencio" - kawałki z wydanego w kwietniu albumu "Muerte". Wiele z nich zaczynało się samplami. Konferansjerka, podobnie jak wokale, prowadzona była w dwóch językach. Polski gitarzysta przy okazji powitania publiczności złożył życzenia gospodarzom. Basista dodał później po angielsku, że pierwszy raz w CRK znalazł się 19 lat temu. Tak, nie należeli oni do najmłodszych wykonawców na imprezie i wyraźnie miało to pozytywny wpływ na jakość występu.

Wokalista zespołu Różowe Flamingi na wstępie poinformował, że z powodu problemu z dyskiem nie będzie się rzucał ze sceny. Nie oznaczało to, że nie zamierza się oddalać od kolegów z kwartetu. Już w trakcie intra, chyba w ramach zabaw z kablem od mikrofonu, przeszedł się w głąb widowni. Podczas następnego kawałka, jakby się jednak nie przejmował stanem kręgosłupa, efektownie i karkołomnie stoczył się ze sceny. Znaczną część tekstów utworów czytał ze smartfona, ale niestety i tak bardziej dla siebie. Został za słabo nagłośniony. Krzyki były jeszcze na akceptowalnym poziomie, ale recytacje - ledwo słyszalne, niemożliwe do zrozumienia. Dźwiękowo o wiele lepsze wrażenie robił gitarzysta. Ze strony widzów pozytywne reakcje nie przeważały rosnącej obojętności. Wrocławskie Różowe Flamingi ze swoją mieszanką emo i noise'u nie mogły trafić do publiczności. Owacje między utworami były słabe, a przestrzeń pod sceną stopniowo pustoszała. Sytuacja się wkrótce w dość nieoczekiwany sposób zmieniła. Najpierw wokalista poprosił o podgłośnienie siebie w odsłuchach. Przy okazji stał się odrobinę lepiej słyszalny dla widzów. Następnie, wykonując kolejny utwór, ponownie zszedł ze sceny, co natychmiast wykorzystał będący wyraźnie w świetnym humorze widz, który - nie kryjąc się z tym przed resztą zgromadzonych - chwycił pozostawiony przy odsłuchu smartfon i uciekł z nim z sali. Odwrócony do niego akurat plecami frontman w ogóle tego nie zauważył. Pod koniec kawałka wrócił na scenę i kopniakiem usunął z niej statyw mikrofonu, a na początku następnego zaczął szukać smartfona. Pozbawiony pomocy wplatał w utwór zdania o tym, że nie zna tekstu. Wkrótce potem jednak się rzucił ze sceny i na chwilę rozkręcił skromne pogo. Znacznej poprawy odbioru trwającego niecałe pół godziny występu mimo wszystko nie zauważyłem. Po jego zakończeniu i czymś jakby wspólnym pokłonie muzyków jeden z widzów poinformował wokalistę, w jaki sposób zniknął jego smartfon. Później okazało się to częścią bardziej złożonego żartu. Widziałem, jak urządzenie wraca do właściciela.

Po Life Scars spodziewałem się występu zbliżonego do tego, co przedstawił Baraka Face Junta, i nie zostałem zaskoczony. Na set złożyły się utwory "A ty?", "Klatka po klatce", "Ziemia ginie", chyba "Miłość to miłość" i "Harmonia", zapowiedziane odpowiednio jako "Tęczowy" i "Sportowy", "Siostro", pewien cover oraz "Pęknięte serca" wraz z outrem z tak zatytułowanego albumu. Na bis usłyszeliśmy "Brud i brokat". Wolałbym "Skłotowego" - zbliżony tematycznie, pasujący do okazji, starszy kawałek, ale widocznie zespół wolał się trzymać zawartości ostatniej pozycji ze swojej dyskografii, wydanej prawie dwa i pół roku temu. Łącznie zabawa potrwała niecałe 25 minut. Istotne uzupełnienie muzyki stanowiła konferansjerka. Warszawski, w większości żeński kwintet stawia na prosty, bezpośredni przekaz. Między utworami informował więc lub wyrażał poparcie dla środowiska LGBT+, aborcji i walki o prawa zwierząt. Zespół wypadł solidnie, chociaż raczej na punkowe standardy.

"Freaky Magic Show" odbył się również tego dnia. Program występu się nie zmienił, ale dzięki uwagom publiczności - częściowo innej - iluzjonista tym razem pokazał też zręczność nóg, a ja uśmiałem się jeszcze bardziej, niż poprzednio. Niestety nie zostałem w salce do końca, zresztą nie tylko ja. Gdy dobiegające z niższego piętra dźwięki dały do zrozumienia, że CF98 wystartował, ludzie zaczęli się masowo przemieszczać. Krakowsko-wrocławski kwartet, którego nazwę od teraz będę już wymawiał tak, jak jego wokalistka, czyli "ce ef dziewięć osiem", jako reprezentant pop punka odstawał mi od reszty programu, ale nie wątpiłem, że ściągnie do CRK swoich fanów. Mimo to początek nie wyglądał optymistycznie. Frontmanka musiała zachęcać widzów, by podeszli bliżej sceny. Gdy zgromadziło się ich już odpowiednio wielu, miała już jednak z górki. W secie wykorzystano oczywiście single promujące album o premierze zaplanowanej na 24 października, zatytułowany "Stupid Punk", ale kapela grała też starsze kawałki. W pierwszej połowie kolejno usłyszeliśmy m.in. "Dead Inside", chyba "Double Sunrise", "Clever", w trakcie którego na polecenie wokalistki widzowie pod sceną kucnęli i w odpowiedniej chwili wyskoczyli w górę, oraz "Find Your Own Way". Do tej pory zdążył się nawet rozkręcić młyn. W dalszej części programu znalazły się "Honestly" z wokalizami wykonywanymi przez widzów, "Oh Boy", "One Day at a Time", "1993" i "Nobody Wants to Party" z rytmicznym klaskaniem zgromadzonych. Łącznie niewiele ponad pół godziny muzyki, ale tyle wystarczyło, by naprawdę energiczna wokalistka pokazała, że potrafi sobie radzić z publicznością.

Najbardziej na całej imprezie zobaczyć chciałem Zerum. Kolejna międzynarodowa ekipa w programie - perkusista był bowiem anglojęzyczny, a reszta kwartetu mówiła po polsku - grała przede wszystkim wolniej i mroczniej od pozostałych zespołów. Przez czterdzieści minut kapela wykonała utwory "Unkraut und Blumen", "Wdech i wydech", "Klatka", "Krzyk", "Return" i "0001", czyli po prostu całą zawartość wydanego w zeszłym roku albumu "Nana korobi ya oki", prawie bez zmian w kolejności. Konferansjerka prowadzona była głównie przez gitarzystę, w mniejszym stopniu przez wokalistkę. Usłyszeliśmy m.in. żart nawiązujący do zniknięcia smartfona oraz wyrazy uznania dla CRK i kierunku, w którym miejsce wciąż podąża. Wokalistka podczas utworów wykonywała w większości ruchy powolne, ale zdarzały się też gwałtowniejsze, sztucznie wyglądające, czym dodawała występowi teatralności. Zespół został dobrze przyjęty i sam też byłem zadowolony, chociaż było mi trochę mało.

Godzinę - tyle wyniosła zarówno przerwa po Zerum, jak i obsuwa duetu Mugrind. Co się zaczęło dziać tuż przed ostatnim występem, ekscytowało jak durny program telewizyjny. Hiszpański basista w bezczelny sposób utrudniał ustawienie odsłuchów, co prowadziło do wyraźnej irytacji akustyka. Gdy w końcu zrezygnowano z próby dźwięku, polski perkusista przywitał widzów i zaczął mówić miłe słowa o gospodarzach, ale kolega postanowił go zagłuszyć. Nagłośnienie było tak ustawione, że niestety zrobił to bez problemu. Mimo to w późniejszej przerwie między utworami dało się z inicjatywy bębniarza zaśpiewać "Sto lat" dla CRK. Występ jednak nadal przebiegał tak, jakby miał się zaraz rozsypać, może razem z zespołem. Wskutek rozmów muzyków przerwy się przedłużały. Około pół godziny od rozpoczęcia występu perkusista wyjaśnił, że grupa zgubiła setlistę, więc musi improwizować. Muzycy mieli nawet problem z wyznaczeniem końca występu. Po tym, jak perkusista powiedział publiczności, że to był ostatni utwór, basista wymusił zagranie kolejnego. Po nim grupa wykonała jeszcze jeden, ale już na bis. W ciągu trochę ponad czterdziestu minut Mugrind zagrał chyba m.in. "Kamikazes en el Vaticano", "God of War" i coś o wymowie antyfaszystowskiej. Odbiór występu grindcore'owej kapeli w sumie można określić jako umiarkowanie pozytywny, choć część widzów, również z tych początkowo się bawiących, wyszła w trakcie, a na koniec ktoś głośno, niepochlebnym tonem nazwał popis duetu komedią.

W programie imprezy zabrakło mi jakiejś lokalnej kapeli jednoznacznie kojarzącej mi się z CRK. Z zespołów, które zagrały, Różowe Flamingi i Mugrind z różnych przyczyn budziły mieszane uczucia. Najwięcej klasy pokazał Zerum. Pozostałe grupy, niezależnie od stażu i statusu, co najmniej dobrze zrobiły to, co do nich należało. Tylko dla jednej kapeli zabrakło skali: Pisuar ląduje na szczycie listy najlepszych występów, jakie w tym roku widziałem. Poza tym oczywiście czekam na następne huczne urodziny.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!