zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku środa, 24 kwietnia 2024

relacja: Phantoms of Pilsen 4, Pilzno (Plzen) "Sal Restaurace po Kopcem" 6.11.2010

25.11.2010  autor: Paweł Domino
wystąpili: Taake; Helheim; Vulture Industries; Sulphur; Panychdia; Inferno; Deux Ex; Oblomov; Mortal Destiny
miejsce, data: Pilzno (Plzen), Sal Restaurace po Kopcem, 6.11.2010

Nigdy nie widziałem Taake (wymawia się T-o-o-ke) na żywo, a że cenię Hoesta za właściwie wszystko i trasa nie obejmowała Polski, to decyzja o wyjeździe do Czech zapadła właściwie automatycznie. Dziwne to, bo pomiędzy koncertem 4.11.2010 w Trnavie na Słowacji, a opisywanym niniejszym gigiem w Pilźnie ekipa zrobiła sobie rzut do Słowenii! Nie prościej byłoby do Krakowa czy Wrocławia? Gwieździe w dodatku towarzyszyła grupa zespołów z wytwórni Dark Essence włącznie z cenionym przeze mnie bardzo wysoko Helheim. Tych ostatnich widziałem dwa lata temu w Poznaniu, gdzie występowali - podobnie jak w Pilźnie - w towarzystwie Vulture Industries, w którym gra szef Dark Essence, i zrobili na mnie ogromne wrażenie.

Trasa była długa, a kolej (tym razem niemiecka) zgotowała nam małą niespodziankę w postaci podróży podstawionym autobusem od Gorlitz do Reichenbach, ale że wszystko odbyło się nad podziw sprawnie, to narzekać nie zamierzam. Zresztą widoki na trasie, szczególnie w Czechach, nagradzały wszystko. Gdyby nie masakrująca cena biletów kolejowych, to każdemu polecałbym przejażdżkę tą trasą, bo niektóre zakola rzeki Łaby ze skałami pokrytymi wszystkimi kolorami złotej czeskiej jesieni oraz niezwykle malowniczymi zamkami (Usti rządzi!) wynagradzały wszystko.

Może będę stronniczy, ale zawsze lubiłem koncerty w Czechach za specyficzną wyluzowaną atmosferę. Oczywiście kretynów można spotkać wszędzie i jeden z nich, który próbował zepsuć mi humor podczas tegorocznego "Brutal Assault", zapisał mi się mocno w pamięci, ale jakoś były to zawsze odosobnione incydenty. W dodatku można się tam spotkać bardziej z bezinteresowną pomocą niż z czym innym i tu pewien przypadkowo poznany przez sieć mieszkaniec podpilźnieńskiej miejscowości pobił wszystkich na głowę. Nie dość, że wyszedł z koncertu podczas występu Oblomov, swojej ulubionej czeskiej kapeli, po to by pomóc naszej ekipie dotrzeć na koncert, to jeszcze poszukał z nami hotelu, gdzie robił za tłumacza, a po koncercie podrzucił nas z powrotem do hotelu. Big respect, Oskar!

Z racji na długą drogę nie mogłem widzieć występujących na początku czeskich kapel i pierwszą, którą dane mi było ujrzeć, byli weterani z Inferno (ostatnio przetransferowali się do krajowej wytwórni, Agonia Records). Niedawno zespół opuścił gitarzysta Azazel, więc przypominający z twarzy i postury samego Janosika wokalista Adramelech pozostał się ostatnim oryginalnym członkiem zespołu. Były posępne makijaże i dużo żelastwa, ale że i sama muzyka miała w sobie duży ładunek złości i innych negatywnych emocji, to taki wizerunek dziwić nie może. Masywne, ołowiane riffy, w większości oparte na solidnie podkręconych tempach bezlitośnie przetaczały się po słuchaczach, tworząc właściwy posępny klimat. Taki black metal to ja i owszem, nawet w dużych ilościach.

Zupełnie odmienny klimat preferował zespół Panychida, którego gitarzysta był organizatorem całego wydarzenia. Ten młody stosunkowo zespół, mający na koncie na razie dwie płyty wydane w niemieckiej Folter Rec., zaprezentował bardzo sprawnie zagrany melodyjny pagan metal, który wprawdzie na kolana nie rzucał, ale za to potrafił stworzyć fajny klimat. Mimo młodego wieku jego członków, szczególnie nowego wokalisty Vlcka, nie było cienizny, bo zespół bardzo sprawnie porusza się w swojej stylistyce. Widać było wyraźnie żywiołowość całego zespołu, a dodatkowe bardzo dobre wrażenie zrobiło na mnie pojawienie się byłej wokalistki zespołu Apii Mysterii i to bynajmniej nie tylko dlatego, że piękna ruda pani mogła robić wrażenie nie tylko słuchowe, ale i wizualne.

A potem scenę opanowali Norwegowie - poczynając od promującego swoją drugą płytę Sulphur. Fakt ten został dobitnie podkreślony pochodzącym z "Thorns in Existence" intrem przechodzącym, co oczywiste, w fantastyczny "True Father of Lies". Nie były to oczywiście jedyne akcenty pochodzące z tej płyty, bo w czasie swego około półgodzinnego występu zaprezentowali jeszcze m.in. powalający "A Crimson Line". Dobre wrażenie robił wokalista Thomas, który bez cienia wątpliwości może być uznany za zdolnego frontmana. "Rodzinny" charakter wytwórni znać było od razu, jako że w składzie siarczanych występowali dwaj gitarzyści poza tam maczający paluchy w działalności Vulture Industries, który to skład mogliśmy obserwować wkrótce potem.

Wszyscy członkowie tego zespołu występują boso. Miałem ich zapytać dlaczego, ale podczas rozmów jakoś wyleciało mi to z głowy. Robi to zabawne wrażenie, tym bardziej, że cały występ V.I. miał mocno teatralny posmak. Rzecz jasna głównym aktorem przedstawienia był wokalista Bjornar, który odstawił prawdziwy teatr jednego aktora, choć wokalnie wspomagała go większość zespołu. Grał całym sobą, podkreślając poszczególne kwestie, aż po tarzanie się i zastyganie na podłodze, tudzież wieszanie sobie na szyi grubej sznurowej pętli (nie poleca się naśladownictwa inteligentnym inaczej). Muzyka tego zespołu ma w sobie wiele eklektyzmu, ale elementy melodyjne i wręcz hardrockowe riffy oddalają ją od często przytaczanych podobieństw do Arcturus czy Borknagar. Pewne podobieństwo słychać w wokalach, ale cóż, Bjornar takim głosem dysponuje i zmieniać go nie zamierza. Zespół zaprezentował zgrabną wiązankę utworów z obu swoich płyt, na czele z bardzo charakterystycznym "A Hangman's Hatch".

Jak łatwo się domyślić na występ Helheim czekałem z dużą niecierpliwością, acz od razu napomknę, że jego długość, zwłaszcza w porównaniu z występem podczas trasy, której byli headlinerem, wywołała we mnie spory niedosyt. Jak zawsze zespół wystąpił w kolczugach, wspomagany przez związane z tematyką poszczególnych utworów wizualizacje. Był przekrój poszczególnych płyt - z debiutanckim "Jormundgand" włącznie. Ale wielu kompozycji mi tu zwyczajnie zabrakło. Choć w porównaniu z krakowskim występem Enslaved, supportującym Dimmu Borgir, to i tak mogli uważać się za szczęśliwców. Wielkie wrażenie robił, jak zawsze, genialny "Oaken Dragons", ale i tak punktem kulminacyjnym występu był utwór z nowego MCD "Asgards Fall" (też mi mini, co trwa 35 minut!) - "Dualitet og Ulver". I to wcale nie tylko dlatego, że wokalnie wspomógł ich w tym momencie sam Hoest. Utwór jest zwyczajnie znakomity i ma szansę wejść do żelaznego zestawu ich występów, co dobrze rokuje oczekiwanej przeze mnie niecierpliwie nowej płycie.

Po pewnej przerwie, nieco dłuższej niż poprzednie, ale nieznacznie, bo ekipa techniczna była bardzo sprawna, na scenie zameldowało się Taake, wywołując zrozumiały entuzjazm widowni. Byłem bardzo ciekaw tego występu, spodziewając się totalnej blackmetalowej mizantropii, tymczasem okazało się, że występ był bardzo rock'n'rollowy. Trochę ciężko to wyjaśnić, ale mimo norweskiej posępności utwory Taake mają w sobie jakiś pazur i potrafią nieźle zabujać, co w wersji 1:1 widać było szczególnie wyraźnie. Hoest nie bratał się z publicznością, jednego z widzów, który wpadł na scenę, bezlitośnie z niej spychając, ale jak ekstrema, to ekstrema. I znów było bardzo przekrojowo, z wyraźnym naciskiem na dwie ostatnie płyty, które należą do bestsellerów Dark Essence. Nie zabrakło także kluczowych utworów z pierwszych krążków ze wspaniałym "Nattestid I", który lat temu 10 rzucił mnie na kolana. W tym właśnie utworze Hoesta wokalnie wspierał wokalista Vulture Industries, Bjornar. Nie od rzeczy byłoby rzec, że drugi koncert z rzędu grał także V'gandr z Helheim, tym razem w klasycznym makijażu i obowiązkowej koszulce Taake. Nie brakło jednak elementów mizantropijnych, bo jeden z gitarzystów mógłby nią obdzielić cały zespół. Hoest co jakiś czas dumnie paradował z norweską flagą, oddając w ten sposób hołd swojemu krajowi. A pod sceną kotłowało się niewąsko, widać sama muzyka wystarczyła, by dotrzeć do publiczności. Co się dziwić, sam twardo okupowałem miejsce pod sceną, czując na plecach napór dzikich hord. I tak być powinno.

Atmosfera podczas koncertu była bez zarzutu, ponoć na kolejne imprezy tego cyklu przychodzą właściwie ci sami ludzie. Sam klub, choć mały, w zupełności wystarczył, by zapewnić wszystko, co było potrzebne z jakimś posiłkiem włącznie. A i dostępność poszczególnych kapel była zacna, więc właściwie każdy mógł się zaopatrzyć na solidnych stoiskach w gadżety wszelakie. A i ja tam byłem, miód i piwo piłem, i dobrze się bawiłem. W końcu gdyby po przejechaniu jakiegoś tysiąca kilometrów miało się okazać, że impreza lipna, to byłby powód do lekkiego załamania. Na szczęście nie było powodu. Zatem mam nadzieję na kolejną imprezę pod Kopcem.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!