zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

relacja: UFO, Glenn Hughes, Moon'doc, Berlin "Columbia Halle" 6.11.2000

14.11.2000  autor: Maciej Mąsiorski
wystąpili: UFO; Glenn Hughes; Moon'doc
miejsce, data: Berlin, Columbiahalle, 6.11.2000

Po wejściu do berlińskiej Columbia Halle uderzyło mnie przede wszystkim jedno - niemalże żaden z widzów mającego wkrótce wystartować koncertu nie wyglądał młodziej niż na trzydzieści parę lat. Doprawdy, czyż nie ma już młodszych fanów wielkiego UFO??? Pocieszam się, że może to jedynie tendencja wśród skażonej techno-housem niemieckiej młodzieży... Jednak kilkunastokoncertowa trasa UFO po Niemczech w zawsze pełnych halach pozostawia uzasadnione nadzieje, że należny legendzie szacunek wśród prawdziwych fanów rocka ciągle trwa.

Berliński koncert rozpoczęła półgodzinnym występem grupa Moon'doc, prezentując kilka utworów utrzymanych w duchu klasycznej odmiany heavy metalu. Ich muzyka nasuwała aż nadto silne skojarzenia z twórczością Iron Maiden, jest to jednak na tyle trafny wpływ, że chłopaki wypadli całkiem nieźle, tym bardziej, że sprawność techniczna gitarzysty pozwoliła śmiało postawić go w gronie najbardziej udanych kopii Dave'a Murraya.

W około pół godziny po pierwszym supporcie na scenie pojawił się Glenn Hughes, przywitany gorącymi owacjami, jakie mało który artysta rozgrzewający miewa dane słyszeć. Nic dziwnego, muzyk to wszak przedni, a dzięki dawnej współpracy z Deep Purple oraz Tonym Iommim również całkiem sławny.

Rozpoczął trwający około godziny występ dwoma utworami ze swojej nowej płyty. Przyznam szczerze, że ten odżegnujący się od rock'n'rolla muzyk, który z Deep Purple potrafił zrobić funkowo-soulowy zespół i oddalić go o mile od hardrockowych korzeni, zaskoczył mnie - numery, choć faktycznie silnie zabarwione funkiem, aż tryskały mocnym, hardrockowym brzmieniem. Hughes okazał się być w świetnej formie przede wszystkim wokalnej - jego niezwykle przenikliwy głos nie osłabł przez lata ani odrobinę, a na mój gust brzmiał znacznie lepiej niż w czasie współpracy z Purplami.

Dalej miało być już znacznie starzej - po przeciętnym utworze z płyty "Seventh Star" z okresu pracy Hughesa w Black Sabbath, Glenn zapowiedział "coś Deep Purple". I znów - ten sympatyk Otisa Redinga i Steviego Wondera jak na ironię wybrał jeden z najbardziej porywających hardrockowych hitów Deep Purple Mark III - "Might Just Take Your Life". Choć bez Coverdale'a, wyszło świetnie, a drugim głosem w refrenie wsparł Glenna gitarzysta.

"Teraz zagram utwór, który nagrałem z grupą Trapeze w 1971 roku. Miałem wtedy 18 lat" - zapowiedział następny numer Hughes. Nastrojowa "Medusa" zagrana została w nieco innej niż pierwotna, bo, a jakże, znacznie cięższej i rockowej aranżacji. A dalej było już tylko purpurowo. Po "Medusie" Hughes, dzierżąc w dłoniach bas o pięciu stunach, rozpoczął długą, świetną instrumentalną wiązankę, w której przewijały się motywy "This Time Around", "Sail Away" oraz paru innych purplowskich kompozycji z płyt "Stormbringer" i "Come Taste The Band", całość zaś zakończona została niezwykle efektownym "wymiataniem" Glenna na basie, przywodząc wspomnienia z pamiętnego "California Jam '74"...

Zwieńczeniem koncertu okazał się być przywitany potężną owacją przepiękny "You Keep On Moving". Niestety, choć nie odmawiam grupie Hughesa świetnego wykonania tego utworu, znaczną część piękna odebrał kawałkowi Glenn, decydując się wykonać partię wokalną na jeden tylko głos... szkoda, choć po części wynagrodziła nam to naprawdę rewelacyjna wokaliza Hughesa a'capella na sam koniec utworu, zakończona siarczystym wrzaskiem.

Był jeszcze bis, również purpurowy i to jak! Rozpędzony "Burn" potwierdził tylko rewelacyjną dyspozycję wokalną Hughesa, choć w kawałku bardzo brakowało bębnów Iana Paice'a. Hughesowy perkman zrobił tu po prostu perkusyjną młóckę, a nie o to przecież chodziło...

Po występie miałem okazję znaleźć się w garderobie Hughesa i wziąć udział w minikonferencji prasowej. "W muzyce, którą gram, staram się łączyć brytyjskiego rocka z czarnym amerykańskim rythm and bluesem" - mówił Hughes. "To właśnie czarne, amerykańskie granie jest muzyką, która zawsze była mi najbliższa. Ja tak naprawdę nigdy nie byłem fanem hardrocka. Ludzie jednak oczekują po mnie, że będę grał rocka. Zdaję sobie z tego sprawę, że jestem pamiętany przede wszystkim jako członek Deep Purple i zawsze będę kojarzony głównie z tym zespołem. Muszę więc niejako na koncertach grać rockowo". No cóż... szczerze powiedziane. Hughes opowiadał też, że sprzętem, na którym gra najchętniej od lat, są wzmacniacze firmy Hughes&Kettner (czyżby sentyment do nazwiska?). Zapytany o basistów, którzy mieli na niego największy wpływ odpowiedział: Gra teraz wielu basistów, którzy są dobrzy, naprawdę dobrzy. Ja nie pamiętam ich nazwisk, ale słyszę ich nie raz i naprawdę jestem pod wrażeniem. Tak naprawdę jednak najbardziej inspirował mnie zawsze jeden basista, grający w latach siedemdziesiątych - to był Andy Fraser z zespołu Free. Spotkanie z Hughesem odbywało się, kiedy na scenę wchodzili właśnie muzycy UFO. Miałem pozwolenie na robienie zdjęć tylko przez trzy pierwsze utwory, musiałem więc dokonać wyboru. Decyzja "wywiad z Hughesem czy zdjęcia UFO" nie wymagała dla mnie ani chwili zastanowienia. Pognałem na koncert.

Zanim jeszcze ujrzeliśmy Ich na scenie, z głośników rozległo się klawiszowe intro pierwszego utworu z nowej płyty "Covenant" - "Love Is Forever". Tym właśnie, skądninąd chyba najlepszym na krążku utworem rozpoczęli koncert. Pierwsze wrażenie? Schenker znów zmienił image - wróciły blond włoski, tym razem gładko przylizane do tyłu, dało się też zauważyć znaczny przyrost masy ciała u niemieckiego gitarzysty... Mogg natomiast męczył statyw mikrofonu i ogólnie wyglądał po staremu, w niczym nie zmienił się także Way, niezaprzeczalny pan sceny, wywijał jak zwykle basem i zwiedzał dosłownie każdy centymetr kwadratowy estrady. Niewiele można było powiedzieć o nowych członkach grupy - jak wiadomo, w trasie nie brał udziału obecny bębniarz UFO Aynsley Dunbar, zastąpiony na trasie przez niejakiego Jeffa Martina, natomiast rolę "gitarującego" klawiszowca objął Luis Maldonado, muzyk o cherubinkowym wyglądzie, na co dzień członek "półufowej" formacji Mogg/Way.

UFO postanowili zasypać nas na początkek aż trzema nowymi utworami pod rząd - po "Love Is Forever" usłyszeliśmy "Unraveled" i "Miss The Lights". O koncertowych wykonaniach tych utworów można powiedzieć tyle, że w zasadzie nie różniły się od studyjnych, jeżeli nie liczyć notorycznie przerywającego mikrofonu Mogga - wstyd, panowie techniczni!

"Mother Mary" to pierwszy nie-covenantowy utwór koncertu, po którym popłynął znowu niezbyt stary "Self Made Man" z poprzedniej płyty "Walk On Water". Utwory zostały zagrane znów wiernie studyjnym wersjom, ale bez poważniejszych potknięć. Niezbyt fortunnie natomiast zaczął się rozwijać koncert od następnego "Out In The Street" - klawiszowy wstęp zmącony został nagle tak potwornym fałszem, że ogromny jęk, a później rozliczne gwizdy rozległy się na widowni, Way posłał zaś w stronę pana Maldonado gromiące spojrzenie. Oj panowie, to się nie powinno zdarzać zespołom tej klasy...

Zgrzyt jakoś rozszedł się po kościech, następne ciężkie "This Kids" i znów dwa "prawie nowe", za to znakomite "Venus" i "Pushed To The Limit" muzycznie nie budziły zarzutów, warto jednak odnotować techniczny szczegół, że w "Venus" na chwilę wysiadła gitara Schenkera, Mogg natomiast ciągle walczył z przerywającym mikrofonem. Zacząłem zauważać też niepokojącą tendencję - jak dotąd wszystkie solówki wielkiego Schenkera brzmiały co do nuty tak, jak na wersjach studyjnych. Panie Michael, toż to koncert, o odrobinę inwencji proszę...

The thing called "Love To Love" - zapowiedział następny utwór Phil Mogg, wywołując spodziewany szał entuzjazmu na widowni. Bezapelacyjnie najpiękniejszy utwór UFO dał znowu pole do popisu dla szaleństw Waya, wspieranego nieśmiało przez Schenkera, technicznym zaś i pozostałym muzykom... do kolejnych błędów. Akustyczna gitara Schenkera brzmiała po prostu fatalnie, a pan Jeff Martin za bębnami zasłużył na kolejne gromiące spojrzenie Waya, wchodząc o dwa takty za wcześnie w środkowej części utworu... Nie wieszajmy jednak psów - te zgrzyty nie zmieniły faktu, że numer zagrany został świetnie i wywołał jak zwykle potężną dawkę pozytywnych doznań publiczności.

Potem znowu klasyk - "Too Hot To Handle" dało Moggowi szansę do typowych zabaw z publicznością - w refrenie mikrofon parę razy trafił do pierwszych rzędów, gdzie jakiś przypadkowy wokalista miał okazję zaliczyć sekundę wspólnego występu z legendą.

Jeszcze jeden nowy numer, "Midnight Train" wprowadził koncert w przesycony klasykami finał. Niesamowicie porywający "Only You Can Rock Me" zmusił statycznych Niemców do mimowolnych podrygów, a napięcie wcale nie miało osłabnąć. Nieśmiertelny "Doctor Doctor" wywołał kolejne szaleństwo na widowni, zagrany we wzbogaconej wersji z 1995 roku wypadł naprawdę doskonale. Refren śpiewali tu wszyscy - Schenker z Wayem, Maldonado, a także znowu niejeden widz z pierwszych rzędów.

Na koniec pozostał jeszcze chyba najbardziej koncertowy numer z dorobku UFO i najlepsza gitarowa wizytówka Schenkera w karierze. Wydawało mi się, że grający dziś cokolwiek schematycznie Michael nie jest mnie już w stanie niczym w "Rock Bottom" zaskoczyć, tyle już słyszałem koncertowych wykonań tego numeru. To jednak, jak zagrał swoją kilkuminutową solówkę każe mi cofnąć wszelkie zarzuty pod adresem jego gry tego wieczora. Dla tego choćby jednego utworu warto było przejechać te setki kilometrów i pójść na ten koncert. Brawo, panie Schenker!

Po nerwowym oczekiwaniu na bisy na scenę wbiegł sam Pete Way, odgrywając wesołe "jesionki" na basie wokół bardzo znajomego tematu. Już widzieliśmy, że będzie "Cherry", już każdy szalał z radości, bo choć numer to rewelacyjny, stosunkowo rzadko daje się słyszeć na koncertach UFO. Długo jednak nie mógł się rozkręcić, Way zaczął wyszarpywać rytm, nawołując publikę do skandowania U...F...O..! Po chwili wsparł go Phil Mogg, aż zabawa rozkręciła się na dobre i na sali zapanowała naprawdę przyjacielska atmosfera. W końcu jednak przeszli do numeru - zagrany został świetnie (pełna synchronizacja!), bez wpadek, no i wreszcie tak inaczej niż w studiu!

A potem jeszcze "Shoot Shoot", kolejny niezapomniany hit, w którym Phil co rusz usiłował zastrzelić z palców kogoś na widowni. Zlani potem muzycy jeszcze raz zeszli ze sceny, by jeszcze raz na nią powrócić. Lights out in Berlin! - wrzasnął Mogg, a publika odwrzasnęła mu z radością. "Lights Out" okazał się definitywnie ostatnim numerem wieczoru, a zmiana w refrenie słowa "London" na "Berlin" chyba przez wyraźnie osłabły głos Mogga nie została usłyszana przez publikę i nie wywołała prawidłowego szału entuzjazmu na sali...

Po koncercie miałem mieszane uczucia. Parę wyraźnych potknięć nowych muzyków (których może po części tłumaczy fakt, że przed trasą mieli z UFO tylko trzy próby) i niedociągnięcia techniczne mogła w pewnym stopniu niwelować wciąż świetną (muzyczna i fizyczna) dyspozycja Waya, a także mimo wszystko rewelacyjna gra Schenkera... Zbyt mało jednak utworów prezentowało koncertową świeżość, poza tym wyraźnie mniejszą niż przed laty moc czuć było w głosie Mogga, widać było naprężone żyły na karku i wysiłek, jaki wkładał w śpiewanie. Słychać też było, jak jego głos z minuty na minutę słabnie w trakcie koncertu... Choć chciałem oddalić je jak najdalej, nie mogłem się pozbyc wrażenia, że trzydziestojednoletniemu UFO coraz trudniej jest nas zachwycić i zaskoczyć...

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołów

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!