zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku wtorek, 19 marca 2024

wywiad: Closterkeller

14.03.1999  autor: Krzysztof Kowalewicz

Wykonawca:  Anja Orthodox - Closterkeller (wokal)

strona: 1 z 1

Krzysztof Kowalewicz: Piłaś wino o nazwie "Klosterkeller"?

Anja Orthodox: Tak, jeszcze zanim wiedziałam, że tak będzie się nazywał mój pierwszy zespół. Na 18 urodzinach gitarzysty, właśnie dopiero co założonej naszej grupy, potwornie skatowaliśmy się tym winem. Jakiś czas potem kolega znalazł w bramie pustą butelkę po "Klosterkellerze" i zaproponował nam taką nazwę. Kiedy już zdecydowaliśmy się na Closterkeller, skojarzyliśmy, że to właśnie tym winem się struliśmy. Dlatego na początku nazwa grupy nie budziła w nas miłych skojarzeń.

Czy ten trunek wyróżniał się smakiem spośród innych tanich win?

To nie było tanie wino typu żur, raczej średniej klasy. Dokładnie nie pamiętam, ale chyba półwytrawne.

Zanim doszło do powstania zespołu, byłaś m. in. modelką, grałaś w reklamówkach. W wywiadach przyznajesz, że robiłaś to dla pieniędzy. Grać rocka zaczęłaś z tych samych powodów?

Wtedy były inne, mocno punkowe czasy. Na muzyce rockowej nie dawało się zarobić jakiś bardzo dużych pieniędzy. Zainteresowałam się rockiem, bo bardzo chciałam śpiewać. Wtedy absolutnie nie przychodziło mi do głowy, że mogę coś osiągnąć, być znaną wokalistką, która nagra osiem płyt.

Na początku w zespole znalazły się osoby, które były muzycznymi samoukami. Jak w takim razie wyglądały pierwsze próby?

To była straszna żenada. Do śpiewania namówił mnie mój chłopak wokalista. Powiedział, żebym wzięła kasetę jakiejś ulubionej wokalistki i próbowała śpiewać razem z nią. Tak zrobiłam. Puszczałam sobie X-mal Deutschland, czy Siouxsie And The Banshees i wyłam do bólu. W pewnym momencie trafiłam na ludzi, którzy chcieli założyć zespół. Początkowo wszyscy byliśmy jednakowo beznadziejni, ale dzięki temu nie mieliśmy świadomości naszego tragicznego poziomu.

W jednym z wywiadów w tamtym czasie powiedziałaś: "byliśmy kompletnymi zółtodziobami. Dlatego swoje niedociągnięcia nadrabialiśmy m. in. imagem".

To było dla nas bardzo ważne. Wtedy wszystkie kapele zimnofalowe, których słuchaliśmy miały niesamowity image. Dla mnie takim kultowym był występ Siouxsie And The Banshees w Albert Hall. Na nich się głównie wzorowaliśmy. Uważaliśmy, że kiedy zespół wychodzi na scenę, musi jakoś wyglądać. Publiczność oprócz muzyki oczekuje także wrażeń wzrokowych.

Prawdę mówiąc, nie pamiętam czy image dotyczył całego zespołu, czy tylko ciebie?

Wszyscy się przebieraliśmy. Chłopaki farbowali włosy. Nosili różne bransolety, wisiory. Do dzisiaj wspominam "Wofganga" (Tomasza Grochowalskiego, basistę - przyp. kk), który grał w moich sznurach z pereł i z ustami pomalowanymi na czarno.

W 1989 roku staraliście się grać jak najwięcej koncertów, aby zaprezentować się jak największej liczbie ludzi. Wystąpiliście nawet na festynie obok m. in. Kapeli Czerniakowskiej.

I to zaraz po nich. Publiczność była bardzo rozgrzana. Ludzie domagali się od nas piosenek typu "Antek na harmonii gra". Wystąpiliśmy tam dlatego, że graliśmy próby w Domu Kultury w Józefowie i kazano zagrać nam na obchodach dni miasta.

Kiedy nazwano cię "rockową Ewą Demarczyk"?

Tak jakoś na początku. Generowałam podobny klimat. Śpiewałam dosyć przejmująco i to się niektórym kojarzyło z Demarczyk. Nie wiem, kto to wymyślił.

W trakcie nagrywania pierwszej płyty rządziły wami tak silne emocje, że nawet rozbijaliście instrumenty.

Jesteś dobrze poinformowany. Faktycznie tak było. Co chwilę wybuchały piekielne awantury. Kompletnie brakowało doświadczenia, co jest normalne dla młodego zespołu. Największa kłótnia miała związek z utworem "Różaniec", w którym wymyśliłam sobie, że bas zostanie odegrany z klawisza. Gdy usłyszał to "Wolfgang", rozbił krzesło, rzucił basówkę i prawie chciał mnie bić.

Pierwszą płytę traktujesz jako dokument czasu, próbę przetarcia się grupy?

Mam do niej spory sentyment z tego powodu, że była pierwsza. Wtedy nie było tak łatwo nagrać album jak teraz. Kiedy przyszedł do nas Igor Czerniawski i zaproponował zrealizowanie nam płyty i załatwienie sesji nagraniowej nie uwierzyliśmy. On zostawił mi wizytówkę, a ja pomyślałam, że po prostu chce mnie poderwać, dlatego zaproponował nagrania. Jakiś czas potem na próbie znalazłam wizytówkę Czerniawskiego, pokazałam ją chłopakom, którzy uświadomili mi, kim jest Igor i że na pewno mówił prawdę.

Niewątpliwie ciekawostką tego albumu była kolorowa wersja płyty analogowej.

Faktycznie krążek miał kolorowe kwiaty. Była też druga seria przeźroczysta.

Od samego początku w zespole były zmiany personalne. Niedawno Grzegorz Kupczyk powiedział mi, że nie lubi zmieniać muzyków, bo to spowalnia rozwój grupy. Duża rotacja instrumentalistów rzuca podejrzenia o sporych kłótniach wewnątrz formacji.

W Closterkellerze muzycy rzadko odchodzili ze względu na wzajemne animozje. Zmiany składu wynikały przeważnie z przyczyn prywatnych, zupełnie nie związanych z graniem.

Drugą płytę Closterkellera można było kupić na Zachodzie.

To nie było do końca tak. Firma SPV zaproponowała nam nagranie angielskiej wersji płyty "Blue". My ją zrobiliśmy, ale album w końcu wyszedł u nas w kraju. Wydawcy twierdzili, że część nakładu wysłali na Zachód, ale my nie dostaliśmy żadnych pieniędzy.

Dziennikarze muzyczni zarzucili ci słabe opanowanie języka angielskiego.

Mieli rację. Mój akcent jest beznadziejny, ale myślę, że nie z tego powodu "Blue" nie wyszło na Zachodzie. Po prostu firma zrezygnowała z wcześniejszego pomysłu.

W 1992 roku pojawił się w zespole łodzianin, basista Krzysztof Najman. Powiedz, jak poznałaś twojego późniejszego męża?

Poznaliśmy się w czasach, kiedy moim narzeczonym był jeszcze Piotr "Dyda" Czyszanowicz z łódzkiego zespołu Blitzkrieg. Krzysiek wtedy grał w grupie Anathema. Po jakimś czasie to on został moim narzeczonym. Wtedy miałam coraz większe awantury z poprzednim basistą i było już pewne, że musi odejść z zespołu. Poprosiłam Krzyśka, żeby z nami grał, bo się dobrze rozumieliśmy muzycznie. On miał początkowo jakieś wątpliwości, ale w końcu go namówiłam.

Jak ci się śpiewało na płycie "Violet" w zaawansowanej ciąży?

Fatalnie. W ogóle nie mogłam złapać oddechu, bardzo się przyduszałam. W takim stanie musiałam coś nagrać na singla. Jedynym kawałkiem, który mogłam zaśpiewać było "W moim kraju". Udało mi się nagrać wokale, ale cięcia następowały co pół minuty. Utwór okazał się naszym pierwszym sporym przebojem. To był jedyny plus śpiewania w ciąży.

"Encyklopedia polskiego rocka" Leszka Gnoińskiego i Jana Skaradzińskiego w recenzji płyty "Scarlet" donosi, że byłaś wtedy u szczytu wokalnych możliwości. Co o tym myślisz?

Nie sądzę tak. Wydaje mi się, że teraz jestem u wokalnego szczytu. Wtedy darłam się najbardziej, ale wrzeszczenia nie należy utożsamiać z wokalnymi możliwościami.

Potrzebna była zespołowi taka mocna płyta, burząca nieco balladowo-nastrojowy wizerunek?

Takiego albumu potrzebowali zwłaszcza moi muzycy. Oni mieli wtedy ochotę grać ostrego rocka, metal rodem z Ameryki. Zauważyłam, że lepiej czują się w ostrych kompozycjach więc postanowiliśmy zrobić taki materiał.

Osobiście najbardziej zawiodłem się słuchając płyty "Koncert '97". Miał to być koncertowy realizm, a wyszła rzecz "garażowa" o wątpliwej jakości artystycznej.

To zależy kto, co lubi. Chcieliśmy zrobić taką byle jaką płytę. Inną sprawą jest, że mieliśmy kiepskie warunki techniczne. Mogliśmy zarejestrować dwa koncerty, z których jeden prawie się nie nagrał.

Przejdźmy do najnowszej płyty "Graphite". Na początek przedstaw formułkę omawiającą album, przygotowaną specjalnie z myślą o wywiadach z dziennikarzami.

Dwa główne cele, które chcieliśmy osiągnąć na tym albumie to piękno i melodia. "Graphite" jest wyciszony, bujający, aczkolwiek są dwa zdecydowanie mocne utwory.

Staraliśmy się, aby cały materiał był bardzo jednolity. Niewątpliwie słychać, że nabraliśmy doświadczenia przez trzy lata, jakie upłynęły od nagrania "Cyanu". Moim zdaniem nowy album jest dużo lepszy, dojrzalszy od poprzednich. Było to już widać w trakcie nagrań. Dużo przyjemniej nam się teraz siedzi w studio, nie ma walki z techniką, raczej jest dbałość o wyraz artystyczny.

Zatem w trakcie sesji nie było większych kłopotów?

Był problem z nagraniem wokali. W czasie nagrań bardzo byłam przeziębiona. W tym stanie musiałam zaśpiewać trzy utwory na singel. Dlatego mój głos brzmi tak trochę nosowo, ale podobno ma to swój urok. Reszta muzyków bardzo szybko nagrała swoje partie. Później ja z "Mechem" (Tomaszem Wojciechowskim, łódzkim klawiszowcem - przyp. kk) robiliśmy improwizowane efekty na wirtualnym analogu. To urządzenie nie wymaga techniki, ale polotu i fantazji. Uzyskuje się z niego niewiarygodnie zakręcone, kosmiczne brzmienia.

Czy na tej płycie będą jakieś teksty polityczne?

Nie, ponieważ wszyscy tego ode mnie oczekuję. Jeden tekst jest światopoglądowy o moim stosunku do religii, nosi tytuł "Are", a reszta to poezje.

Jesteś nie tylko autorką tekstów. Często również masz wiele pomysłów muzycznych. Czy również tak było i tym razem?

Tylko jeden kawałek jest w pełni mojego autorstwa. Pierwszy raz większość utworów skomponował Krzysiek, wcześniej głównie pisał Paweł (Pieczyński, gitarzysta - przyp. kk), ale teraz jakoś nie miał czasu. Krzysiek wymyśla bardzo melodyjne rzeczy.

Czy pracując nad płytą wiedział, że będzie to jego pożegnanie z zespołem?

Przygotowując materiał nie, dopiero w trakcie nagrań wszystko się rozstrzygnęło. Z Krzyśkiem rozwiodłam się pod koniec grudnia. Nasze rozstanie nie było burzliwe, ale bardzo bolesne. Błagam go, żeby nie odchodził z zespołu. On jednak nie widział dalszej możliwości wspólnej pracy, kiedy już nie byliśmy razem.

Miesiąc temu w wywiadzie dla pisma "Metal Hammer" stwierdziłaś: "jest mi ostatnio bardzo smutno". Możesz to rozwinąć?

Po siedmiu latach małżeństwa rozstałam się z mężem, czy może być coś jeszcze bardziej smutnego? Okazało się, że są sprawy, w których w żaden sposób nie potrafimy dojść do porozumienia. Do tego doszło jeszcze trochę innych drobnych rzeczy, o których wolałabym nie mówić.

Twój smutny nastrój udzielił się nowej płycie?

Chyba tak. Poza tym cały zespół był bardzo zmęczony brakiem perspektyw, zniechęcony do grania. Gdyby nie Tomasz Dziubiński (szef Metal Mind Productions, wydawcy najnowszego albumu grupy - przyp. kk), który bardzo nas zachęcał do nagrania, to prawdopodobnie nie byłoby już następnej płyty Closterkellera.

Jesteś jedyną osobą, która została do dzisiaj w zespole z pierwszego składu. Masz siłę, żeby dalej prowadzić grupę?

Parę razy miałam momenty kompletnego zniechęcenia. Często myślę, żeby się uwolnić od brzemienia nazwy Closterkeller, która mnie zobowiązuje do robienia pewnych rzeczy, nie pozwalając na różne inne zwariowane pomysły. Przeważnie uważa się, że to firma fonograficzna uzależnia zespół, ale równie silnie ograniczyć grupę mogą słuchacze, wymagający określonych rzeczy.

Czy w trakcie ostatniego, chyba najpoważniejszego, kryzysu w grupie to ty namawiałaś chłopaków do dalszej pracy?

Nie, po rozwiązaniu kontraktu z PolyGramem oddałam się swojej drugiej pasji, czyli komputerom.

Porozmawiajmy przez chwilę o Twoim pozamuzycznym zajęciu, któremu poświeciłaś ponad połowę ubiegłego roku.

Początkowo komputer był dla mnie tylko urządzeniem do gier. Dopiero później głębiej zainteresowałam się tym jak pracuje. Kupiłam nową obudowę i sama przełożyłam do niej cały komputer. Udało się i to ośmieliło mnie do samodzielnej wymiany innych części.

Zaczęłaś pracować w punkcie serwisowym. Czy w reklamie firma wykorzystywała fakt, że komputery składa wokalistka Closterkellera?

Nie. Jednak kilka razy zdarzyło mi się być rozpoznaną. Wszystkich dziwiło przede wszystkim to, że kobieta może tak dobrze znać się na budowie komputera.

Ukoronowaniem waszej majowej trasy koncertowej, promującej najnowszy album "Graphite", będzie występ przed Jethro Tull w katowickim Spodku. Uważasz, że ten zespół pasuje do was?

Właśnie nie. Będą musieli dopasować do nas swoje utwory (śmiech). Trudno mi powiedzieć, czy jesteśmy jakoś tam podobni. Praktycznie nie znam tego zespołu, słyszałam jedynie jakieś pojedyncze utwory.

Kilka lat temu graliście przed Cocteau Twins. Jak wspominasz tamten koncert?

Tam było strasznie ze względu na odrażający stosunek do nas polskich organizatorów, którzy łaskawie pozwolili nam zagrać próbę. Lekceważono nas tak mocno, że nawet muzycy Cocteau Twins stanęli w naszej obronie.

Mam nadzieję, że z występu przed Jethro Tull będziesz miała lepsze wspomnienia. Dziękuję bardzo za rozmowę.

« Poprzednia
1
Następna »
Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

Która seria komediowa jest bardziej kultowa?