zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 29 marca 2024

relacja: Camel, Warszawa "Sala Kongresowa" 14.09.2000

25.09.2000  autor: Sławomir Krawczyk
wystąpili: Camel
miejsce, data: Warszawa, Sala Kongresowa, 14.09.2000

"Riding the moon cloud"

Koncert rozpoczął się o godzinie dziewiętnastej. Kilkoma słowami wstępu opatrzył go główny, obok Rockserwisu, organizator koncertu Andrzej Marzec z AMC. Jak tłumaczył, punkt drugi umowy z Pałacem Kultury, który udostępniał Sale Kongresowa na ten koncert, obligował go do zaproszenia wszystkich, aby skorzystali z tarasu widokowego na 30 piętrze. To samo miał zrobić po koncercie, ale na szczęście dla wszystkich darował to sobie. Wspomniał też o chwalebnej roli, jaką pełni program trzeci Polskiego Radia, który "jako ostatnia radiostacja gra muzykę dla inteligentnych ludzi". Co by złego nie mówić o AMC, to trzeba podkreślić, ze to oni zaprosili Camel po raz drugi do Polski. Pierwszy raz Camel był w Polsce trzy lata temu.

Ten koncert był drugim z czterech, jakie Camel zaplanował w naszym kraju w ramach trasy promującej ich najnowszy, wydany w zeszłym roku, album "Rajaz". Płytę nagrano w składzie: gitarzysta Andy Latimer, basista Colin Bass, klawiszowiec Ton Scherpenzeel (z duńskiego progrockowego zespołu Kayak), który posłał swoje partie "korespondencyjnie", perkusista Dave Stewart (nie mylić ani z klawiszowcem grywającym ze Steve Hillagem i Billem Brafordem, ani tym bardziej z klawiszowcem występującym z Eurythmics i Candy Dulfer) oraz wiolonczelista Barry Phillips. Na trasie koncertowej obok założyciela i lidera Andy Latimera, i grającego z Camelem od wielu lat Colina Bassa, ostatnio często goszczącego w naszym kraju, zaanonsowani zostali natomiast kanadyjski klawiszowiec Guy LeBlanc oraz perkusista Clive Bunker (legenda z Jethro Tull i Blodwyn Pig). Ostatecznie Clive Bunker się nie pojawił i zastąpił go młodziutki Kanadyjczyk Denis Clement. Śpiewali na zmianę lub w duecie Latimer i Bass (mimo że głosu Bassa nie wykorzystano na ostatniej płycie). Latimer zagrał też w jednym utworze na flecie.

Rozpoczęli pierwszym otwierającym płytę "Rajaz" "Three Wishes". Początkowo miałem wrażenie, ze nagłośnienie nie jest rewelacyjne, ale już po kilku minutach mój sceptycyzm został stłumiony i mogłem w skupieniu delektować się wirtuozerskimi popisami Latimera. Zresztą i tak warunki były o wiele lepsze niż te, jakie daje Hala Astoria w Bydgoszczy, w której odbył się koncert dzień wcześniej. Oświetlenie w Sali Kongresowej było nieskomplikowane, ale bardzo nastrojowe.

Camel ku mojej i ogólnej radości nie potraktował trasy promocyjnej nowego wydawnictwa dosłownie i zagrał kawałki z niemal każdej płyty w swym dorobku. Z samej "Rajaz" tylko trzy kawałki. Troszkę brakowało czegoś ze "Snow Goose", ale pamiętajmy że przyjechali we czwórkę a nie z orkiestra symfoniczna. Gitara Latimera przechodziła co jakiś czas z długich, pełnych, majestatycznych dźwięków, mi osobiście przypominających Pink Floyd, do tak charakterystycznych dla wczesnego Camela ostrych, energicznych i agresywnych. I jedne, i drugie, grane po mistrzowsku, wzbudzały co jakiś czas entuzjazm wśród licznie zgromadzonej publiczności. Mnie też nie raz wgniotło w krzesło, zlało potem i targało dreszczami. Zagrali między innymi "Song Within A Song" z "Moonmadness" (74), "Echoes" z "Breathless" (78) i "Watching The Bobbins" z "Harbour of Tears" (96). Pierwsza cześć koncertu trwała około godziny, po niej nastąpiła dziesięciominutowa przerwa, a po przerwie nadszedł czas na miłą niespodziankę.

Czterej muzycy siedli na krzesełkach z przodu sceny i zgrali, nie licząc klawiszy, akustycznie między innymi "Refugee" i "Fingertips", dwa kawałki ze "Stationary Traveller" (84) oraz "Slow Yourself Down" z debiutanckiego albumu zatytułowanego po prostu "Camel" (73). Latimer, podobnie zresztą jak reszta zespołu, pogodnie usposobiony (widać że granie sprawia im przyjemność), żartował nawet, że kawałek ten powstał tak dawno, że to musiało być jeszcze przed jego urodzeniem. Potem jeszcze smutny "Sending Home the Slates" z nostalgicznej płyty "Harbour of Tears" (96), nagranej tuż po śmierci ojca Latimera i powrót do teraźniejszości. Tytułowy utwór z płyty "Rajaz" (99) rozpoczęty akustycznie, a skończony "elektrycznie". Istna magia. Dalej kilka bardzo, bardzo dynamicznych kawałków z "Dust and Dreams" (91) z kończącym koncert "Hopeless Anger". Druga cześć trwała również około godziny.

Potem nastąpiły gromkie i wielce zasłużone owacje, którymi udało się wywołać muzyków jeszcze raz na scenę. Pierwszy pojawił się perkusista, niewątpliwie najmłodszy z nich (wyglądał na 17 lat) i grający z nimi od zaledwie trzech tygodni (jeśli dobrze zrozumiałem Latimera). Sfilmował całą publiczność małą kamerą, potem wygłupiających się Latimera i Bassa. Ten młody perkusista przez cały koncert wykazał się niezwykłą ekspresją i talentem. Bisu, który potrwał kilka minut i był składanką przenikających się wzajemnie i niepostrzeżenie kilku utworów, wszyscy wysłuchali na stojąco zupełnie oniemiali. Zagrali miedzy innymi "Lady Fantasy" z "Mirage" (74). Klawiszowiec, o ile przez większość koncertu był dość niemrawy, to na koniec dał dwie bardzo żywiołowe solówki, których nie powstydziłby się sam Keith Emerson, gdyby był w jego wieku. Bass i Latimer, którzy przecież znają się i przyjaźnią od wielu lat, także dali na koniec ostro do wiwatu. Po tym bisie zeszli ze sceny i nie dało się ich wywołać już ponownie, włączono światła. Cała czwórka wypadła bardzo dobrze. Niepowtarzalny koncert. Warto było mimo początkowych obaw zobaczyć to widowisko.

Na koniec jedna mała uwaga. Według mnie organizatorzy naprawdę powinni odbierać aparaty fotograficzne, bo błyski fleszy SĄ nie do zniesienia podczas takiego koncertu.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Materiały dotyczące zespołu

- Camel

Zobacz inne relacje

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Jak uczestniczysz w koncertach metalowych?