zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 29 marca 2024

relacja: "Metalfest Open Air 2010", Dessau "Lotnisko" 13-15.05.2010

22.05.2010  autor: Verghityax
wystąpili: Bolt Thrower; Korpiklaani; Nevermore; Leaves Eyes; Suicidal Angels; Arkona; Enforcer
miejsce, data: Dessau, Lotnisko, 13.05.2010
wystąpili: Testament; Mystic Prophecy; Finntroll; Deicide; Epica; Corvus Corax
miejsce, data: Dessau, Lotnisko, 14.05.2010
wystąpili: Sepultura; Alestorm; Death Angel; Decapitated; Schelmish
miejsce, data: Dessau, Lotnisko, 15.05.2010

Podczas gdy w Polsce wszelkiej maści festiwale rockowe tudzież metalowe praktycznie pozdychały, nie licząc prób władz stołecznej "Stodoły", aby uczynić coś w Szczytnie po zeszłorocznej porażce "Hunterfestu" ("Open Mind Festival" - przyp. red.), za granicą masowe imprezy plenerowe wyrastają jak grzyby po deszczu. Doskonałym tego przykładem jest nowa seria pięciu festów, odbywających się w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, Czechach i na Węgrzech, zebranych pod wspólnym sztandarem "Metalfest" i z mottem "united we stand!" na ustach. Co prawda w trzech pierwszych państwach w tych samych miejscach istniały już wcześniej mekki fanów mocnych brzmień ("Legacyfest" w RFN, "Summer Nights Open Air" w kraju Mozarta i "Metal Dayz" w ojczyźnie fondue), lecz obecnie nabrały bardziej międzynarodowego wymiaru. Dzięki tej zacnej inicjatywie najprzedniejsi słowiańscy browarnicy oraz miłośnicy papryki poszerzyli swój repertuar muzycznych atrakcji o kolejną pozycję. A u nas, jak zwykle, marazm, stagnacja i ogólny uwiąd w tej dziedzinie kultury.

Do najazdu na teutoński "Metalfest" na lotnisku w Dessau skłoniła mnie głównie obecność kilku kapel, mających w moim prywatnym rankingu status absolutnej kultowości, ale też odrobinę chęć poznania młodych, obiecujących formacji. Jak można się było spodziewać, nasi zachodni sąsiedzi pełną parą wdrożyli zasadę "ordnung muss sein" i chwała im za to. Obozowisko podzielone zostało na poprzecinane alejkami sektory - żadnej bezsensownej samowolki, pozastawianych samochodów, namiotów rozbitych na innych namiotach i pajęczyny linek, przez które nie da się przejść bez utraty kontaktu z grawitacją. Oczywiście, nie wszystko wyglądało różowo. Pomimo regularnie drenowanych toalet, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn na całym polu nie było ani jednej myjki z dostępem do bieżącej wody - żeby zaznać takich uroków higieny, należało się udać pod płatny prysznic. Również w sprawie kulinariów Niemcy zdecydowanie się nie popisali. Na terenie imprezy niepodzielnie królowały budy z fast foodami, serwujące mało apetyczne frytki, hamburgery, pizzę i chińszczyznę, do tego po niezbyt przystępnych cenach. Na szczęście od licznych, lokalnych knajpek lotnisko dzieliło ledwie kilkadziesiąt minut krajoznawczego spaceru lub kilka minut podróży autem.

Jak to na każdym feście bywa, także tutaj nie mogło się obyć bez kolorytu. I tak oto, przechadzając się po obozie, napotkałem osobników z dmuchanymi kaczkami na głowach, gdzieś tam krajobraz zdobił wielki, wbity w ziemię, odwrócony do góry nogami krzyż zbudowany z puszek po piwie; nic to jednak w porównaniu z rosnącym z dnia na dzień kultem, którego członkowie pozdrawiali się okrzykiem "huhn!" i oddawali cześć ukrzyżowanej sztuce drobiu z mięsnego, przyodzianej w przepaskę biodrową i ochrzczonej mianem "chicken christ". Taka idea mogła zrodzić się wyłącznie w umyśle fana Gorgoroth.

Na potrzeby imprezy organizatorzy zmontowali dwie sceny: główną, stojącą na wolnym powietrzu, oraz mniejszą, ulokowaną wewnątrz dawnego hangaru. Paradoksalnie, w ciągu trzech dni trwania festiwalu budynek hangaru był wielokrotnie i masowo oblegany - nie dlatego, iż grali w nim tak fantastyczni wykonawcy, lecz z powodu dalece bardziej prozaicznego: jedynie tam nie docierały tak wszechobecne na lotnisku wilgoć, deszcz i ziąb.

Pierwszym zespołem, na jaki ruszyłem się w czwartek 13 maja był szwedzki Enforcer: heavy metal w starym, dobrym stylu. Tyczy się to również ich wizerunku - panowie wyglądają, jakby ich żywcem wyjęto z przełomu lat 70-tych i 80-tych: skóra, dżins i obcisłe gacie. Nie znałem wcześniej ich twórczości, ale to zupełnie nie przeszkodziło mi w odbiorze gigu. Szwedzi grają wałki proste i nieskomplikowane, lecz przebojowe i wpadające w ucho, a do tego z autentyczną pasją.

Po Enforcer przyszła pora na pogańską, rosyjską Arkonę, wielbioną przez wielu moich młodszych znajomych. Pomyślałem: nie zawadzi się zapoznać. Być może jest to kwestia nieznajomości materiału, ale koncert jakoś mnie nie zainteresował. Pod sceną też nie zaobserwowałem większego szału. Jak dla mnie ich muza nadaje się co najwyżej jako tło do pogryzania blin w ruskiej knajpie.

Zaraz potem do boju ruszyli Grecy z Suicidal Angels, wpisujący się w zjawisko określane jako nowa fala oldschoolowego thrash metalu. Niestety, w tym ich oldskulu brakuje trochę pomysłu na samych siebie, a za dużo jest zapożyczania ze sprawdzonych wzorców. W efekcie niemal każdy numer brzmiał podobnie do poprzedniego. Zdaję sobie sprawę, że sporo grup, zwłaszcza deathowych, tworzy muzykę w ten sposób, aczkolwiek w ich wydaniu na żywo brzmi to o piekło dostojniej. Nie bacząc już na wtórność kompozycji, najbardziej drażniąco wypadały pretensjonalne, zalatujące ulicznym teatrem wstawki ideologiczne. Gdyby chłopaki tyleż samo energii poświęcili podrasowaniu swojego napieprzania, Suicidal Angels miałoby ręce i nogi. A tak jest jeszcze jedną przeciętną kapelą w długim, szarym szeregu przeciętnych kapel.

Gdy na pudle zaczęło przynudzać Leaves Eyes, udałem się na obchód po stoiskach z merchandisem i wróciłem dopiero na amerykańskie Nevermore. Kiedy się zastanowić, ciężko wyobrazić sobie formację z bardziej niefortunną nazwą, bo gdy tłum krzyczy "Nevermore!", to nie wiadomo, czy chce więcej, czy wprost przeciwnie, nie ma zamiaru już nigdy zespołu oglądać. Ja po raz ostatni widziałem Warrela Dane'a i ekipę na polskiej "Metalmanii 2006", gdzie średnio dali radę. Ich występ na "Metalfeście" mógłbym opisać jednym słowem: "tragedia". Nie żeby panowie schrzanili sprawę, bo zagrali naprawdę porządnie - to dźwiękowiec doszczętnie zmasakrował gig. Powinno się gościa wybatożyć i publicznie przegonić wytarzanego w smole i pierzu. Wokalu Dane'a praktycznie nie było słychać i to mimo wymiany mikrofonu. Momentami przez dźwięki instrumentów przebijały się fragmenty tekstów. Na setlistę trafiło: "Beyond Within", "The River Dragon Has Come", "Your Poison Throne", "Born", "Enemies of Reality", "The Heart Collector", "The Termination Proclamation", "This Godless Endeavor" i "The Obsidian Conspiracy". I tu przy okazji kolejna uwaga: niemiecka publiczność ssie! Albo RFN stoi folk metalem, albo do Dessau ludzie zjechali nie na kapele, tylko na festiwal tudzież dla znajomych. O ile na koncercie Heathen nie miałem na co narzekać, tak tutaj zetknąłem się z bodaj najgorszą publiką w moim życiu. Przy popisach Nevermore bawiła się dosłownie garstka maniaków w pierwszym rzędzie. Dane nakłaniał zgromadzonych do robienia młyna, ale na próżno. Ze sceny schodził z wyjątkowo skwaszoną miną i wcale mu się nie dziwię. Na bis już nie wrócił. Z początku pomyślałem, że kiepskie nagłośnienie nie zachęciło nikogo do aktywnego uczestnictwa. Dwa następne koncerty zweryfikowały ten pogląd.

Wpierw Korpiklaani. Wielki wybuch ich popularności miał miejsce wraz z wydaniem trzeciego albumu - "Tales Along This Road". Finowie wyczuli okazję i bez skrępowania jęli eksploatować odnalezioną żyłę złota, tłukąc krążek za krążkiem, nagrywając przy tym coraz to słabszy jakościowo materiał. Mimo to na żywo wciąż prezentują w miarę przyzwoity poziom, a ich piosenki o alkoholowej tematyce, jak choćby "Vodka", "Beer, Beer" i "Happy Little Boozer", ściągnęły tego wieczoru pod podium masę fanów. Gromkie, chóralne śpiewy, tańce i wszelakie swawole - zabawa pełną gębą. Kontrast, jaki zaobserwowałem niedługo później, wprawił mnie w całkowite osłupienie.

Bolt Thrower to grupa, której żadnemu szanującemu się fanowi metalu przedstawiać nie trzeba. Ich występy zawsze i bezsprzecznie miażdżą, merch mają tani jak barszcz, a na scenie zero zadęcia, tylko poważne, dojrzałe muzykowanie. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy dostrzegłem, że tłum jest mniejszy niż na Korpiklaani, a nie licząc dwóch przednich szeregów przy barierkach, niewiele się dzieje. Naliczyłem parunastu headbangerów, jeden cherlawy młyn i całe skupisko łajz, gapiących się bez większego zaangażowania czy emocji. Ja rozumiem, że fajnie jest sobie poskakać przy dźwiękach Korpiklaani i nic personalnie do Leśnego Klanu nie mam - sam lubię ich czasem posłuchać - ale bez przesady! Bolciory pokazały klasę najwyższego formatu. Czyste, bezpretensjonalne łojenie i ogień z dupy, a doczekali się reakcji niczym roznegliżowana panna paradująca przed grupą homoseksualistów. Ja w każdym razie bawiłem się wybornie. Jeden z trzech najlepszych gigów tego festu. A oto setlista: "The IVth Crusade", "Rebirth of Humanity", "At First Light", "World Eater" przechodzący w "Cenotaph", "Anti-tank", "Salvo", "No Guts, No Glory" i "...For Victory".

Drugiego dnia sporą część występów sobie darowałem, gdyż blackowe wyziewy o śmierci, skandynawskich lasach i śmierci niespecjalnie mnie interesują, a takowych było w rozkładówce niemało. Tymże sposobem dopiero grubo po południu dowlokłem się na Corvus Corax. W zamierzeniu miał to być mariaż muzyki średniowiecznej z metalem, lecz nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż z tego wszystkiego wyziera odpustowy klimat spotęgowany jeszcze przez dość kiczowaty image. Jeśli ktoś chce się już bawić w wieki średnie, to powinien chociaż zadbać o należyte stroje, a nie obwieszać się złotymi ozdóbkami, jak choinkę na Boże Narodzenie. Muza Corvus Corax uszłaby w wersji instrumentalnej, ale w połączeniu ze śpiewem zupełnie mnie do siebie nie przekonała.

W tym czasie pogoda stale się pogarszała: a to deszczem siekło, to zadął porywisty wiatr. Żyć, nie umierać. Kilka chwil popatrzyłem, jak na pudle uwija się Epica. Niby przyjemne dla oka i ucha, ale bez fajerwerków - taka słabsza wersja Within Temptation z czasów płyty "Enter".

Nigdy nie byłem fanem Deicide, toteż gdy miejsce na podium zajął pan Glen "Mam Na Czole Odwrócony Krzyż" Benton, jak zwykle zakłębiły się we mnie mieszane uczucia. Lubię ich dokonania pod względem instrumentalnym, ale nie trawię Bentona i jego gruntowego wokalu. Na szczęście wszyscy panowie prezentowali tego dnia znakomitą formę, więc nie miałem zbyt wielu powodów do narzekań.

Jako że nie byłem w nastroju do katowania się folkiem, a i warunki atmosferyczne nie napawały optymizmem, olałem występ fińskiego Finntrolla i udałem się do hangaru. Strzał w dziesiątkę! Trafiłem prosto na gig Mystic Prophecy, którego co prawda nie znałem wcześniej, lecz popisy zespołu zachęciły mnie do bliższego zapoznania się z jego twórczością. Gdyby próbować przypiąć mu łatkę, najbliższym prawdy byłoby określenie jego stylu jako klasycznego heavy metalu z elementami thrashu. Świetni instrumentaliści, genialny kontakt z publiką, charyzmatyczny frontman obdarzony nie lada głosem i sympatyczny cover "Paranoid" na koniec. Spośród wszystkich nowych kapel, jakie przyszło mi poznać na "Metalfeście", Mystic Prophecy okazało się największym odkryciem.

Finałowym koncertem, na jaki wybrałem się tego dnia, był wyczekiwany przeze mnie już od samego rana Testament. I co tu dużo mówić, jak to na sprawdzonej firmie - nie zawiodłem się. Napieprz pierwsza klasa i ostra jazda bez trzymanki. Chuck Billy po raz kolejny udowodnił, że w thrash metalu mało kto może się z nim wokalnie równać, a Alex Skolnick i Eric Peterson to prawdziwe mistrzostwo w swoim fachu. Od strony wizualnej również wszystko dopięte na ostatni guzik. Scena zacnie udekorowana, a po obu stronach zestawu perkusyjnego Bostapha zatknięto po sztandarze z pionowym logo Testamentu. Setlista dość zaskakująca, gdyż pojawiło się na niej mało numerów z pięciu długograjów z klasycznym składem, a za to aż kilka z "The Gathering": "The New Order", "More Than Meets the Eye", "Riding the Snake", "True Believer", "Legions of the Dead", "Eyes of Wrath", "Souls of Black", "Into the Pit" i "3 Days in Darkness". Gdzieś w połowie setu Billy oznajmił, iż dzisiaj przypadają urodziny Petersona i Skolnick zagrał jubilatowi krótkie, gitarowe "happy birthday to you". Panowie z Bay Area bezapelacyjnie pozamiatali. Był to drugi, obok Bolt Throwera, najjaśniejszy punkt na konstelacji "Metalfestu". Zastrzeżenia mam tylko do publiczności, która znów nie wystawiła sobie najlepszego świadectwa. Niektórzy chyba przestraszyli się mżawki, a inni przyszli po prostu odhaczyć legendę. Prawdziwi fani, chociaż liczni jak wymierający gatunek, dzielnie szturmowali barierki, ratując w niewielkim stopniu honor Dessau.

Poranek trzeciego dnia zastał mnie sponiewieranego przez pogodę. Zacząłem odczuwać nawrót niedoleczonego przeziębienia, którego nabawiłem się na majówce. Mimo to powziąłem postanowienie: byle dotrwać do Death Angel, reszta nie ma znaczenia. Wicher szalał niemiłosiernie przez pół nocy do spółki z deszczem, wskutek czego obozowisko wyglądało jak po przejściu huraganu - połamane wiaty i parasole, wszędobylskie błoto. Ze swojego stanowiska zniknął nawet "chicken christ", choć przypuszczam, że raczej zamienił się w "rotting christa", niż uleciał z halnym. Zupełnym przypadkiem wbiłem akurat na koncert Schelmish - ta niemiecka formacja grywała kiedyś na jarmarkach bractw rycerskich i dopiero parę lat temu poszerzyła repertuar o rockowe wersje swych utworów. W przeciwieństwie do takiego Corvus Corax, Schelmish ewidentnie stawia na umiejętności muzyczne, a nie fikuśne kostiumy. Grupa pokazała porządne rzemiosło, na luzie przebijając pozostałych folkowych grajków na "Metalfeście". Na listę zaserwowanych kawałków złożyły się: "Narr", "Uberladen", "Aequinoctium", "Moor", "Clansmen", "Chaos" i "Marionette".

Zaraz po Niemcach na scenie zagościła najlepsza polska reprezentacja, jaka przyjechała do Dessau - Decapitated. Co prawda, Vader też tu był, ale nigdy nie przepadałem za muzą Petera, a jaranie się Behemothem pozostawiam mrocznym nastolatkom z buzującymi hormonami. Dekapy zdążyły się już porządnie rozegrać od momentu, gdy widziałem ich w styczniu przed Hypocrisy i nie ma żadnych wątpliwości - chłopaki nie biorą jeńców. Bezlitosna miazga od pierwszego do ostatniego akordu. Publika standardowo dała dupy, wlepiając ślepia w pudło jak wół w malowane wrota, czego Rafał nie omieszkał skomentować, stwierdzając: "you're standing like pussies!". I nie sposób nie przyznać mu racji. Decapitated zaprezentowało: "A Poem about an Old Prison Man", "Day 69", "Post(?) Organic", "Visual Delusion", "Invisible Control", "Winds of Creation", "Mother War" i "Spheres of Madness".

Następnie przyszła kolej na jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie zespołów, czyli thrashową machinę do zabijania - Death Angel. Zgodnie z tradycją Anioły Śmierci nie rozczarowały i dostałem to, czego się spodziewałem - soniczny rozpieprz w najlepszym wydaniu i zarazem trzeci najdoskonalszy występ imprezy. Dla mnie to jedna z tych kapel, które mógłbym oglądać co tydzień i nigdy się tym nie znudzić. Zabolało jedynie to, że dostali do dyspozycji tak mało czasu, bo zaledwie 45 minut. Setlista została skomponowana z "Lord of Hate", "Evil Priest", "Buried Alive", "Seemingly Endless Time", "Stop", "Thrown to the Wolves", "Falling Asleep" i numer nadchodzącego albumu studyjnego - mocarne "River of Rapture". Jeśli cały krążek utrzymany będzie w takim stylu, to z niecierpliwością zacieram ręce.

Po Death Angel miłośnicy folku i okolic otrzymali kolejną przekąskę - Alestorm. Panowie grają coś, co sami określają jako piracki metal. Niestety, do humorystyki "Piratów z Karaibów" im daleko. Przyznaję, że mają na siebie jakiś pomysł, trafili w pewną niszę, ba, chyba nawet stworzyli takową, lecz co z tego, kiedy poza tym wszystko leży i kwiczy: kompozycje słabe, nudne i wtórne do bólu, bez polotu, wokalnie nic ciekawego, a instrumentaliści co najwyżej przeciętni. Oczywiście, publiczność szalała, choć na Death Angel, podobnie jak na Testamencie czy Bolt Throwerze, ćwiczyła rolę słupów soli do szkolnego przedstawienia o Sodomie i Gomorze. Wieś śpiewa i tańczy, aż żal patrzeć.

Ostatnim gigiem, na jaki jeszcze miałem siłę tego wieczoru, była brazylijska Sepultura, którą widziałem już multum razy, ale lubię sobie od czasu do czasu odświeżyć. Może to tylko moje wrażenie, ale sądzę, że pan Kisser i spółka w warunkach klubowych wypadają znacznie lepiej. Na "Metalfeście" nie było źle, dali radę, ale bez fajerwerków. Oto, czym zarzucili: "Moloko Mesto", "Arise", "Refuse/Resist", "What I Do", "Convicted in Life", "We've Lost You", "Treatment", "Troops of Doom", "Territory", "Inner Self", "Conform" i obowiązkowe "Roots Bloody Roots".

Pomimo beznadziejnej pogody i równie beznadziejnej publiczności, "Metalfest" to festiwal wcale przyzwoity, choć nad pewnymi aspektami należałoby trochę popracować: zainstalować parę miejsc z bieżącą wodą, urozmaicić menu o jakieś sensowne żarcie, no i przystopować trochę z tym folkiem - to nie Oktoberfest.

Komentarze
Dodaj komentarz »
Życie jest do dupy...
malarz (gość, IP: 178.182.145.*), 2010-05-23 01:03:06 | odpowiedz | zgłoś
Z takim podejściem jak szanowny autor to nie wiem po co w ogóle się z domu ruszać. Wszyscy grali tak sobie a jak grali dobrze to publika do bani i tak nie było fajnie...
re: Życie jest do dupy...
Verghityax (wyślij pw), 2010-05-23 09:48:47 | odpowiedz | zgłoś
Nigdzie nie napisałem, że nie było fajnie. Ja się na moich ulubionych kapelach bawiłem świetnie i mi to wystarczy do szczęścia. Zresztą, wyraźnie napisałem, co było zorganizowane dobrze, a co nie, więc nie mam pojęcia, skąd wytrzasnąłeś przekonanie, iż "życie jest do dupy".

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Jak uczestniczysz w koncertach metalowych?