zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 18 kwietnia 2024

relacja: "Siekiera Festiwal", Wrocław 12-14.09.2019

23.10.2019  autor: Krasnal Adamu
wystąpili: Antiflesh; Virgin Snatch; Jack Crusher; Space Of Variations; Deathinition; Nabuchodonosor; Dormant Dissident
miejsce, data: Wrocław, Pola Osobowickie, 12.09.2019
wystąpili: Frontside; Moyra; Materia; Discordia; In The Name Of God; Spitfish; Zła Wola
miejsce, data: Wrocław, Pola Osobowickie, 13.09.2019
wystąpili: Detach; Undead Phoenix; Deadpoint; Heart Attack; Horrible Creatures; Ashborn; Kreon; The Walkers
miejsce, data: Wrocław, Pola Osobowickie, 14.09.2019

Chociaż trudno jest mi w to uwierzyć, nie przypominam sobie żadnego czysto metalowego festiwalu odbywającego się we Wrocławiu. Wiele równie chętnie prezentowało rock, niektóre wolały awangardę i "post-wszystko", a część to po prostu większe koncerty. Tym atrakcyjniejszy wydał mi się "Siekiera Festiwal" - trzydniowy, plenerowy, z polem namiotowym i, przede wszystkim, dwudziestoma dwiema kapelami. Jeszcze przed jego rozpoczęciem miałem nadzieję, że będzie to tylko pierwsza z wielu edycji.

Właściwa impreza poprzedzona została koncertami klubowymi w dwa kolejne weekendy, około pół miesiąca wcześniej. W obu przypadkach zaskoczyło mnie, że zaprezentowano tylko po jednej młodej kapeli, ale i The Burning Hands, i Mindfak pokazały, że na scenie radzą sobie bardzo dobrze. To pozwoliło mi wierzyć, że organizatorzy festiwalu sensownie dobrali skład, mimo że wielu z występujących zespołów wcześniej nie znałem. Wątpliwości miałem jednak jeszcze kilka.

Dormant Dissident, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Dormant Dissident, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Zastanawiałem się, ilu będzie chętnych, by przyjść na festiwal w czwartek o godzinie 14. Ostatecznie otwarcie bramki i rozpoczęcie występu zielonogórskiego zespołu Dormant Dissident nastąpiły trzydzieści minut później, ale niewiele to zmieniło. Pierwszy utwór grupa zagrała chyba tylko dla zgromadzonej przed sceną grupki znajomych. Do końca godzinnego występu ludzi wielu nie przybyło i trudno było o oklaski, mimo że wokalista starał się, żeby widzowie się nie nudzili: rozkręcał i skręcał swój stylizowany na łańcuch statyw, traktował go jak gitarę, kołysał się jak do o wiele łagodniejszej muzyki i maszerował, jakby chciał rozdeptać coś uciekającego mu po podłodze.

Gdy wcześniej słuchałem mieszanki tradycyjnego thrash i heavy metalu z jedynego na razie albumu grupy, "Knightmares" z 2016 roku, wyobrażałem sobie kapelę grającą w którymś z nieistniejących już wrocławskich klubów, przed popijającą piwo publicznością o średniej wieku około czterdziestki. Na festiwalowej scenie nie była jednak nie na miejscu. Odrobinę pomógł repertuar, bowiem zespół nie ograniczał się do własnych kompozycji. Jako jedna z pierwszych rozbrzmiała "Curse of the Mirrors". Kilka utworów później wokalista przeprowadził dowcipną wymianę zdań z widzami rozpoczętą jego prośbą o przyniesienie mu piwa, a zakończoną zapowiedzią "Memu miastu na do widzenia" Budki Suflera. Po wykonaniu coveru spytał zebranych, czy chcą "Painkiller" Judas Priest, ale była to prowokacja, bo grupa i tak nie zamierzała kawałka zagrać. Jakiś czas później frontman zanucił za to riff z "Highway to Hell" AC/DC.

Najlepsze działo się w trakcie "I'm Alive". W zapowiedzi wokalista kazał nam wyobrazić sobie Wietnam z napalmem i podobnymi atrakcjami, a w środku utworu wszedł z mikrofonem do fosy i śpiewał z utworzonego przez barierki korytarza prowadzącego do namiotu nagłośnieniowców. Następnie, po powrocie na scenę, zadedykował "The King Will Come" osobie, która w końcu przyniosła mu piwo. "Hangman's Dance" zaczął znanym z płyty monologiem, co mnie zaskoczyło, bo myślałem, że do studyjnego nagrania wypowiedź została skądś wsamplowana. Do końca występu usłyszeliśmy jeszcze mający się znaleźć na drugim albumie grupy "Avalanche" i "Paint It Black" The Rolling Stones.

Nabuchodonosor, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Nabuchodonosor, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Wrocławski Nabuchodonosor był jednym z najambitniej grających zespołów na festiwalu. Czy ich muzykę nazwie się progresywnym metalcore'em, czy djentem - nieważne. To grupa, którą - po przesłuchaniu jej tegorocznego, debiutanckiego albumu - chciałem zobaczyć na klubowym koncercie, najlepiej bez wokalisty, i byłem pewny, że na plenerowej imprezie, jeszcze w środku dnia, nie wypadnie najlepiej. Ucieszyło mnie więc przynajmniej to, że na festiwalu wystąpiła jako instrumentalny tercet. Nie oznaczało to milczenia muzyków - gitarzysta z uśmiechem uprawiał między utworami krótką konferansjerkę, często ograniczającą się do podziękowań. Ze swoim bezgłówkowym instrumentem, wyglądającym trochę, jakby sam go elegancko wystrugał, od samego początku występu zmieniał się stronami z basistą. Prawie między nimi znalazł się perkusista, który, jako jedyny tego dnia, grał nie na zestawie na podeście, tylko na zmontowanym dodatkowo, ustawionym niżej.

Muzyczne połamańce dochodziły do naszych uszu, sporadycznie uruchamiano dymiarkę i wszystko to działało dobrze, póki nie zostało niespodziewanie przerwane. Po około czterdziestu minutach występu członkowie ekipy technicznej nie potrafili się między sobą porozumieć, czy zespół może zagrać jeszcze jeden utwór, przez co kawałek zapowiedziany przez grupę jako ostatni został zaraz po rozpoczęciu wyciszony. Uniesienie nagłośnieniowca i jego kłótnia ze wzburzonym w efekcie gitarzystą - nie tym powinna była się skończyć obecność Nabuchodonosora na scenie i na szczęście nie tym się skończyła, bo jako ostatni odezwali się widzowie, którzy, po chwili niepewności, zgodnie wyrazili swoją opinię głośnymi i zdecydowanymi oklaskami dla kapeli.

Deathinition, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Deathinition, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Żywiłem spore nadzieje względem występu bydgoskiego Deathinition. Na albumie "Online" grupa zaprezentowała soczysty, oldschoolowy thrash metal, z kopem, ale i z jajem. Pragnąłem tych samych wrażeń na festiwalu. Nie zawiodłem się, chociaż w pełni usatysfakcjonowany też nie byłem. Występ potrwał troszkę ponad czterdzieści minut. Przez pierwsze pół godziny usłyszeliśmy między innymi "KłamsTVa dla mas", "Dezinformacje24" i "Online". Następnie zespół zagrał dwie nowości: "Biochemical" i "Imagine". Na koniec muzycy wykonali "Złotą karierę" i się ukłonili. Zabrakło mi tylko utworu "Pozer Song", który na takiej, mimo wszystko zróżnicowanej stylistycznie, imprezie mógłby zabrzmieć dla kogoś obraźliwie, ale wzmocniłby charakter występu. Niemniej Deathinition na żywo mogę śmiało polecać fanom thrash metalu, w tym ze względu na całą pierwszą linię, czyli dobrego frontmana i wspomagających go wokalnie obu gitarzystów i basistę.

Space of Variations, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Space of Variations, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Nastąpiła najdłuższa tego dnia - czterdziestominutowa - przerwa na ustawienie nagłośnienia, dla pierwszego z headlinerów festiwalu. Sam występ ukraińskiego Space of Variations potrwał tyle samo. Gdzieś w środku kwartet zagrał "Tibet", a jako ostatni utwór, którego spodziewałem się właśnie w tym miejscu setu, skoro nie rozbrzmiał na samym początku - "Fuck This Place Up". Nie wiem, jak popularna grupa jest u siebie, ale ja jej nie znałem. Tym bardziej zaskoczyło mnie, jak dobrze została odebrana we Wrocławiu. Również ze względu na reprezentowany przez zespół styl muzyczny nie spodziewałem się zbyt pozytywnych reakcji, w szczególności tego, że przy płynących z głośników metalcore'owych dźwiękach pod barierką będzie szalał rządek headbangerów - a jednak tak się stało. Sami muzycy też się sporo ruszali, a wysokością swoich podskoków ustanawiali chyba rekordy dnia.

Jack Crusher, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Jack Crusher, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Nigdy nie widziałem na żywo Devilyn ani Spinal Cord, chociaż obie grupy darzyłem sympatią. Teraz lubię zespół Jack Crusher, w którym muzycy kojarzeni przeze mnie wcześniej głównie z death metalem, sięgnęli po hardcore. Jak na złość, jednego członka nadal nie było mi dane zobaczyć - zaledwie kilka przed festiwalem Bony ogłosił, że z powodu problemów zdrowotnych robi sobie przerwę. W efekcie Jack Crusher wystąpił we Wrocławiu jako kwartet, bez drugiego gitarzysty.

Grupa jako pierwsza tego dnia zadbała o scenografię - po bokach jej miejsca pracy umieszczono dwa stojaki z podzieloną na pół ilustracją z okładki albumu "Soulless Humanity". Przez odrobinę ponad czterdzieści minut zespół zagrał między innymi "Red Roses", "What Will You Say", "Gniew" i "Youth". Wokalista Michał - który nieustannie krążył po scenie i zatrzymywał się prawie wyłącznie na jej skraju, skąd wykrzykiwał swoje frazy do mikrofonu - odgrażał się też, że formacja wykona balladę. Zimno nie było, więc frontman stopniowo ściągnął bluzę i białą koszulę. Gorąco robiło się również na widowni. Pogo zaczęło się zresztą już pod koniec próby. Na koniec muzycy się ukłonili, a okrzykiem widza szczególnie doceniony został gitarzysta Dino.

Virgin Snatch, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Virgin Snatch, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Z występujących na festiwalu zespołów thrashowy Virgin Snatch był drugim headlinerem, a według mojej klasyfikacji - pierwszą gwiazdą. Mimo to na widowni nie doliczyłem się nawet stu osób. Nie oznaczało to braku tańców i swawoli - pogo trwało. W prawie godzinnym secie nie zabrakło starych, dobrze odebranych "State of Fear" i "Purge My Stain!". Wokalista zabawił się z widzami w powtarzanie wokaliz, które przeszły w wyraz "kurwa". Następnie kazał nam "napierdalać". Potem słyszeliśmy już głównie utwory z zeszłorocznego albumu, zatytułowanego "Vote Is a Bullet", w tym "Ineffective Grand Gestures", "Defending the Wisdom", "G.A.W.R.O.N.Y." i "We Are Underground", a gdzieś między nimi balladę, pod koniec której Zielony śpiewał, siedząc na skraju sceny. Po odegraniu outra Anioł rzucił kostkę tak, że wylądowała w fosie, barierka jednak, podobnie jak nadbiegający pracownik ochrony, nie powstrzymała fana przed wejściem w jej posiadanie.

Może Virgin Snatch nie był najciekawszą ani najbardziej czadową kapelą dnia, ale to jego członkowie najwięcej się poruszali po scenie. Momentami miałem wrażenie, że tylko perkusista ma stałe stanowisko, które dodatkowo jest miejscem spotkań, bo pozostali muzycy chętnie i często go odwiedzali. Tak oto można się wielokrotnie odwracać plecami do widzów i być za to chwalonym.

Antiflesh, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Antiflesh, Wrocław 12.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Blackmetalowy Antiflesh miał wprowadzić wreszcie do festiwalu, na zakończenie pierwszego dnia, trochę muzycznego mroku. Niestety przy włączonych reflektorach i na obiekcie tej wielkości rozstawione dla klimatu wzdłuż krawędzi sceny cztery świeczki nie rzucały się w oczy. Wzrok znacznie mocniej przykuwał odwrócony krzyż wymalowany na klatce piersiowej gitarzysty. Dźwiękowo, od intra z playbacku do końcowych dźwięków, kwartet zrobił jednak to, czego można było od niego oczekiwać.

W połowie ostatniego utworu przed sceną znajdowało się trzydziestu kilku widzów, w tym czteroosobowy młyn. Po niespełna czterdziestu minutach występ się skończył, ale zgromadzeni skandowali "Napierdalać!". Muzycy szybko się naradzili i z powrotem zajęli swoje miejsca. Wtedy otrzymali komunikat od sił wyższych i poinformowali publiczność - ku jej jednoznacznie wyrażanemu niezadowoleniu - że nie mają pozwolenia na dalszą grę. Widzowie skandowali "Jeszcze jeden", wznosili też wścieklejsze okrzyki, ale nic się już nie dało zrobić. Co ciekawe, Antiflesh pakował się dziesięć minut przed godziną, o której - według opublikowanej przez organizatorów jeszcze w lipcu i wciąż jedynej dostępnej dla zwykłych śmiertelników rozpiski - miał dopiero zacząć. Brak pozytywnych reakcji nie powinien dziwić.

Zła Wola, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Zła Wola, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Pierwsza w harmonogramie na drugi dzień Zła Wola rozpoczęła swój występ punktualnie, a bramkę uruchomiono kilka minut później. Warszawscy muzycy nastroje mieli jednak dobre, nawet grając dla prawie pustej łąki. W ciągu pięćdziesięciu minut zaprezentowali między innymi utwory "Zabij mnie", "Nie widzę siebie", "W stronę światła", "Kuku", "Kolizja", dedykowany pracownikom korporacji "Jak to się stało", "Pielgrzymi ognia" z fragmentem wykonanym przez perkusistę na stojąco, "Lot do gwiazd" i, na koniec, "Siostra oddziałowa", w którego spokojniejszym fragmencie wokalista przedstawił czterech kolegów i siebie. Spodziewałem się dawki trochę knajpianego hard rocka dla odbiorców płci obojga i się nie pomyliłem. Zaznaczam jednak, że grupa wypadła ujmująco.

Spitfish, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Spitfish, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu

W ramach promocji minialbumu "Penny Dreadful" alternatywnorockowy Spitfish wytworzył wokół siebie aurę tajemniczości. Sesja zdjęciowa w maskach, "tajne stowarzyszenie" na Facebooku, nawiązania do starych filmów grozy - wszystko to mnie intrygowało. Gdy wreszcie przesłuchałem ich zeszłoroczne dzieło, rozczarowałem się. Nie spodziewałem się, że otrzymam przeciętny muzycznie, piosenkowy stoner rock ze słabym wokalem. Miałem jeszcze nadzieję, że chociaż podczas występu grupy na żywo odczuję nietypową atmosferę, ale i tu się zawiodłem. Gdy na scenie zaczął grać tercet bez masek, potrzebowałem dłuższej chwili, by dopuścić do świadomości informację, że naprawdę to właśnie jest Spitfish. Wizerunkowo muzycy ograniczyli się do czarnych ubrań, dodatkowo wokalista miał czapkę z daszkiem, a gitarzysta - ciemne okulary. Po obejrzeniu zdjęć promocyjnych zupełnie nie tak sobie grupę wyobrażałem. Mimo to jeszcze nie skreślałem zespołu. W koncertach nie chodzi przecież o to, żeby dobrze wyglądać.

Występ trwał pół godziny. Intro z playbacku wprowadziło nastrój horroru. Zespół zajął pozycje na scenie i już sam, na żywo, zagrał drugi wstęp, stonerowy. Po nim nastąpiła pauza, która w rozmowie odpowiadałaby kłopotliwemu milczeniu. Już w tym momencie odniosłem wrażenie, że zespołowi się nie chce grać zaledwie dla kilku osób na leżakach. Tercet wykonał jeszcze między innymi utwory "Grim Suspiria", "Swallow the Dust", "Big Black", "Hey Hey, My My (Into the Black)" Neila Younga i "Smoke & Mirrors". Wypadł przyzwoicie, ale nie wykazał się zaangażowaniem, szczególnie wokalista, bo gitarzysta przynajmniej parę razy rzucił do mikrofonu "Dzięki". Rozumiem, że Spitfish mógł być niezadowolony z festiwalu, ale w ciągu trzech dni jako jedyny zasłużył na wzajemność.

In the Name of God, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu
In the Name of God, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Po przesłuchaniu "We Are the War", ostatniego albumu wałbrzyskiego In the Name of God, obawiałem się, że na tle wszystkich wcześniejszych kapel grupa ta, ze swoim thrash metalem z domieszką cięższych gatunków, wypadnie monotonnie. Myliłem się. Na żywo muzyka zespołu brzmiała bardziej deathowo i z kopem. Jej ciężar uwiódł widzów, a gdy wokalista dorzucał świński kwik w utworze "We Are the War", moje zadowolenie wzrosło jeszcze bardziej. Przy "Terror Games" festiwalowa publiczność wreszcie zaczęła się porządnie bawić - rozkręcił się młyn. Następnie usłyszeliśmy między innymi "Voices", "Dark Days" i "Revenge". W trakcie "House of God" widowisko osiągnęło wyższy poziom, gdy wokalista zszedł do fosy. Wkrótce po "Better Believe When Hell Comes To Us" głośno żegnani przez maniaków muzycy zakończyli trwający prawie godzinę występ. Chyba rozważali zagranie jeszcze jednego kawałka, ale nie mieli już czasu.

Discordia, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Discordia, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Wśród pierwszych rzeczy, które usłyszałem ze sceny podczas próby następnego zespołu, znalazło się urocze powitanie: "Nazywamy się Discordia i przyjechaliśmy wam spierdolić dzień". Po chwili coś się rzeczywiście zepsuło, ale nie nam, tylko muzykom. Z powodu zerwania struny poinformowali nawet nagłośnieniowców, że zagrają z tylko jedną gitarą. Gdy po ustawieniu wszystkiego dowiedzieli się, że do rozpoczęcia występu mają jeszcze kwadrans, wbrew wcześniejszej decyzji pędem naprawili usterkę.

Przed festiwalem zakładałem, że wrocławska grupa wypadnie jak cięższa, bardziej deathowa i energetyczna wersja In the Name of God. Mimo że poprzedni zespół zostawił lepsze wrażenie, niż się spodziewałem, Discordia i tak go przebiła. Zabrzmiała rzeczywiście ciężej i bezkompromisowo, a przy tym występ był weselszy - muzycy pozostawali w znakomitych humorach. Szkoda, że grali przez niewiele ponad dwadzieścia pięć minut. Z całego festiwalowego dnia najbardziej podobało mi się te niecałe pół godziny, zakończone wykonaniem "Antichrist" Sepultury. Aż się dziwiłem, że w tym czasie nie rozkręcił się młyn.

Materia, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Materia, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Podobała mi się również próba Materii: dialog gitar, żarty i przekomarzanki z nagłośnieniowcem. To było już więcej pozytywnych wrażeń, niż się spodziewałem. O zespole można poczytać opinie, że jest bardzo ciekawy i wciąż się rozwija. Świeżo wydany "The Rising" to rzeczywiście intrygująca mieszanka, ale dla mnie za dużo tu rocka. Podczas występu na festiwalu z kolei wydawało mi się, że słyszę głównie metalcore z domieszkami nu metalu i pop punka - i to też mi nie odpowiadało. Przyjmuję jednak, że byłem w mniejszości. Materia zebrała chyba najliczniejszą rzeszę widzów tego dnia - na moje oko ściągnęło ich stu kilkudziesięciu. Po trwającym pięćdziesiąt minut secie podstawowym, na który złożyły się między innymi "Shadows" i "White Walls", publiczność skandowała nazwę headlinera, aż ten wrócił na scenę i wykonał ostatni utwór. Bis uatrakcyjniony został racami, w tym jedną trzymaną przez wokalistę. Na pożegnanie grupa usłyszała gromkie "Dziękujemy!".

Moyra, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Moyra, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Wydawało się, że do następnego występu wszystko jest już przygotowane, a jednak Moyra nie wystartowała od razu skutecznie. Wreszcie, po chwilach zamieszania przy schodach z boku sceny i w namiocie nagłośnieniowców, członkowie grupy, po rozbrzmieniu intra, zajęli pozycje. Widok urozmaicili nam dwiema planszami po bokach, ale i tak większość uwagi skupiała na sobie wokalistka - stająca często na podwyższeniu, nad podwiewającym jej włosy do góry wentylatorem.

Wrocławska grupa ma w dorobku tylko jeden minialbum, ale grała u siebie i została przyjęta jak gwiazda. Zaprezentowała nam między innymi "Mindhell", "Symphony of Destruction" Megadeth z dedykacją dla walczącego z chorobą Dave'a Mustaine'a, "No Gods, No Masters" Arch Enemy i "Bloody Hands", po czym w odpowiedzi usłyszała skandowanie swojej nazwy. Wkrótce potem wokalistka posłała w publiczność cztery płyty. Reakcję widzów skomentowała trafnie i bez zabawy w delikatność - stwierdziła, że rzucili się na nie jak na szynkę.

Do końca trwającego prawie pięćdziesiąt minut setu podstawowego Moyra zagrała jeszcze między innymi "Losing My Sanity". Ponieważ widzowie skandowali "Jeszcze jeden!", zespół wykonał bis - "The Rising Sun". Ostatnie minuty pobytu na scenie muzycy poświęcili na ukłon, zrobienie sobie zdjęcia z publicznością w tle i rzucenie nad głowy zgromadzonych następnych przedmiotów - tym razem poleciały cztery pałeczki perkusisty, a także kolejne dwie płyty. Oczywiście to za mało, by obdarować wszystkich, ale zadowoleni z występu byli raczej również ci, którzy nie mieli szczęścia w łapaniu.

Frontside, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Frontside, Wrocław 13.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Zabawa przy Frontside zaczęła się jeszcze podczas próby - gdy kilkakrotnie Auman krzyczał "Siekiera!" i otrzymywał oczekiwany odzew od publiczności. Właściwy występ drugiego headlinera dnia otworzyły intro z playbacku i "Zniszczyć wszystko". Po paru kolejnych utworach, w tym "Naszym przeznaczeniem jest płonąć" i "Wspomnienia jak relikwie", wokalista przeprowadził następne zajęcia aktywizacyjne, tym razem polegające na powtarzaniu przez widzów jego wokaliz. W środkowej części setu znalazły się "Krew, ogień, śmierć", "Bóg stworzył Szatana", w trakcie którego Auman w fosie podtykał stojącym przy barierce mikrofon, by wykonywali za niego refren, i "Nie ma we mnie Boga". W jednej z przerw między utworami ktoś z widowni krzyknął "Ni chuja!", na co Auman zareagował zaskoczeniem, bo - jak stwierdził - tego jeszcze na koncertach nie słyszał. Na jego prośbę słowa te skandowało kilkadziesiąt osób.

W ramach pięćdziesięciominutowego setu podstawowego usłyszeliśmy jeszcze między innymi "Granice rozsądku". Gdy program dobiegł końca, widzowie zaczęli znowu skandować "Ni chuja!". Zespół zrobił sobie jeszcze ze sceny zdjęcie z publicznością w tle, po czym zagrał bis - "Legendę". Finisz, jak i cały występ, został przyjęty entuzjastycznie. W nawiązaniu do powtarzanych kilka razy przez Aumana słów o buchających już od pierwszych utworów tuż przed twarzami muzyków słupach dymu, żeby się nim nie zaciągać, bo jest przeterminowany, stwierdzam: fani wciągali wszystko, co pochodziło ze sceny, i czuli się bardzo dobrze.

The Walkers, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
The Walkers, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Z prezentacji perkusyjno-gimnastycznego projektu Pound zrezygnowano kilka tygodni przed festiwalem, ale odwołano ją po cichu, a właściwie tylko przestano ją zapowiadać i pewnie dlatego w sobotę już o godzinie 11 parę osób chciało wejść na teren wydarzenia. Bramkę uruchomiono dopiero kwadrans po planowym rozpoczęciu występu The Walkers, który zaliczył dwadzieścia minut obsuwy. Przez te prawie dwie godziny liczba chętnych do słuchania i oglądania wzrosła nieznacznie. Wrocławski zespół zagrał dla kilku widzów, wśród których znalazł się też stojący za płotem starszy pan, będący na spacerze z psem, na hardrockowe granie z wpływami bluesa reagujący z nie mniejszym entuzjazmem niż ci, którzy zapłacili za wstęp.

Przez czterdzieści minut pracujący powoli nad drugim albumem kwintet wykonał między innymi "Cry", "Płonącą stodołę" Czesława Niemena, "Jestem sam" i "Kiss Me So Slowly". Wyszło z tego lekkie i przyjemne rozpoczęcie dnia, z Jakubem Hoszowskim - wokalistą i harmonijkarzem ustnym w jednej osobie, który sprawiał wrażenie, że i jemu jest lekko i przyjemnie.

Kreon, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Kreon, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Wrocławski Kreon grał już dla większej grupy - dla kilkunastu osób. Założony jeszcze w latach 80., ale mający potem długą przerwę, zespół był jednym z headlinerów festiwalu, ale jego członkowie nie zdradzali żadnego przejęcia niską frekwencją w godzinach ich występu. Wokalista Zbigniew Zaranek podszedł do sprawy z humorem. On i robiący wygibasy z gitarą Rafał Żelechowski mają przy tym jeszcze tyle energii, że młodzi, w tym ich sekcja rytmiczna, mogliby się od nich uczyć zachowania na scenie.

W trwającym pięćdziesiąt minut secie znalazły się między innymi "Gladiator", "Wszystkim obiecałeś", pewien utwór dedykowany zmarłemu na raka basiście i współzałożycielowi zespołu, "Fanfary o raju" mające trafić na najbliższy album grupy, który ukaże się - według zapowiedzi wokalisty - może jeszcze w tym roku, "Adamowe plemię", "Kapłan", "Obłęd" i "Bitwa". Widzowie, choć nieliczni, reagowali żywo, a niektórzy wykrzykiwali nawet tytuły kawałków, które chcieliby usłyszeć. Tych głosów powinno było być więcej, bowiem Kreon trzyma niezły poziom i formę.

Ashborn, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Ashborn, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Przyszła pora na brutalniejsze brzmienia. Dla Ashborn przyjazd na dwa koncerty do Polski - w tym na festiwal - był pierwszą wizytą poza Wielką Brytanią. Przedpremierowo sprzedawał swój debiutancki album "Awakening" i wykonał z niego cały materiał, z zachowaną kolejnością utworów. Basista i gitarzysta trzymali się swoich miejsc na scenie, ale wokalista Marcin Durman robił dla urozmaicenia występu wystarczająco wiele. Ciągle w ruchu, dowcipkował, zachęcał do zabawy, w skrócie opowiedział historię zespołu Polonusów. Ponadto kazał publiczności, na którą składało się wtedy około trzydzieścioro ludzi, przejść na jedną stronę przedzielonej ścieżką do namiotu nagłośnieniowców na pół widowni, by zmniejszyć rozproszenie i zbić się w lepszy tłum. Znalazło się paru headbangerów, kilka osób więcej na jego komendę rytmicznie skakało, a w ostatnim utworze dwaj najwięksi maniacy zrobili, również zgodnie z jego sugestią, ścianę śmierci. Frontman może zdziałałby jeszcze więcej, ale - jak przyznał - nie wziął z Wielkiej Brytanii przejściówki, przez co nie mógł podłączyć swojego mikrofonu bezprzewodowego, a ograniczony kablem nie był w stanie szaleć w fosie. Inny problem przytrafił się podczas wykonania zapowiedzianego jako ballada "Awakening from Death" - zespół musiał powtórzyć początek, bo gitara się wyłączyła. Pięćdziesięciominutowy występ zakończony został udawanym - bo bez opuszczania sceny i czekania na wywołanie z powrotem - bisem. Niech muzycy przyjeżdżają do Polski częściej - publiczność pokaże im, że są tu u siebie.

Horrible Creatures, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Horrible Creatures, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Cięższe i brutalniejsze granie było kontynuowane. Horrible Creatures, mający w dorobku EP-kę i album, przez czterdzieści minut setu podstawowego i bis zaprezentował między innymi utwory "Manic Spree", "Pigmill" i "Chaos". W odpowiedzi na starania czeskiego kwartetu, a przede wszystkim jego wesołego wokalisty Franka, na widowni rozkręcił się młyn na pięć osób. Z entuzjastyczną reakcją publiczności spotkało się też przejście wokalisty pod koniec występu z języka angielskiego na ojczysty. Zespół grał w Polsce nie po raz pierwszy i oby nie po raz ostatni.

Heart Attack, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Heart Attack, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Przy muzyce krakowskiego Heart Attack młyn się już nie tworzył, ale nie oznacza to, że zrobiło się nudno. Ekipa wykonująca - jak głosiła ustawiona z boku plansza - hard'n'roll i porn groove sprawiała, że można było się śmiać nawet z cierpienia, a konkretnie ze złamanej nogi gitarzysty Don Simona, który wskutek tego urazu przemieszczał się po scenie podskokami na jednej kończynie. Humorystyczny z założenia, a nie ze zrządzenia losu, był krótki popis wokalny basisty Grooviego - po zapowiedzi perkusisty Heviego można było się spodziewać, że muzyk naprawdę zaprezentuje jakąś ciekawą umiejętność, a chyba tylko coś mruczał. Grupą dowodził właśnie bębniarz: po prawie każdym utworze wstawał, prowadził konferansjerkę, przedstawił kolegów, a także na bieżąco ustalał z wokalistą Młodym Hansenem końcówkę setu, by zespół zmieścił się w czasie. W ciągu trwającego prawie godzinę występu mający na koncie trzy albumy studyjne i promujący właśnie koncertówkę "4 Live" Heart Attack wykonał między innymi utwory "Możesz być kim chcesz", "Living After Midnight" Judas Priest i "Obywatel świata".

Deadpoint, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Deadpoint, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Cristian Segura, chilijski wokalista wrocławskiego Deadpoint, na próbie sprawdzał mikrofony, posługując się językiem angielskim, trochę hiszpańskim i jeszcze wtrącając takie wyrazy, jak "pierogi", "kapusta" i "zajebiście". W trakcie występu rozbawił również niektórych pytaniem "Are you ready, kurwa?!" i przekształceniem nazwy festiwalu w "Shakira". Od strony muzycznej było mniej rozrywkowo. W trwającej czterdzieści minut metalowej mieszance pracującej nad drugim albumem grupy znalazły się między innymi nawet niezłe, ale nie świetne, wykonanie "Love?" Strapping Young Lad, utwór o Czarnej Dalii i "Slave / Reborn". Chociaż publiczność nie wyglądała na niezadowoloną, uznaję Deadpoint za najsłabszy i najmniej interesujący zespół dnia. Warto też odnotować, że był to ostatni występ formacji z perkusistą Pawłem Kulawikiem i basistą Markiem Kordasem, którzy o swoim odejściu zdecydowali już kilka tygodni wcześniej.

Undead Phoenix, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Undead Phoenix, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Kolejna grupa z Wrocławia, Undead Phoenix, wypadła lepiej. Ekipa, choć mająca skromny dorobek, wyglądała na pewną siebie i wiedziała, jak postępować z publicznością. Jej występ mógł być też dla ortodoksów ostatnim metalowym łupnięciem festiwalu. Przez trochę ponad pięćdziesiąt minut zaprezentowano nam między innymi "Escape from Hell", "Shadow of Evil", dedykowany władzom kraju "D.I.E.", traktujący o złych kobietach "Bulldozer" oraz riff z "Raining Blood" Slayera. Gdy zespół zbierał już swoje manatki, ktoś z widowni poprosił o setlistę. Po chwili kartka poleciała w jego kierunku - w formie papierowego samolotu. Czy przesyłka trafiła do celu, nie zauważyłem, ale muzyka na pewno trafiła w gust zebranych.

Detach, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu
Detach, Wrocław 14.09.2019, fot. Krasnal Adamu

Poza podestem perkusisty na scenie zostało niewiele, dzięki czemu wokalista ostatniego headlinera, ukraińskiej grupy Detach miał sporo miejsca do biegania i rzucania się we wszystkie strony. Dodatkowo, chociaż zespół podobno jest kwintetem, we Wrocławiu zespół wystąpił jako kwartet, co musiało dawać jeszcze więcej wolnej przestrzeni. W Polsce grał po raz pierwszy. Chociaż jako numetalowy odstawał stylistycznie od innych wykonawców tego dnia, chętni do zabawy się znaleźli. Wśród utworów, które usłyszeliśmy przez około pięćdziesiąt minut występu, znalazły się "Supernova", "Lock and Load" i "Made Up of Light". Osobiście coraz mocniej odczuwałem spadającą temperaturę otoczenia, a muzyka nie pomagała mi się rozgrzać, ale obiektywnie przyznaję, że finisz imprezy brzmiał przebojowo.

Po zakończeniu "Siekiera Festiwalu" gratuluję organizatorom doboru zespołów. Może grały w nie do końca właściwej kolejności, o zbyt wczesnych godzinach i zaczęły w zły dzień tygodnia, a z punktu widzenia komercyjnego zabrakło większych gwiazd, ale jakościowo zawiódł mnie tylko Spitfish. Czekam na drugą edycję. Mam nadzieję, że przyciągnie więcej widzów.

Komentarze
Dodaj komentarz »

Napisz relację

Piszesz ciekawe relacje z koncertów? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Czy Twój komputer jest szybki?