- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Sodom
Wykonawca: | Frank "Blackfire" Gosdzik - Sodom (gitara) |
strona: 3 z 3
W marcu 1989 roku ponownie udaliście się do "Musiclab Studios" w Berlinie. W ciągu paru tygodni zarejestrowaliście tam swój trzeci longplay, zatytułowany "Agent Orange", który dla Sodom okazał się wydawnictwem przełomowym. Mógłbyś opowiedzieć o kulisach powstania tego albumu?
Bezpośrednią inspirację stanowiła historia wojny w Wietnamie, zaś sam Agent Orange to nic innego, jak broń chemiczna stosowana w tym konflikcie przez Amerykanów, aby pozbawić partyzantów żywności i schronienia. Zdecydowana większość tekstów opiera się na krytyce działań zbrojnych, pomijając może "Exhibition Bout", który piętnuje okrucieństwo wobec zwierząt, oraz "Incest", w którym to wypadku tytuł mówi sam za siebie.
Sesja przebiegła bezproblemowo. W trakcie pracy nad "Expurse of Sodomy" i "Persecution Mania" znaleźliśmy z Harrisem Johnsem (producentem - przyp. red.) wspólny język, dlatego za trzecim razem wszystko poszło jak z płatka. On wiedział, czego oczekujemy i jak to osiągnąć.
Okładkę wykonał Andreas Marschall, malarz z Berlina. Odwalił kawał świetnej roboty. Nie był on jednak naszym pierwszym wyborem. Początkowo chcieliśmy skorzystać z pomocy Sebastiana Krugera, znanego karykaturzysty, którego grafiki zdobiły już płyty Destruction i Tankard. Kiedy wyjaśniliśmy mu, o czym jest "Agent Orange", wycofał się. Stwierdził, że jego humorystyczny styl nie pasuje do tak poważnego tematu.
Sodom (od lewej do prawej: Tom Angelripper, Chris Witchhunter i Frank Blackfire), materiały prasowe
Słyszałem, że "Agent Orange" sprzedał się w oszałamiającym nakładzie ponad stu tysięcy egzemplarzy w samych Niemczech.
Nawet w wyższym, bez cienia wątpliwości. "Agent Orange" powinien był uzyskać status złotej płyty. Do dziś nie rozumiem, czemu tak się nie stało. Wyniki sprzedaży zaskoczyły nas wszystkich. Staraliśmy się po prostu nagrać najlepszy materiał na miarę naszych możliwości. Ani przez chwilę nie przypuszczaliśmy, że thrashowy krążek wedrze się do oficjalnych zestawień.
We wrześniu 1989 roku Sodom wyruszył w europejską trasę koncertową z Sepulturą u boku. Źródła są sprzeczne co do tego, czy brałeś udział w tym tourne. Jaka jest prawda?
Nie było mnie już wtedy w zespole.
Przepraszam, jeśli moje kolejne pytanie wyda ci się niestosowne, ale zależy mi na naprostowaniu nieścisłości, od których w internecie aż się roi. Rzekomo opuściłeś Sodom, ponieważ Tom i Chris nadużywali alkoholu i przez to poziom ich gry na żywo znacząco spadł. Czy taki był faktyczny powód?
Trochę tak. Pragnąłem być zawodowym muzykiem i tak też chciałem być postrzegany. Niestety chłopakom za bardzo spieszyło się do piwka przed koncertem, co potem miało przełożenie na ich formę. Powtarzałem im, że powinniśmy do tego podchodzić profesjonalnie, że napić można się przecież po występie. W końcu zmęczyła mnie ta sytuacja i odszedłem. Gdy zastanawiałem się, co dalej, naszła mnie myśl o założeniu własnego zespołu, lecz trzy tygodnie po rozstaniu z Sodom na horyzoncie pojawiła się inna opcja. W tamtym okresie często widywałem się z Mille Petrozzą, bo mieszkaliśmy w tej samej okolicy. Kreator niedawno wydał "Extreme Agression" (19 czerwca 1989 roku - przyp. red.), a na wrzesień zaplanował trasę po Stanach Zjednoczonych. I nagle ich gitarzysta (Jorg Tritze - przyp. red.) zwinął manatki. Uznałem, że warto spróbować, więc skontaktowałem się z Mille. Okazało się, że oni już rozważali mnie jako potencjalnego kandydata. Tym sposobem dołączyłem do Kreator.
Nagrałeś z nimi trzy longplaye studyjne: "Coma of Souls", "Renewal" i "Cause for Conflict". Na ile dano ci swobodę twórczą? W Sodom to ty pełniłeś rolę głównego kompozytora, tymczasem mózgiem Kreator jest Mille.
Mille zachowywał się jak na profesjonalistę przystało. Zawsze brał pod uwagę moje pomysły i dopuszczał mnie do pisania materiału. Podziwiałem go za żelazny upór i konsekwencję. W jego słowniku nie istniało coś takiego jak półśrodki. Naprawdę ciężko pracował i dbał o to, byśmy codziennie odbywali próby. Lata spędzone w Kreator to czas intensywnego koncertowania po całym świecie.
"Renewal" otworzył trwający prawie dziesięć lat eksperymentalny rozdział w historii zespołu. Kto podjął decyzję o wyznaczeniu nowego kierunku muzycznego?
To nie były ustalenia jednej osoby, a raczej efekt naszych wspólnych dążeń i zainteresowań. Chcieliśmy ździebko pokombinować i każdy dołożył tu swoją cegiełkę.
W 1996 roku opuściłeś formację. Co się stało?
Wydaje mi się, że w pewnym momencie nazbyt się od siebie oddaliliśmy. Przestaliśmy mieć wspólną wizję tego, jak Kreator powinien brzmieć. Oprócz tego - i to chyba przesądziło o moim odejściu - gdzieś uleciała radość z grania. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że tylko ja i Joe Cangelosi (ówczesny perkusista - przyp. red.) czerpiemy z tego jakąś frajdę. Reszta ekipy stała się śmiertelnie poważna. W końcu doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli nasze drogi się rozejdą.
Cztery lata później przeprowadziłeś się do Brazylii. Co zaważyło na twojej decyzji?
Kiedy występowałem z Kreator, dwukrotnie odwiedziliśmy Amerykę Południową (w 1992 i 1994 roku - przyp. red.). Spodobał mi się ten egzotyczny klimat, szczególnie Brazylia przypadła mi do gustu. W następnych latach poleciałem tam kilka razy na wakacje. Zacząłem się zastanawiać, jak by to było żyć w innym kraju i wreszcie postanowiłem tę fantazję zrealizować. Gdyby coś poszło nie tak, zawsze mogłem po prostu wrócić do Niemiec. Na miejscu znałem garstkę ludzi z branży muzycznej, którzy pomogli mi się odnaleźć. Nieco później utworzyłem w Sao Paulo zespół o nazwie Mystic.
We wrześniu 2008 roku Chris Witchhunter zmarł w wyniku niewydolności wątroby. Jakim go zapamiętałeś?
Chris dobrze się czuł w roli gwiazdy i lubił czasem zaszaleć (śmiech), ale prywatnie był świetnym gościem. Tak naprawdę to dzięki niemu zgodziłem się dołączyć do Sodom. Początkowo targały mną wątpliwości, ponieważ nie do końca odpowiadał mi rodzaj uprawianej przez nich muzyki. Jak już wcześniej wspomniałem, wywodziłem się ze szkoły klasycznego heavy metalu. Chris zauważył, że biję się z myślami, więc zabrał mnie na miasto. Najpierw poszliśmy na żarcie, a potem szczerze pogadaliśmy, wychylając przy tym parę piwek. Ten moment przesądził o wszystkim.
W 2015 roku światło dzienne ujrzał twój solowy album, zatytułowany "Back on Fire". Jeżeli się nie mylę, praca nad nim pochłonęła ci mnóstwo czasu.
To prawda. Wstępne szkice powstały jeszcze w Brazylii, lecz dopiero po moim powrocie do Niemiec zaczęły nabierać realnych kształtów. Samo nagrywanie rozciągnęło się na dwa lata. Partie gitary zarejestrowałem w domowym studio, Toni Merkel przygotował ścieżki perkusyjne u siebie. Produkcją zajął się mój basista (John A.B.C. Smith - przyp. red). Niestety długo nie mogłem znaleźć wytwórni, która byłaby zainteresowana wydaniem tego materiału. Mimo to nie poddałem się i ostatecznie dopiąłem swego.
Naszą rozmowę chciałbym zakończyć polskim akcentem, pozwól więc, że zapytam cię o twoje nazwisko: Gosdzik. Masz jakąś rodzinę z Polski?
Nie znam szczegółów, ale dziadek od strony ojca opowiadał mi kiedyś, że ktoś z jego przodków przybył tu z Mazur w poszukiwaniu pracy. Ponoć zatrudnił się w kopalni węgla kamiennego, a tych w Zagłębiu Ruhry nie brakowało. Ale to musiało być bardzo dawno temu, bo dziadek - który sam został górnikiem - nie potrafił powiedzieć ani słowa po polsku. Moja matka natomiast wywodzi się z rdzennie niemieckiej rodziny.
Dziękuję ci za poświęcony czas.
Materiały dotyczące zespołu
- Sodom