- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
wywiad: Zoran Bihać
| Wykonawca: | Zoran Bihać - Zoran Bihać |
strona: 1 z 3

Till Lindemann i Zoran Bihać na planie teledysku do "Praise Abort", fot. z archiwum Zorana Bihaća
Każdy, kto jako dziecko z wypiekami na twarzy oglądał nocne programy MTV, doskonale pamięta teledyski, które towarzyszyły przebojom ulubionych zespołów. W przypadku niektórych kapel była to często jedyna okazja, aby polski widz mógł zobaczyć je w akcji. Jednym z autorów teledysków, którzy nadal pracują w branży, jest Zoran Bihać, znany przede wszystkim ze współpracy z niemieckim zespołem Rammstein. Grupa ta przyjęła dość nietypową formę ilustrowania swojej muzyki na ekranie. Zamiast standardowych scen z grającym zespołem, członkowie Rammstein wcielają się w rozmaite role, często prezentując umiejętności aktorskie godne zawodowców. Zdaje się jednak, że ich samorodny talent potrzebował dyrygenta, który wydobył z nich aktorską iskrę i dobrze ją ukierunkował. Dyrygentem tym okazał się właśnie Zoran Bihać - artysta kontrowersyjny, niebanalny, a przy tym niesamowicie serdeczny i otwarty gość. Mieliśmy przyjemność poznać go przy okazji jego udziału w działalności charytatywnej, gdzie wykazał się wielkim sercem.
rockmetal.pl: Cześć, Zoran. Zanim pomówimy o teledyskach, które przyniosły ci największy rozgłos, opowiedz proszę, jak wyglądał początek twojej przygody z kinematografią? Co oglądałeś jako dziecko?
Zoran Bihać: Jestem jedynakiem, więc miałem szczęście posiadać własny pokój. Gdy byłem mały, rodzice podarowali mi niewielki, czarno-biały telewizor. Spędzałem przed nim mnóstwo czasu, włączałem go nawet w trakcie zabawy klockami Lego. Oczywiście najciekawsze rzeczy emitowano w nocy, kiedy powinienem już dawno spać. Wiele z tych obrazów wywarło na mnie kolosalny wpływ, zwłaszcza "Słodkie życie" Federico Felliniego, który do dziś pozostaje jednym z moich ulubionych filmów. Ukazane w nim wydarzenia potrafią wybrzmiewać w niezwykle dramatyczny i zarazem zabawny sposób. Z biegiem lat i kolejnymi seansami zmieniało się moje podejście do tej historii. Więcej rozumiałem, odnajdywałem w niej też nowe emocje. To absolutne arcydzieło.

Seregor i Zoran Bihać na planie teledysku do "Ik Kom Uit Het Graf" Carach Angren, z archiwum Zorana Bihaća
Gwoli kronikarskiej ścisłości, mieszkałeś wówczas w Niemczech?
Tak, tu się urodziłem. Moi rodzice przeprowadzili się z Belgradu do Niemiec w latach 60. w poszukiwaniu pracy.
Czy krąg kulturowy, z którego się wywodzisz, ma przełożenie na to, jak postrzegasz sztukę?
Bez dwóch zdań. Gdyby sprowadzić różnice między ludami słowiańskimi a germańskimi do jednego słowa, byłaby to pasja, a mówiąc ściślej, sposób jej przeżywania. To główna siła napędowa moich działań. Pasja i poświęcenie. Podobne zacięcie zaobserwowałem u reszty swojej rodziny z wszelkimi tego następstwami, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi. Czasem pasja może cię pochłonąć, widzę to po sobie. Jednak nie powinno się kierować wyłącznie uczuciami, trzeba również myśleć. Obecnie częściej staram się analizować poszczególne kroki procesu twórczego, ale pomysł na teledysk zawsze pochodzi z wnętrza, z tego impulsu, który jako pierwszy pojawia się w głowie.

Seregor, Zoran Bihać i Ardek na planie teledysku do "Ik Kom Uit Het Graf" Carach Angren, fot. z archiwum Zorana Bihaća
Podobno zanim wziąłeś się za kręcenie wideoklipów, próbowałeś zostać muzykiem.
"Próbowałem zostać" to bardzo adekwatne określenie (śmiech). Szybko zdałem sobie sprawę, że w tym wypadku pasja to za mało, musisz jeszcze systematycznie ćwiczyć, a na to byłem zbyt leniwy. Jak wiele dzieciaków słuchałem wtedy Kiss z imitacją gitary w ręku i udawałem, że jestem Paulem Stanleyem, Genem Simmonsem albo Acem Frehleyem. Niestety od tamtej chwili nie poczyniłem większych postępów (śmiech). Trochę później, kiedy występowałem w zespole, miałem świetnie opanowane ruchy sceniczne. Skakałem w tłum i rozwalałem gitarę na kawałki. Publiczność to uwielbiała. Mimo to za cholerę nie potrafiłem wykrzesać z siebie porządnego riffu. Żeby to zamaskować, grałem często slidem (śmiech). Z moją techniką nadawałem się tylko do garażowego punka, który zresztą akurat się odradzał. The Cramps i The Fuzztones byli wtedy u szczytu sławy. To był wspaniały czas.
Pamiętasz, jak nazywała się twoja kapela?
Tak. Blumen ohne Duft. Jako fani Russa Meyera zapożyczyliśmy nazwę od niemieckiego tytułu jednego z jego filmów - "Poza doliną lalek". Gość był królem kina klasy B. Jego filmy wręcz ociekały seksem i przemocą, co doskonale wpisywało się w naszą estetykę i teksty piosenek. Zdołaliśmy nagrać dwa maksisingle ("How to Escape" z 1985 roku i "The Family" z 1987 roku - przyp. red.) i jednego longplaya ("The Bedrock Massacre" z 1988 roku - przyp. red.), a także pojechać w szaloną trasę po Hiszpanii.
Dorastałem przy dźwiękach Kiss, Black Sabbath, Status Quo i The Alan Parsons Project, ale to punk ukształtował mój sposób myślenia. Nauczył mnie, że nie musisz być ekspertem w danej dziedzinie, by się czymś zajmować. Wystarczy, że dotrzesz do ludzi. Uważałem tak dopóki nie zetknąłem się z bardziej ekstremalnymi formami metalu. Usłyszałem Slayer, Celtic Frost i Death Angel i poczułem się jak kompletny amator. Jasna cholera! Oni grali wszystko to, co ja chciałbym grać, lecz mi brakowało umiejętności. Jeśli miałbym podążyć ich ścieżką, musiałbym praktycznie zacząć od zera. Dotarło do mnie, że trzeba podjąć decyzję - albo będę tworzył coś dla ucha, albo dla oka. Media wizualne pociągały mnie od dziecka, dlatego rzuciłem zespół i zapisałem się na studia artystyczne.
Od razu wiedziałeś, że chcesz robić wideoklipy? Nie kusiło cię reżyserowanie filmów pełnometrażowych, dokumentalnych albo reklamowych?
Sądzę, że mój wybór podyktowany był epoką, w której przyszło mi dorastać. Gdybym urodził się dziesięć lat wcześniej, prawdopodobnie kręciłbym teraz filmy fabularne. Tak się jednak złożyło, że jako nastolatek chłonąłem MTV. "Headbangers Ball" oglądałem regularnie, czy to sam, czy z chłopakami z kapeli. Dzięki tej stacji poznałem Aphex Twin - nigdzie indziej nie pokazywano takich rzeczy. To była szybka rozrywka. Niczym popart, tylko w formie wideo. Podobało mi się to i zapragnąłem być tego częścią.
Z drugiej strony skupiając się na krótkim metrażu, łatwo wpaść w pułapkę. Bo prawda jest taka, że każdy, kto tworzy ruchome obrazki, marzy o tym, by nakręcić swój wielki film. Swoje "Słodkie życie". Z perspektywy czasu widzę błędy, które popełniłem. Żałuję, że równolegle nie spróbowałem swoich sił w dłuższych formach filmowych. Może stało się tak dlatego, że zrealizowanie pełnometrażowego filmu to diabelnie trudne przedsięwzięcie, ciężar, którego sam nie udźwigniesz. Przy teledysku jedyne, czego potrzebujesz, to dobry kontakt z zespołem. Budżetem nie musisz się martwić, ten problem jest w gestii muzyków albo wydawcy. No i - co niezmiernie ważne - wideoklipy powstają relatywnie szybko, film natomiast zabierze ci jakieś dwa lata życia.
Jak wyglądał twój pierwszy teledysk? Co to był za projekt?
To była niemiecka grupa eurodance'owa o nazwie E-Rotic. Zaczęło się od ilustracji, które sporządziłem dla wytwórni. Przypadły im do gustu, więc poprosili mnie o zrobienie klipu w komiksowym stylu. Przymknąłem oko na warstwę muzyczną, a samo doświadczenie okazało się bezcenne. Wiele się wtedy nauczyłem. Przede wszystkim animacja musi posiadać uporządkowaną strukturę. To nie jazz, tu nie ma miejsca na improwizację. Dźwięk powinien zgrywać się z tym, co dzieje się na ekranie, a klucz tkwił w bitach. Z pomocą kasety VHS obliczyłem, że bit powtarza się co trzydzieści klatek i to jest właśnie moment, kiedy postać musi wykonać ruch. Rozpisałem sobie cały schemat, poznając przy okazji szkielet piosenki. Na ten szkielet nałożyłem kreskówkowe ciało.
Zrealizowałem dla E-Rotic jeszcze kilka teledysków, aż pewnego dnia odbyliśmy nieprzyjemną rozmowę. Powiedziałem im, że w uprawianym przez nich gatunku aspekt wizualny jest równie istotny, co aspekt muzyczny. Zaczęło mnie męczyć powielanie tego samego wzorca. Uznałem, że należałoby pójść o krok dalej i wykreować coś na większą skalę, a to wiązałoby się z zatrudnieniem dodatkowych rąk do pracy. Poprosiłem ich o podwojenie budżetu. Niestety nie podzielali mej wizji, wobec tego stwierdziłem, że nie ma sensu trwonić na to więcej energii. Numer, do którego zrobiłem swój pierwszy klip, okazał się gigantycznym przebojem, ale nie był to przebój w świecie, w którym pragnąłem zaistnieć. Moi znajomi z wytwórni Intercord słuchali rewelacyjnych kapel, a zwłaszcza wykonawców z Mute Records, którym zapewniali dystrybucję w Niemczech, tymczasem ja tworzyłem animacje do najgorszej muzyki pod słońcem. Zapytałem ich, czy nie mają czegoś fajnego. Zaproponowali mi współpracę z metalowym zespołem Schweisser, który śpiewał w po niemiecku wiele lat przed pojawieniem się Rammstein. To zaowocowało moim pierwszym wideo nagranym z udziałem ludzi. Internet nie był jeszcze powszechnie używany, toteż umowę zawarliśmy za pośrednictwem faksu (śmiech). Wpadłem na pomysł, by ujęcia do "Malaria", taki bowiem tytuł nosił wybrany przez Schweisser singiel, sfilmować w Indiach. Powstało coś, co mógłbym nazwać "teledyskiem drogi". W ramach eksperymentu sekwencję z zombie przemierzającymi ulice miasta kręciłem z ręki. Uzyskaliśmy dość nowatorski - jak na metalowe standardy - rezultat. Zazwyczaj klipy pokazują muzyków stojących i grających w jednym miejscu, a tu mieliśmy pewien łuk narracyjny.


