- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
wywiad: Zoran Bihać
| Wykonawca: | Zoran Bihać - Zoran Bihać |
strona: 2 z 3
W tym okresie zrealizowałeś swój jedyny teledysk dla Laibach, konkretnie do kawałka "War" z płyty "NATO". Jak do tego doszło?
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem Laibach na żywo, przeżyłem prawdziwy szok. To było w drugiej połowie lat 80., kiedy promowali album "Opus Dei". W 1995 roku odezwałem się do Intercord, ponieważ wydawcą Laibach była wspomniana już Mute Records. Na tamtym etapie nadal robiłem animacje, stąd konwencja teledysku. Niestety pod kątem dramaturgii wyszło niezbyt udanie. Powiedziałbym wręcz, że to przerost formy nad treścią. Motyw z pulsującym krzyżem lepiej się sprawdza w charakterze tła wyświetlanego podczas koncertu niż jako pięciominutowe wideo. Na osłodę otrzymałem honorowe obywatelstwo Neue Slowenische Kunst, tylko zgubiłem gdzieś paszport. Oprócz tego Ivan Novak sprezentował mi przed występem przyrząd do ćwiczeń, bo z jakiegoś powodu wozili ten sprzęt ze sobą, a ja miałem wtedy lekką nadwagę. Żeby nadać podarkowi oficjalny ton, ostemplował go pieczątką Laibach (śmiech).
Nieco później nawiązałeś współpracę z Rammstein, co zapewniło ci największą rozpoznawalność. Jedną z rzeczy, która wyróżnia teledyski tej grupy, jest ilość scen aktorskich z ich udziałem. Zasadniczo muzycy rzadko odgrywają w klipach kogoś innego, niż siebie samych, a jeśli już wcielają się w rolę, efekty bywają dość przeciętne. Skąd u Rammstein takie podejście?
W tym miejscu chciałbym coś sprostować. Przez metalowców jestem kojarzony głównie z Rammstein, to prawda, ale w Niemczech moja popularność zaczęła się znacznie wcześniej i to za sprawą moich dokonań na scenie hiphopowej. W 1997 roku nagrałem dla Freundeskreis fabularyzowane wideo inspirowane filmem "Łowca jeleni". Utwór nazywał się "A-N-N-A" i to członkowie grupy wystąpili w charakterze aktorów. Wielu znanych artystów z tego środowiska - w dużej mierze ze Stuttgartu, gdzie mieszkam - korzystało z moich usług.
Wracając do Rammstein, oni raczej unikają ujęć z grającym zespołem w teledyskach. Uważam się za szczęściarza, że mogłem z nimi pracować, ponieważ są bezgranicznie oddani swej sztuce. To zespół, w którym idea stoi ponad osobowościami, co w tej branży jest niesamowicie rzadkie. Najczęściej muzycy przejmują się wyłącznie tym, czy wyglądają dostatecznie dobrze. Oczywiście bywa, że ktoś czuje się niepewnie bądź niekomfortowo, ale to są problemy, które da się rozwiązać za pomocą rozmowy. Zawsze staram się naprowadzić zespoły, z którymi współpracuję, na właściwe tory, lecz to do nich należy wykonanie kolejnego kroku. Nie zmuszam ich do robienia niczego wbrew swojej woli. Coś takiego nie miałoby żadnego sensu. Naturalnie to działa w obie strony. Łatwo popaść w przesadę i samego siebie postawić w centrum wydarzeń. Wtedy twoje ego przyćmiewa zespół, a to nigdy nie wróży dobrze projektowi. Każdy reżyser powinien nauczyć się, kiedy odpuścić.
Jak wyglądał początek twojej współpracy z Rammstein? Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z zespołem?
Zaczęło się od mojego kolegi, który wcześniej pracował dla wytwórni płytowej, a następnie dołączył do ekipy Rammstein, chyba jako asystent producenta. To od niego Emu (Emanuel Fialik, menedżer Rammstein w latach 1994 - 2010, przyp. red.) dowiedział się o mnie. Emu obejrzał mój najbardziej znany spot reklamowy. Zawierał on wątek sadomasochistyczny, pokazano go nawet w programie o najzabawniejszych reklamach świata. Wkrótce zaaranżowano spotkanie. Załatwiono mi przelot z Barcelony, gdzie wówczas mieszkałem. Ze strony Rammstein zjawili się Paul (Landers - przyp. red.) i Ollie (Riedel - przyp. red.). Rozmowa przebiegła w bardzo sympatycznej atmosferze, okazało się też, że Emu jest wielkim miłośnikiem kina. Poprosili mnie, bym przedstawił swój pomysł na teledysk do utworu "Links 2 3 4". Długo głowiłem się, jak zobrazować ten militarystyczny klimat bez uciekania się do oczywistych, banalnych chwytów w stylu maszerującego wojska. W końcu wpadłem na pomysł, by zrobić animowany klip o kolonii mrówek zmagającej się z atakiem chrząszczy. Spodobało im się i dali mi zielone światło.
W teledysku prócz warstwy fabularnej widać fragmenty występu Rammstein. To jakieś archiwalne nagrania?
To ujęcia z ich koncertu w Tokio z 2001 roku. Wysłałem do Japonii jednego gościa z kamerą. Chciałem polecieć osobiście, ale byłem zbyt zajęty przygotowywaniem animacji. Fani od lat pytają mnie o to nagranie, ale nie mogę go nigdzie znaleźć.
Czy przy produkcji tego klipu wykorzystaliście żywe mrówki?
Tak, to prawdziwe mrówki z hodowli. Niestety sporo zginęło w trakcie filmowania i ich właściciel mocno się na nas wkurzył. Wtedy jego reakcja wydała mi się absurdalna, ale potem dotarło do mnie, że to przecież żywe istoty. Oczywiście niektóre sceny z insektami musiały powstać przy użyciu animacji, bo wymagały bardzo precyzyjnego ruchu, ale wnętrze mrowiska to już zbudowane przez nas makiety. Żeby wykonać odpowiednie ujęcia, zastosowaliśmy obiektyw łamany, który idealnie nadaje się do ciasnych przestrzeni.


