zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 3 maja 2024

recenzja: Motorhead "Another Perfect Day (reedycja)"

31.01.2012  autor: Mikele Janicjusz
okładka płyty
Nazwa zespołu: Motorhead
Tytuł płyty: "Another Perfect Day (reedycja)"
Utwory: Back At The Funny Farm; Shine; Dancing On Your Grave; Rock It; One Track Mind; Another Perfect Day; Marching Off To War; I Got Mine; Tales Of Glory; Die You Bastard!; Turn You Round Again; (I'm Your) Hoochie Coochie Man; (Don't Need) Religion
Wykonawcy: Ian "Lemmy" Kilmister - wokal, gitara basowa; Brian "Robbo" Robertson - gitara; Phil "Philthy Animal" Taylor - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Bronze, Castle Communications
Premiera: 1996
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 8

Należę do tych fanów, którzy uważają, że Motorhead nigdy nie nagrał słabej płyty, że poniżej pewnego poziomu nigdy nie zszedł. Tak jest właśnie z płytą "Another Perfect Day", jedną z najbardziej niedocenianych i - jak sam Lemmy mawia - najrzadziej kupowanych. Jeśli przyjrzeć się przyczynom takiego stanu rzeczy, to na pierwszym miejscu należy wymienić zmianę składu. Kwestia odejścia z zespołu Eddiego kroiła się już przy okazji poprzedniego albumu "Iron Fist", ale czara goryczy przelała się podczas sesji nagraniowej mniej więcej we wrześniu 1982 roku, kiedy to Motorhead połączył swe siły z Wendy O. Williams, szefową The Plasmatics. Wendy okazała się tyleż skandalizującą artystką, co chujową wokalistką, co zupełnie wyprowadziło z równowagi Clarke'a, który znalazł sprzymierzeńca w osobie producenta Willa Reida Dicka. Po którejś z kolei kłótni Eddie odszedł od zespołu, a że Motorhead był w trasie promującej poprzedni krążek, trzeba było na jego miejsce zwerbować zastępstwo. Wybór padł na Briana Robertsona (jego zagorzałym fanem był Philthy) z Thin Lizzy. Koleś okazał się skończonym kutalem, ale przy okazji znakomitym muzykiem i wulkanem energii na scenie. Panowie postanowili dać sobie szansę i w marcu 1983 roku weszli do "Olympic Studios" i "Eel Pie Studios" w Londynie, by nagrać "Another Perfect Day".

Producentem płyty był Tony Platt, który spisał się świetnie (wcześniej wyprodukował m.in. "Highway To Hell" i "Back In Black" Australijczyków z AC/DC). Okładkę płyty, której premierę wyznaczono na 4 czerwca 1983 roku, tradycyjnie zaprojektował Joe Petagno. Kilka słów należy się temu dziełu, bo to naprawdę majstersztyk. Snaggletooth wygląda tu, jakby wpadł do kosmicznej wirówki. Czerwono-niebieski wir, który trochę też kojarzy mi się z wykresami biegunów dodatnich i ujemnych w magnesie, krąży wokół stwora zgodnie z ruchem wskazówek zegara; jedno oko zdążyło się rozpłynąć, drugie połyskuje złowrogą czerwienią, a rozdwojony jęzor przywodzi na myśl piekielnego węża. Z klasycznych atrybutów ostało się jedynie kółko w nozdrzach bestii. Na odwrocie do zremasterowanej w 1996 roku płyty członkowie zespołu ukazani są w tej samej konwencji, co Snaggletooth: czyli mają zdeformowane paszczęki i ciosy w symetrycznym układzie. Równie efektownie prezentuje się wkładka do "Another Perfect Day". Za nową jakość książeczki odpowiadał Curtis Evans, przedmowę do reedycji walnął jak zwykle Steffan Chirazi. Odświeżenie designu wiązało się także z kilkoma fajnymi fotkami z epoki; dodano także fragment komiksu o perypetiach zespołu w nowym już wcieleniu. Teksty jak zwykle wydrukowano kursywą. Generalnie jednak układ wkładki został konsekwentnie zachowany w stosunku do tego, co już znamy.

Podstawowy zestaw na płycie to 10 numerów. Jak dotąd był to najdłuższy długograj Motorhead, ba, był o 6 - 7 minut dłuższy od poprzednich albumów - trwa ponad 44 minuty. Jeśli doliczyć do tego 3 kawałki bonusowe, to otrzymujemy blisko godzinę super muzyki. Album zaczyna się od odgłosów ze studia, na pierwszym planie oczywiście głos szefa Motorhead, który każe komuś wsłuchać się w początek utworu, a w tle dźwięki gitary. Ale już za chwilę słyszymy "Back At The Funny Farm", z jakże charakterystycznym surowym basem nadającym rytm i tempo temu kawałkowi. 100% Motorhead. Jednak coś się zmieniło. Ta gitara wchodząca w chwilę później... Słychać, że to nie ręka Eddiego Clarke'a, że to trochę inny styl, inne podejście, ale (cholercia) też pasuje. Solo Robertsona można określić jako zwariowane, lecz w przeciwieństwie do "Fasta" gra on bardziej metodycznie. Refren zaś to bez wątpienia dzieło Lemmy'ego. "Shine" rozpoczyna się mocnym wejściem tercetu, jak gdyby "wspinającego się" po pięciolinii. Ciekawie tu brzmi refren, w którym Lemmy wybrane słowa ("high", "low", "first", "I'm") wyśpiewuje "przeciągając" je, by dalszą część zdania wykrzyczeć z właściwą sobie dynamiką. Balladowy wstęp do "Dancing On Your Grave" nie powinien nam zamydlić oczu, to jeszcze nie ten etap, kiedy Motorheadzi będą nas raczyć pościelówami. Jedno trzeba jednak wyraźnie powiedzieć: tak melodyjnego utworu jeszcze nie było, no może gdzieś tam w okolicach debiutu. Dużo tu rockandrolla, dużo też pasjonujących pomysłów w liniach melodycznych i w solówce "Robbo", który usiłował przemycić trochę hard rocka do klimatu Motorhead. "Rock It" - znów interesująco zaaranżowany wstęp: "rozdygotana" gitara, perkusyjna kanonada i... mamy utwór, który mógłby być coverem AC/DC. W każdym razie tak mi się kojarzy. W tle mamy fortepian. A tekst? To hołd złożony muzyce rockowej, opowieść o tym, jak rock przenika ciało, a w końcu i duszę.

"One Track Mind" to zapowiedź tego, co w przyszłości będzie nader charakterystyczne dla stylu Anglików: czyli powolne, kroczące pancerne żółwie pokroju "Orgasmatron" czy "March Or Die". Tu na razie nieśmiała próbka, ale dość udana. W refrenie, którym są czterokrotnie powtarzane słowa "one track mind", Lemmy na przemian posługuje się kadencją i antykadencją. Długi to jak na ten zespół kawałek (ponad 5:50), wykorzystujący w pełni inwencję Robertsona w solówkach po zwrotce drugiej i trzeciej. Warto też zwrócić uwagę na środki stylistyczne, którymi posłużył się Lemmy. Otóż zbudował on wszystkie zwrotki na zasadzie układów paralelnych, z licznymi anaforami oraz wykorzystał podobieństwo brzmieniowe słów "two" i "too" ("Two lane highway, too damn far") oraz "three" i "free" ("Three ring circus, free form show"). Brawo! "Another Perfect Day" powiela pomysł z pierwszego kawałka (odgłosy w studio), a potem zaskakujące, powtarzam: zaskakujące połączenie subtelnej gitary i basu. (Kiedy pierwszy raz to usłyszałem, to pamiętam, że skojarzyło mi się to z brzmieniem, jakie uzyskuje na swoich płytach Lady Pank). Około dwudziestej sekundy kawałek bez ostrzeżenia przekształca się w tradycyjny pocisk brytyjskiej kapeli z Londynu, ale ów patent raz jeszcze zostaje powtórzony po drugiej zwrotce. I tak oto mamy kolejny ponad pięciominutowy, szalenie melodyjny utwór. Tekst oscyluje wokół ironicznego stwierdzenia "kolejny doskonały dzień", które tyczy się każdego, kto niczego nie może zmienić w swoim życiu. "Marching Off To War" to słaby na tle innych kawałek, w którym ogólne niezłe wrażenie zepsuła trochę nachalna solówka gitarowa; zresztą "Robbo" zbyt wszędobylsko sobie tu poczynał. W następnym rozdaniu dostajemy bardzo dobrą kartę - "I Got Mine" - świetny numer, zaczynający się od bujającej gitary, a potem wybijającej miarowy rytm perkusji. Nie ma tu słabego tekstu, złego refrenu czy nietrafionej solówki. Rzecz o miłości do..., bardzo osobista, co podkreśla Lemmy już w pierwszym wersie: "Here's the story, there's only me". "Tales Of Glory" to rzecz, która mogłaby się znaleźć na płycie "Overkill". Jest tu dużo surowizny, decydującej o smaku tego rockandrollowego mięcha. "Die You Bastard!" to wulgarne zakończenie tej uroczej w gruncie rzeczy płytki: najpierw wstrętne beknięcie, a potem ten sparszywiały bas. Cały utwór nie jest jednak taki nieapetyczny. Kiedy na dobre się rozkręci, a więc kiedy wejdą gitara i bębny, a Lemmy zacznie artykułować słowa piosenki, zrobi się przyjemniej. Trzeba wręcz podkreślić, że jest to bardzo wyrazisty motorheadowy czadzik.

Choć dostajemy tylko trzy bonusowe kawałki, są one doskonale dobrane. Pierwszy z nich, "Turn You Round Again", znalazł się pierwotnie na stronie B singla "I Got Mine". Jest to wręcz modelowy przykład wściekłości wpisanej ex definitione w twór, jakim był w latach 80. Motorhead. Świetny utwór, przebijający większość z tych, jakie znalazły się w podstawowym secie. Agresja walczy tu o prymat z szybkością, a pamiętajmy, że Motorhead był już wówczas uważany za prekursora speed metalu i thrash metalu. Nie bez kozery. Na drugim singlu, na który to wybrano "Shine", zamieszczono cover - blusowy klasyk napisany w 1954 roku przez Williego Dixona, tu w wersji koncertowej. "(I'm Your) Hoochie Coochie Man" wykonywany był podczas trasy promującej "Another Perfect Day". Zawsze przed tym kawałkiem Robertson grał długie solo, mające zjednać mu zagorzałych fanów Eddiego Clarke'a. Tu otrzymujemy zapis tego szczególnego momentu, niestety próżno szukać informacji o miejscu i czasie zdarzenia. Dodajmy, że jest to soczyste nagranie, gdzie gitara brzmi odpowiednio potężnie, a sama kompozycja - wyraźnie i czysto. Na tym samym singlu znalazł się utwór znany z poprzedniego krążka - "(Don't Need) Religion", także w wersji na żywo. Pokazuje on zespół od jak najlepszej strony.

Na "Another Perfect Day" grupa przykładała dużą wagę do melodii, ale zaraz pojawiły się krzyki: "Komercja!". Lemmy był zadowolony z ostatecznego rezultatu, nowy gitarzysta też mu odpowiadał, ale najwyraźniej Motorhead nie odpowiadał Robertsonowi. W tym okresie zasłynął on z totalnych odjazdów: na scenę wychodził w różowych spodniach i z farbowanymi na czerwono włosami (Aniołowie Piekieł chcieli go nawet zwlec ze sceny i zabić), nie chciał grać na niektórych starszych kawałków, co doprowadzało fanów do furii, zdarzało mu się zasypiać z butelką w łapsku przy szybie wystawowej tak, że dzieciaki miały ubaw po pachy. Słowem: kutal. Ale ponoć na scenie wymiatał jak opętany. W czasie tournee pod hasłem "Another Perfect Tour" zespół dotarł (poza Wielką Brytanią) do USA, Kanady, Francji i RFN. Ostatni koncert w tym składzie Motorhead zagrał jesienią w Hanowerze. O incydencie, który przekreślił dalszą współpracę, powstała już anegdotka; Lemmy napisał w autobiografii "Biała Gorączka" (Poznań 2007): "Właśnie skończyliśmy grać 'Another Perfect Day', kiedy słyszę, że Robbo zaczyna ten sam numer od nowa. Podchodzę więc do niego i mówię: 'Ty cipo! To już graliśmy'. 'O przepraszam!' - on na to i zaczyna ten sam kawałek po raz trzeci. Doszliśmy do punktu, w którym trzeba było sobie powiedzieć: 'Do widzenia, dziękuję bardzo'". Nie było to jedyne zmartwienie Kilmistera, bo wkrótce wypalił się drugi z jego współpracowników - Phil Taylor. Niedługo i on opuścił szeregi zespołu.

Płyta dotarła w okolice 20 miejsca listy przebojów. Próbowałem uzasadnić, że "Another Perfect Day" nie jest złym albumem, że trudno na jego podstawie posądzić kapelę o majstrowanie przy własnym odbycie. W każdym razie ja nie umiem wskazać ani jednego numeru, który bazowałby na rozwiązaniach obecnych na wcześniejszych albumach. Brak na tym krążku hitów, ale też nikt o to nie zadbał, by one zaistniały w szerszej świadomości: ani zespół, ani wydawcy, ani sami fani. Gdyby do bólu ogrywane na koncertach były numery takie, jak "Shine", "Rock It", "One Track Mind" czy "I Got Mine", to w końcu na stałe wryłyby się w świadomość. Ale coś się zmieniło: od kilku dobrych lat Motorheadzi grają na każdym koncercie dwa kawałki z tej płyty i skłamałbym, gdybym powiedział, że wypadają dupowato. Płyta jest za długa, to fakt, za dużo tu kombinacji Robertsona, który wprawdzie zagrał więcej niż poprawnie, ale jego styl rozmijał się ze stylem grupy. To z jednej strony stary, dziarski Motorhead, a z drugiej - zespół poszukujący, dążący do odświeżenia formuły. I już na sam koniec ciekawostka: wśród najbardziej ulubionych przez Tomasza Pukackiego albumów Motorhead są "Ace Of Spades" i "Another Perfect Day". Nieprzypadkowo.

Komentarze
Dodaj komentarz »
Zajebista płyta
Cygan (wyślij pw), 2012-01-31 18:22:00 | odpowiedz | zgłoś
Naprawde genialna płyta, najlepszy otwieracz na świecie! 9/10
2
Starsze »