zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku wtorek, 15 lipca 2025

recenzja: Dream Theater "Parasomnia"

14.07.2025  autor: Krasnal Adamu
okładka płyty
Nazwa zespołu: Dream Theater
Tytuł płyty: "Parasomnia"
Utwory: In the Arms of Morpheus; Night Terror; A Broken Man; Dead Asleep; Midnight Messiah; Are We Dreaming?; Bend the Clock; The Shadow Man Incident
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara, wokal; John Myung - gitara basowa; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne, wokal
Wydawcy: Inside Out Music
Premiera: 7.02.2025
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 8

Z każdą informacją o szesnastym albumie studyjnym Dream Theater chyba nierozłącznie wiązała się wzmianka o tym, że jesienią 2023 r., czyli półtora roku przed jego premierą, do kapeli wrócił jej współzałożyciel, Mike Portnoy. Przez trzynaście lat jego nieobecności grupa zachowała płodność, a czy jakość jej twórczości się obniżyła, można dyskutować, niemniej fani wyraźnie się za perkusistą, współkompozytorem i współautorem tekstów stęsknili. Jakby w ukłonie do tych wiernych miłośników, tytuł nowego dzieła - "Parasomnia" - sugerował, że zespół ponownie sięgnął po swoją chyba ulubioną tematykę, czyli sen. Razem dawało to do zrozumienia, że szykuje się ze wszech miar klasyczny album Dream Theater.

Hugh Syme, stały już współpracownik zespołu, znowu się popisał. Okładka jest ładna i mroczna, a w książeczce obejrzeć można tego typu obrazków więcej. Da się wyłapać pewne nawiązania, np. do "Trwałości pamięci" Salvadora Dalego na ilustracji do "Bend the Clock". Z drugiej strony wpasowanie zdjęć muzyków w tajemniczą scenerię wygląda dość sztucznie, prawie śmiesznie. Można znaleźć pierwotne fotki kwintetu i porównać z efektami obróbki - źródłowy materiał jest typowo promocyjny, to nic artystycznego, ale przynajmniej jego szczegóły tak nie rażą. Już w dniu premiery albumu pojawiły się ponadto doniesienia o stosowaniu przez grafika podwójnej sprzedaży, ale wolę się w nie nie wgłębiać. Sprawa, która wiąże "Parasomnię" Dream Theater z "The Lightbringers" zespołu Orion, pewnie jeszcze wielokrotnie będzie komentowana i każdy słuchacz lub obserwator wyrobi sobie na jej temat własną opinię.

Chociaż album trwa 71 minut, lista utworów długa nie jest. Od kompletu ośmiu można śmiało odliczyć interludium "Are We Dreaming?". Na półtorej minuty przerywnika złożyły się krótkie dzwony, rozwlekłe organy i ciche głosy ludzkie - w sumie nic godnego samoistnienia. Uwertura "In the Arms of Morpheus", choć instrumentalna, jest treściwsza. Po odgłosach wchodzenia z ulicy do budynku słychać ciche pianino. W końcu, po prawie dwóch minutach, atakują riffy, które powinny ucieszyć fanów progresywnego metalu, ale też dobrej perkusji. Następnie stopniowe złagodzenie przynoszą klawisze i bardziej rockowa solówka gitarowa. Można przyjąć, że przez te pięć minut Dream Theater zaprezentował przekrój przez sporą część klimatów, jakie złożyły się na album.

Cztery utwory między uwerturą a interludium - w tym, poza "Dead Asleep", trzy singlowe - trwają razem prawie czterdzieści minut, a dominującym w nich stylem jest metal. W "Night Terror" świetne wrażenie robi m.in. zmiana rytmu pod koniec czwartej minuty. Za jedyny słaby element uznaję boleśnie prosty, również w porównaniu do całego albumu, refren. Przede wszystkim jednak utwór zwraca uwagę ciągiem klawiszowych i gitarowych solówek w drugiej połowie. Każda w innym stylu i żadna nie rozczarowuje. Po pierwszych przesłuchaniach jako najlepszą wskazuję podniosłą gitarową z dziewiątej minuty. Po tej udanej progresywnej kompozycji zespół nie tylko jeszcze nie udaje się na spoczynek, ale nawet mocniej pobudza krew do krążenia. "A Broken Man" zaczyna się bardzo intensywnie i podobnie się kończy. Stosunkowo mroczny i nerwowy utwór to przede wszystkim uczta dla tych, którzy nie przepadają za metrum 4/4. Dla rozluźnienia atmosfery kompozycja ma jednak pogodną wstawkę bluesową z solówką gitarową. Chwilę później pojawia się też krótki motyw orientalny. Naprawdę spokojniej robi się dopiero we fragmentach "Dead Asleep", przede wszystkim w intrze, w którym słychać jakby skrzypce. Mimo to zespół serwuje też kilka soczyście metalowych riffów, w tym jeden ciekawie wsparty gitarowym efektem. Najprostszy w tym zestawie, pomimo m.in. dodanej partii męskiego chóru zakonnego, jest "Midnight Messiah". W porównaniu do pozostałych utworów słuchacz ma tu do czynienia ze zwykłym kawałkiem metalowym - tak tradycyjnym, że refren od pierwszych sekund mocno kojarzy mi się z Halfordem lub Judas Priest w najostrzejszym wydaniu. Aż próbowałem sobie wyobrazić, jak by brzmiał, gdyby śpiewał go nie James LaBrie, tylko właśnie ikona gatunku o imieniu Rob. Różnica chyba nie byłaby wielka. Zastanawiałem się też, czy to przypadek, że miksy i mastering albumu, podobnie jak w przypadku poprzedniego studyjnego długograja Dream Theater, wykonał współpracujący od kilku lat z Judas Priest Andy Sneap.

Znaczniejszą zmianę nastroju, już po interludium, przynosi "Bend the Clock" - trwająca "tylko" siedem i pół minuty ballada. Zanim zespół decyduje się zwiększyć liczbę decybeli, raczy słuchaczy m.in. dźwiękami pianina i gitary akustycznej. W końcówce za to jeszcze lepiej wywołuje emocje melodyjną solówką gitarową. Jest na albumie garść takich momentów, które przywodzą mi na myśl Pink Floyd. Ten należy do nich szczególnie. Długim, ładnym popisem w "Bend the Clock" John Petrucci przypomina mi stylistycznie Davida Gilmoura. Zaraz potem pomyśleć można o kolejnym wielkim nazwisku. Riffy na początku "The Shadow Man Incident" brzmią trochę tak, jakby Tony Iommi nasłuchał się muzyki klasycznej i postanowił grać progresywniej. Nagranie ma dziewiętnaście i pół minuty, więc dzieje się w nim znacznie więcej. Są tu też fragment z naciskiem na werblowy rytm, trochę sennego nastroju, stosunkowo melodyjny refren i oczywiście zmiany tempa. Błyszczy Jordan Rudess z energiczną solówką na pianinie wprowadzającą wraz z rozbujaną sekcją rytmiczną gorące klimaty bliskie latynoskim. Rozczarowały mnie dopiero słowa w outrze - jakbym słyszał mało finezyjną przeróbkę zakończenia albumu "Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory".

"Parasomnia" jest w stanie zachwycać jako zespołowa praca. Jordan Rudess, John Petrucci i Mike Portnoy pokazali świetną formę, a basista John Myung, działający bardziej w tle, dotrzymał im kroku. Jedynie James LaBrie wypadł w większości po prostu poprawnie. Kompozycje nie są genialne, ale przynajmniej satysfakcjonująco złożone i zawierają niebanalne zagrywki oraz dobre solówki, w tym kilka znakomitych. W komplecie nie zabrakło dopieszczonego brzmienia i zadowalającej selektywności. O oryginalności nie mówmy - fani Dream Theater otrzymali progresywnometalowy album, z którego mogą się cieszyć.

Komentarze
Dodaj komentarz »