zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku środa, 24 kwietnia 2024

recenzja: Chris Cornell "Scream"

12.03.2009  autor: Jakub "Rajmund" Gańko
okładka płyty
Nazwa zespołu: Chris Cornell
Tytuł płyty: "Scream"
Utwory: Part Of Me; Time; Sweet Revenge; Get Up; Ground Zero; Never Far Away; Take Me Alive; Long Gone; Scream; Enemy; Other Side of Town; Climbing Up the Walls; Watch Out
Wydawcy: Interscope Records, Universal Music
Premiera: 2009
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 1

Chrisa Cornella wszyscy znamy z Soundgarden i Audioslave. Można się spierać o późniejsze dokonania tej drugiej kapeli, jednakże obie niewątpliwie stworzyły przynajmniej kilka wartościowych rzeczy. Oprócz tego wokalista w ramach solowej kariery skomponował nie jedną interesującą kompozycję - zwłaszcza na jego solowym debiucie "Euphoria Morning" z 1999 roku. "Carry On" było już płytą dziwniejszą, nierówną, ale w kontekście tej recenzji nie zamierzam na nią narzekać...

Historia najnowszej solowej produkcji Cornella zaczyna się dość niepozornie - lider Soundgarden zwrócił się do niejakiego Timbalanda w sprawie zremiksowania piosenek z "Carry On". Nie wiem, jakie używki obaj panowie musieli zażywać, ale w końcu doszli do wniosku, że dogadują się tak dobrze, iż Cornell zdecydował się nagrać z czarnoskórym producentem całą płytę. Kolaboracja dziwna i od początku budząca wątpliwości, no bo co mogą mieć ze sobą wspólnego gwiazda grunge'u i hiphopowy producent, odpowiedzialny za lansowanie coraz to większej ilości tandetnych popowo-hiphopowych tworów? Chyba raczej tylko chęć zbicia kasy... Ale ja wierzę w cuda, nie zrażam się łatwo, także postanowiłem zapoznać się ze "Scream" na własne uszy.

Płyta rozpoczyna się zgodnie z hitchcockowskimi zasadami: od trzęsienia ziemi. Bynajmniej nie mam tutaj na myśli efektowności tej klęski żywiołowej - bardziej jej tragiczny aspekt. Album otwierają kiczowate fanfary, przechodzące nagle w orientalną wokalizę. Ta równie nagle w pewnym momencie się urywa i słyszymy typowy timbalandowy beat z automatu perkusyjnego, "wzbogacony" charakterystyczną dla tego producenta syntezatorową harmonią. Od początku zatem słychać, kto miał więcej do powiedzenia w kwestiach muzycznych na tej płycie... Album jednak podpisał Chris Cornell - w końcu pojawia się jego wokal. Chociaż, gdyby nie charakterystyczna maniera, w życiu nie uwierzyłbym, iż to właśnie on wyśpiewuje "That bitch ain't a part of me / No, that bitch ain't a part of me / I said no, that bitch ain't a part of me / No, that bitch ain't a part of me". Ambitnie i z głębią - nie sposób się dziwić, że Chris porównuje w wywiadach "Scream" do "The Dark Side of the Moon" Pink Floyd.

Duet postanowił w pełni wyżyć się na słuchaczach, nie dając im nawet chwili wytchnienia, wplatając między utwory dziwaczne przerywniki, dzięki czemu kawałki zlewają się ze sobą nie tylko w przenośni, ale również dosłownie. Także zaraz po romantycznym otwieraczu, naszych uszu dobiega "Time". Kolejna piosenka skomponowana przez automat perkusyjny i syntezatory Timbalanda, aczkolwiek w refrenie nawet można usłyszeć gitarę. Ta w pewnym momencie płynnie zostaje wyparta przez wstęp do utrzymanego w plastikowych rytmach r'n'b "Sweet Revenge". Uwagę przykuwa vocoderowy refren, przywodzący na myśl złoty okres twórczości eurodance'owych zespołów pokroju Eiffel 65. Następny w kolejce "Get Up" aż kipi od słodyczy syntezatorów i efektów przelewających się z jednego głośnika w drugi. Cornell brzmi w refrenie jak prawdziwy czarnoskóry raper - nie sposób nie wstać na jego zawołanie "get up". Trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię, by ogarnąć, iż utwór ten w pewnym momencie przerywa rockowy riff (tak, na gitarze!), będący wstępem do następnej kompozycji - "Ground Zero". Żeby dać trochę odpocząć syntezatorom, tutaj za tło służy irytujące pokrzykiwanie. Pod koniec kompozycji przechodzi ono przez setki efektów, by ustąpić miejsca powracającym w glorii i chwale syntezatorom z "Never Far Away". Ewidentnie brakuje mi w tym utworze Nelly Furtado (chociażby gdzieś w chórkach), ale niedosyt ten w pełni rekompensuje mi pseudoorientalny "Take Me Alive" - efekt współpracy z Justinem Timberlakiem. Oczywiście należy wspomnieć, że w kompozycji tej można usłyszeć gitarę - w końcu to już chyba trzeci raz na tym albumie. Utwór numer osiem to oparta na przestrzennych efektach balladka "Long Gone". Jakby wrzucić gdzieś jeszcze do niej pianino, mielibyśmy "Apologize 2". Niestety, to pojawia się dopiero w utworze tytułowym. Jest tutaj też typowy dla produkcji Timbalanda zaśpiew "heeeejo", sam Timbaland udziela się na backing vocals - można poczuć się jak w domu. Sielankowe klimaty przerywa krótka solówka na czymś, co brzmi jak plastikowe dudy (które - mylnie - często nazywa się kobzą) i słyszymy kolejny parkietowy hit w postaci "Enemy". Nawet sobie Cornell trochę pokrzyczał w refrenie - w końcu tytuł płyty zobowiązuje. Jak wszystkie pozostałe kompozycje na "Scream", także "Enemy" nie dobiega klasycznego końca, tylko płynnie przechodzi w niesiony przez marszowy rytm "Other Side of Town". Może po prostu ogarnął mnie entuzjazm, gdy dostrzegłem, że to już przedostatni utwór, ale "Climbing Up the Walls" zrobił na mnie nawet w miarę pozytywne wrażenie - chociaż swoim plastikowo-beatowym, tanecznym charakterem w żaden sposób nie odbiega od przyjętej na "Scream" konwencji. Płytę zamyka najbardziej energiczny numer na niej zawarty, "Watch Out". Przywodzi trochę na myśl timbalandowy hit "The Way I Are". W ramach niespodzianki otrzymujemy jeszcze ukryty, akustyczny "Two Drinks Minimum" - bez beatu, bez syntezatorów, za to z całkiem ładnym hammondem w tle i harmonijką. Niestety, nie zmienia on w żaden sposób faktu, że aby zatrzeć wrażenia po "Scream" potrzeba będzie o wiele więcej, niż dwóch drinków.

Na okładce "Scream" widzimy wysoko skaczącego Chrisa Cornella. Niestety, on sam wykonał ruch w zupełnie odwrotnym kierunku i zaliczył dna den dno najgłębsze. Rockman z krwi i kości - z (skądinąd rewelacyjnym) zachrypłym głosem i kilkudniowym zarostem - nagrał płytę z pogranicza eurodance, popu i r'n'b z czołowym hiphopowym producentem. Żeby to jeszcze był chociaż jakiś pop na poziomie... Ale niestety nie - "Scream" to uosobienie tego, co we współczesnej muzyce popularnej najbardziej kiczowate i tandetne (w końcu producent tego krążka jest za taki jej stan w dużej mierze odpowiedzialny). Co się stało? Czy płyty Audioslave i Soundgarden naprawdę tak słabo się sprzedały? Czy naprawdę warto upaść tak nisko dla trzeciej willi i dziesiątej bryki?

Komentarze
Dodaj komentarz »
święta prawda, świetna recenzja beznadziejnej płyty..
cienjegodokonan (gość, IP: 81.190.101.*), 2009-03-14 20:36:03 | odpowiedz | zgłoś
dokładnie! recenzja jaką sama byłabym gotowa napisac, gdyby mi czasu nie było szkoda na pisanie o tej płycie. jeszcze w zeszlym roku jak tylko uslyszalam ze Chris ma wydac cos nowego, nie wpadlabym na to, ze to cos pograzy gdzies w otchlani cale moje postrzeganie tegoz wokalisty... wybaczcie, ale co musialo nim kierowac(albo ile musial wypic/wypalic), by byc zadowolonym z takiego "dziela"?! ogolnie slow szkoda, juz po samym hasle: Timbaland/Cornell...
Żal mi ludzi ktorzy mowia ze ten album to 0
Zodiac (gość, IP: 89.171.232.*), 2009-03-14 13:12:48 | odpowiedz | zgłoś
hahaha,ludzie,jesli myslicie ze ten album to jest lipa,to nie macie najmniejszego pojecia o muzyce -_-. Timbaland jest wielkim innowatorem,a Chris ma zajebisty glos.Idealnie wyszla im ta wspolpraca,a z tego co wiem,to maja razem wypuscic dwa albumy (oby to byla prawda).Timbaland i Cornell sie nie ograniczali robiac ten album, zlamali wszelkie prawa w muzyce,to jest niesamowite polaczenie, rocka i r&b.A Wy zagorzali fani Cornella z Audioslave i Soundgarden,Cornella ktory sie ograniczal robiac sam rock. Mimo swoich lat,chce sie facet rozwijac,a Timbo mu w tym pomogl i to bardzo,wedlug samego Chrisa to jest "najlepsza praca w jego karierze" popieram jego zdanie,bo jest to jego najlepszy krazek.Pozdro
re: Żal mi ludzi ktorzy mowia ze ten album to 0
Kornflakes (gość, IP: 87.205.217.*), 2009-03-14 16:15:22 | odpowiedz | zgłoś
I gratuje recenzentowi ucha, ja prawie w każdym utworze słyszę gitary, choc nie da sie ukryc ze nei odgrywają one głownej roli, ale mam wrazenie ze autor recenzji zauważa tylko rockowo przesterowane gitary a innych brzmien juz nie potrafi wychwycić.
re: Żal mi ludzi ktorzy mowia ze ten album to 0
Michał (gość, IP: 79.191.158.*), 2009-03-14 18:48:17 | odpowiedz | zgłoś
A mi nie żal, gdyż każdy ma święte prawo do własnej opinii i żałowanie tu kogokolwiek jest kompletnie niepotrzebne. Aha, i nie wpływa ona w żadnym stopniu na posiadanie "pojęcia" o muzyce.

Na niej to wiadomo że Rogowiecki i Brzozowicz się najlepiej znają i basta!
Największy koszmar z koszmarów
malleo (gość, IP: 212.76.37.*), 2009-03-13 16:08:08 | odpowiedz | zgłoś
I pomyśleć, że takiego gniota nagrał człowiek odpowiedzialny za brzmienie Soundgarden i Temple of the dog. I to wszystko w ramach "rozwoju i nie powtarzania się". Chris Cornell is dead.
Jako artysta oczywiście. Pzdr
re: Największy koszmar z koszmarów
Kornflakes (gość, IP: 77.253.240.*), 2009-03-14 01:57:04 | odpowiedz | zgłoś
Dobra płyta, nie wszystko co timbalanda łykam ale ogólnie potrafi tworzyc chwytliwe kompozycje plus wokal chrisa który lubie i wyszła jedna z ciekawszych plyt roku, choc przyznaje ze jego glos idealnie nei pasuje do takiego podkładu ( ze względu na swój wyjątkowo rockowy charakter) mimo wszystko tworzy to interesujący efekt. Zastanawiam sie czy negatywne opinie płyną z niechęci do timbalanda czy tego ze chris nagrał cos innego niz rock ;)
Szkoda gadać...
Michał (gość, IP: 79.191.156.*), 2009-03-12 15:15:22 | odpowiedz | zgłoś
Krzysiek głos zgubił już dawno, a razem z nim chyba jakiekolwiek pojęcie o tym co ze sobą zrobić po Soundgarden. Nie przepadałem za Audioslave, ale to był przynajmniej konkretny zespół, bo te solowe rzeczy Cornella to zupełne nie wiadomo co, droga donikąd. Aż się chce powiedzieć: chłopie, weź się ogarnij...
re: Szkoda gadać...
wojland (gość, IP: 195.242.183.*), 2009-03-30 09:07:13 | odpowiedz | zgłoś
Płyta zdecydowanie inna i wnosi jakiś powiew świeżości. Mi się podoba. Chris jakoś nie spina się z niewiadomo jakim śpiewaniem, tak sobie lekko mruczy, co brzmi dobrze. Ze względu na moje preferencje muzyczne, nie powiem, że jest jakaś rewelacyjna, ale dobra - owszem. Chyba że ktoś widzi tylko gitarowe riffy, a dźwięk syntezatorów kuje w uszy. Na pewno lepsze od przeciętnego, zrobionego na siłę Audioslave (tam najśmieszniejszy jest bassman RATM, który chyba nie czuje się w klimacie).
Cornell to żenada
Boomhauer
Boomhauer (wyślij pw), 2009-03-12 11:22:30 | odpowiedz | zgłoś
Szkoda że nie ma oceny "0"
Chris Cornell "Scream"
GardenSound (gość, IP: 79.184.125.*), 2009-03-12 10:32:21 | odpowiedz | zgłoś
gówno roku i żenada