zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

recenzja: Dream Theater "Falling Into Infinity"

19.12.2002  autor: Miłosz T. Myśliwiec
okładka płyty
Nazwa zespołu: Dream Theater
Tytuł płyty: "Falling Into Infinity"
Utwory: New Millenium; You Not Me; Peruvian Skies; Hollow Years; Burning My Soul; Hell's Kitchen; Lines In The Sand; Take Away My Pain; Just Let Me Breathe; Anna Lee; Trial Of Tears; It's Raining, Deep In Heaven, Wasteland
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne; John Myung - gitara basowa; Derek Sherinian - instrumenty klawiszowe
Premiera: 1997
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Od wydania tej płyty minęło już lat nieco, niemniej to i tak na tyle wdzięczny materiał, by jeszcze komuś chciało się o nim pisać. Szczególnie, że jedna z konkurencyjnych recenzji tego wydawnictwa wynosi je pod niebiosa, a ono tam moim zdaniem nie pasuje. Bo to nie jest płyta, dla której warto zarywać noce i słuchać do upadu - powiedzmy to sobie szczerze...

Spotyka się opinie, że to najsłabszy materiał DT - i chyba coś w tym jest. Wiadomo, zawsze któryś materiał musi pełnić rolę tego najsłabszego; tak czy inaczej podzielam powyższy pogląd. Po bardzo dobrym "Change Of Seasons" przyszło coś, co miało być dla Dream Theater zwrotem, jeśli chodzi o listy sprzedaży. Ale takim zwrotem się nie stało, zaś co było dalej, już wiadomo - zespół wrócił do uprzednio uprawianej stylistyki.

Ta płyta miała być zwrotem, gdyż jest inna. Ktoś powie, że bardziej komercyjna, ktoś, że po prostu łagodniejsza. Jak zwał, tak zwał, ale jedno jest pewne: grupa wcisnęła tu aż trzy konwencjonalne, trochę przesłodzone balladki ("Hollow Years", "Anna Lee" oraz "Take Away My Pain"), co miało stanowić ukłon dla narodu niezbyt kumającego, o co chodzi na przykład w podziale na jedenaście ósmych albo na dziewięć czwartych. Pierwszy z wymienionych utworów miał nawet zawojować listy przebojów (wyszedł na singlu), lecz nie zawojował. No i dostała się nam taka dziwna płyta.

Ogólnie jest to, co było przedtem i potem: fajne gitarowo-klawiszowe granie. Ale czuć, że to jakby trochę nie to. Przynajmniej chwilami. Przynajmniej w tych słabszych numerach... Ktoś spyta: są takie? Ba, pewno, że są. Weźmy na przykład "Just Let Me Breathe", gdzie nie ma choćby jednego ciekawego patentu na wiośle, a ma to być w założeniu ostry gitarowy kawałek. Numer ten, choć efektowny, jest na tyle pusty w środku, że pozostawia słuchacza kompletnie obojętnym na sprawy tego świata i na sam muzykę też. Podobnie działanie mają (choć w mniejszym stopniu) "New Millennium", "Burning My Soul" oraz "Take Away My Pain", w których dzieje się po prostu mało, a jak na Dream Theater - wręcz bardzo mało. Podziały cały czas te same, mało klawiszy - Derek Sherinian nie miał ambicji, by być drugim Kevinem Moore'em i chyba dlatego dostał po uszach, tj. zdecydowaną większość harmoniczno-melodycznej przestrzeni zagospodarowała gitara Petrucciego. Tylko jeszcze żeby grała coś fajnego... Z drugiej strony instrumentalne "Hell's Kitchen" - nie sposób narzekać, jakieś branżowe pismo wybrało zresztą solo z tego numeru na solówkę roku 1997. Żeby jeszcze tak częściej...

Po wysłuchaniu wszystkich utworów pojawia się pytanie: to już koniec? Hm, nie o to chodzi, że krótko (bo jest długo), lecz o to, że prosto. Panowie kombinują niezbyt wiele; nawet długie utwory są miejscami nudnawe, co się tyczy zwłaszcza "Peruvian Skies" - nie dałoby rady krócej? Z drugiej strony są takie dzieła, jak wielominutowe "Lines In The Sand" i "Trial Of Tears", czyli to, do czego grupa nas przyzwyczaiła przez lata: świetne melodie, fajne riffy, pasjonujące unisona, zmiany metrum. No i jeszcze wspomniane "Hell's Kitchen" - raczej taka jazda niż rwanie, ale bardzo, bardzo stylowa. Temu wszystkiemu trzeba jednak przeciwstawić "You Not Me" - numer nagrany na życzenie wytwórni płytowej, zrobiony przy udziale Desmonda Childa, mistrza amerykańskiego pościelowego metalu. Rzecz ta brzmi tak, jakby właśnie spadła z płyty Bon Jovi i nie było gdzie jej wcisnąć, co skądinąd nawet może być prawdą...

Skoro już mowa o ułatwianiu sobie życia, to trochę za bardzo na łatwiznę poszedł wokalista James LaBrie. Nie ma się co dziwić, zresztą jego płyty nagrane bez DT wyrażnie świadczą o jego upodobaniu do lżejszej muzyki. Ale gdy porównamy np. jego śpiewanie z "Images And Words" z tym, co tu pokazał, to przepraszam bardzo... Co innego reszta: ci się nie oszczędzali, a najlepsze wrażenie zrobił chyba John Myung - postać niby drugiego planu, a jednak przecież taka, bez której wiele muzycznych rzeczy traci koloryt. Co by było, gdyby go zbrakło np. w "Peruvian Skies" albo "Annie Lee"?... Rzecz subiektywn jest brzmienie jego instrumentu, podobnie zreszt jak i brzmienie bębnów - Mike Portnoy ma upodobanie do dziwnych werbli... W każdym razie do rzemiosła na tej płycie nie wypada mieć zastrzeżeń. Nikt się nie wysypał, a parę razy wyszły rzeczy po prostu mistrzowskie - vide wspomniana solówka Petrucciego w "Hell's Kitchen" tudzież fajne, zadziorne solo Sheriniana w "Burning My Soul", będce chyba kwintesencj jego stylu, zważywszy na to, co potem prezentował na swoich solowych płytach.

Mimo wszystko zatem kciuki w górę - płyta jest świetnie zagrana, z paroma znakomitymi momentami i w sumie z duż ilości "sympatycznego" grania, zgodnego z konwencjami i na ogół porywajcego. Że nie przekonuje jako całość? Nie bądźmy wybredni, takie płyty udaje się nagrać najwyżej co jakiś czas. Dream Theater ma ich kilka w swoim dorobku i co do tego nie ma wątpliwości, ale "Falling..." takim wydawnictwem nie jest. Cóż, gdyby cały czas się wygrywało, życie nie miałoby smaku...

Komentarze
Dodaj komentarz »