zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 19 kwietnia 2024

recenzja: Megadeth "Risk"

29.09.1999  autor: Adam "Tool" Ulecha
okładka płyty
Nazwa zespołu: Megadeth
Tytuł płyty: "Risk"
Utwory: Insomnia; Prince Of Darkness; Enter The Arena; Crush'em; Breadline; The Doctor Is Calling; I'll Be There; Wanderlust
Wykonawcy: Dave Mustaine - wokal, gitara; David Ellefson - gitara basowa; Marty Friedman - gitara; Jimmy DeGrasso - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Capitol Records Inc.
Premiera: 1999
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Co ja właściwie mam sobie myśleć o tej płycie? Nie wiem nawet, czy mam ochotę pisać recenzję tego krążka. Już pierwszy singiel ("Crush'em" - z filmu "Universal Soldiers - The Return") ogromnie mnie rozczarował. Szczerze mówiąc, spodziewałem się takiego zwrotu akcji po bądź co bądź udanym "Cryptic Writings", bo Mustaine już jakiś czas przębąkiwał, że nowa płyta ma być inna, i że zaskoczy ona fanów. Czy zaskoczyła? Tak. Pojawia się tylko pytanie. Czy pozytywnie czy negatywnie? Jest ono chyba retoryczne...

Do rzeczy. Zapewne w życiu bym sobie nie kupił tej płytki, gdyby nie nagły i niespodziewany przypływ gotówki (heh... genialne uczucie). Jako, że muzyka jest najczęstszym obiektem lokowania moich pieniędzy, postanowiłem dalej popadać w rutynę i uczyniłem podobnie i tym razem. Wszedłem do sklepu muzycznego i co mi się rzuciło od razu w oczy? Naklejka na płytce: "Gratis CD z największymi przebojami". Natychmiastowa radość została zastąpiona chwilę później bardziej realistyczną myślą: "Kurde... czy to aby nie sposób na sprzedanie większej ilości niezbyt dobrego materiału...?". Nic to. Zapakowałem pieniądze do kasy i z uśmiechem na twarzy ruszyłem do domu, aby tam odsłuchać nowy materiał "Rudzielca" i spółki... Chciałem zauważyć, że byłem mimo wszystko optymistycznie nastawiony (Noo... w sumie skoro wydało tyle kaski, to trzeba było być optymistycznie nastawionym... Choćby przez chwilę ;)

Początek pierwszego utworu ("Insomnia") pozytywnie mnie zaskoczył. Przesterowane dźwięki gitar, nagle ściszone i dające głos skrzypcom były zwiastunem dobrej kontynuacji. Następnie trochę orientalnych klimatów (to co tygrysy lubią najbardziej... przepraszam... to co Marty Friedman lubi najbardziej i na każdej płycie stara się przemycić takie ozdobniki) i automatycznej perkusji, ale nie na długo, bo chwilę później Jimmy DeGrasso chce pokazać, że jest godnym następcą Nicka Menzy (ale czy jest, tego jeszcze nie wiem). Utwór jest bardzo dynamiczny, chyba idealny do grania na koncertach. Posiada swoją dramaturgię i stopniowanie napięcia również istnieje. Nie brak różnorakich smaczków w tle a la dziwne jęki Mustaina. Jego zapętlony wokal kończy pierwszy kawałek i daje pole do popisu dla następnego, zdecydowanie najlepszego i najbardziej mrocznego na całej płycie:

"Prince Of Darkness". To, że jest najlepszy na tej płycie, wcale nie świadczy o tym, że może stanąć w pierwszym rzędzie z najlepszymi utworami z płyt poprzednich. Nic z tych rzeczy. Ale mimo wszystko jest całkiem miły. W pewnym momencie przez pół sekundy Dave chwali się swoimi growlingującymi możliwościami. Obecne są też skrzypce, których wejście jest niejako momentem kulminacyjnym całego utworu. Skoro wspomniałem o koncertowaniu, to kawałek również genialnie się nadaje do takowego. Sam Ellefson o nim powiedział: "Siłą tego utworu jest tekst, zresztą nasze teksty pozostawiają dosyć duże pole do interpretacji. "Prince Of Darkness" może kogoś przestraszyć. [...] to bardzo wolny, mroczny i groźny kawałek. Myślę, że nikt się po nas czegoś takiego nie spodziewał". Teraz mamy wstęp do "Crush'em", czyli "Enter The Arena". Myślę, że Mustaine może sobie co najwyżej pomarzyć o takim skandowaniu publiki na koncertach, jak to możemy usłyszeć w tym wstępie. Po nim mamy ten nieszczęsny utworek, niezbyt fortunnie wybrany na pierwszego singla. Sam nie wiem czemu... Jest nijaki, niczego nie wnosi i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest wtórny. Idzie się do niego przyzwyczaić, ale nic ponad to. Szkoda się więc rozpisywać.

Następna "perełka" to "Breadline". Typowy amerykański rock, budzący we mnie dreszcz niechęci. Bardzo cieniutkie. Chyba najgorszy kawałek na płytce. Doskonale się nadaje do grania na VIVie, tudzież innych wspaniałych telewizjach muzycznych. Powodzenia. Oby tak dalej, a Megadeth będzie gwiazdą na jakimś koncercie po supportującym go Silverchair i Garth Brooksie (gwiazda muzyki Country).

Za to "The Doctor Is Calling" jest całkiem, całkiem... Mroczne, ciężkie wejście znów daje blade już nadzieje na przyszłość. Ściszony krzyk Mustaine'a świadczy o tym, że momentami można brzmieć jak za najlepszych czasów. Dalsza część też jest bardzo ciekawa. Urozmaicony, zagrany z wielkim uczuciem, osadzony generalnie w mrocznych klimatach świetnie się nadaje do wielokrotnego przesłuchiwania.

Następny ("I'll be there") rozpoczyna się strasznie młucącą gitarą, aby przejść w... słodziutkie klawisze. Jednak po chwili pojawia się motyw na gitarze, który te słodycze rozwiewa i powoli prowadzi do genialnego, a przede wszystkim przejmującego refrenu, w którym Mustaine rozpaczliwie śpiewa właśnie "I'll be there for you...". Tytuł wyśmienicie pasuje do jakiegoś boysbandu, ale nic z tych rzeczy. Za to gdzieś około trzeciej minuty mamy recytację Dave'a, która nieodparcie kojarzy mi się z pewnym starym przebojem dyskotekowym.

Teraz już utwór ósmy. Strasznie mroczny wstęp. Ale co potem słyszymy? Nie kojarzy się to wam z czymś? Bo mi z Jon Bon Jovi. I jak tu słuchać Megadethu, kiedy kojarzy się z kapelą takiego pana? Dla mnie to niemożliwość. Wspomnę znów tylko, że idzie się przyzwyczaić, ale pozytywnych emocji taki utwór nie może wywołać. Szkoda...

Ellefson zapytany o szerokie użycie sampli w nowym materiale odpowiada: "Wiem, że będą ludzie, którzy właśnie to pokochają najbardziej. Z pewnością znajdą się też tacy, którzy stwierdzą: "...nie, ta płyta jest zbyt lekka, zrobili to, zrobili tamto...". Jestem jednak dobrej myśli, wierzę, że więcej będzie takich osób, które stwierdzą: "...WoW! Megadeth jeszcze nigdy nie był taki dobry!". Ha, ha, ha... Ludzie powinni polubić naszą nową płytę, ponieważ do muzyki, którą gramy od lat dodaliśmy coś nowego. Nie chcemy wracać z muzyką tam, gdzie ona umiera..."

Panowie... nie wracajcie tam. Ale wielu fanów po tej płycie żegna się z wami. Nowa płyta Type O'Negative ("World Coming Down") jest bardzo podobna do "Bloody Kisses" (1993), ale nie jest to rzecz wtórna. Jest na niej wiele nowego. I nadal pozostaje ten nieludzki wręcz klimat, który oczarował masę wielbicieli Piotrusia i jego kompanów z Type. I dlatego bardzo się podoba.

Witam w następnym utworze. "Ecstasy". Początek to istne Manaam, ale wchodzący po kilku sekundach głos Mustaine'a nie daje się nam łudzić, że zaraz zaśpiewa Kora... Zwykłe rockowe granie, ale całkiem spokojowe. Mnie się generalnie podoba.

Dalej przechodzimy przez "Seven", który jest jeszcze bardziej rockowy i bardziej amerykański niż jego poprzednik. Słabiutko, słabiutko... W połowie utworu pojawia się motyw, który na koncertach powinien wielu rozruszać.

No i (wreszcie ?) dochodzimy do końca. Ostatnie dwa utwory: "Time: The Beginning" i "Time: The End" słucha się jako całość i muszę powiedzieć, że są naprawdę dobre, i ruszają wnętrze zagorzałego fana MegaŚmierci. Pierwszy, bardzo spokojny, ale jakże wzruszający i piękny kawałek, każe z niecierpliwością czekać co będzie sekundę później. Akustyczne gitary, naznaczone przesterowanymi solówkami i smęcącą gdzieś w tle wiolonczelą wreszcie dochodzą do ostatniego utworu, o czym świadczy mocniejsze wejście. Oto stare, dobre Megadeth! To czego wielu oczekiwało. Szkoda, że tak mało czegoś takiego właśnie na nowej płytce tegoż kwartetu. Solówka... i koniec...

... i sam nadal nie wiem, co sądzić o tej płycie. Zrobili mi smaczek na koniec, i chciałoby się znów włączyć od początku... ale myśl, że usłyszę Jona Bon Jovi, że usłyszę "Crush'em" trochę mnie odpycha i... poszukam czegoś innego...

Na koniec nie chciałbym już dyskutować, czy nowa płyta jest taka czy taka. Na pewno jest dobra muzycznie. A co Ellefson jeszcze o niej mówi?: "[...] Owszem, moglibyśmy nagrać kopię "Countdown To Extinction", jednak nie jestem pewny czy ludzie, którzy lubią tę płytę byliby z tego zadowoleni. Każdy album Megadeth jednocześnie otwiera i zamyka pewien etap w karierze zespołu. Gdybyśmy grali od dziesięciu lat tylko kawałki z "Peace Sells..." na przykład, w końcu wszystkim by się znudziło. Czemu więc ograniczać się w tym względzie, skoro cały czas, z każdym dniem nabieramy doświadczenia, jesteśmy w stanie pisać lepsze rzeczy. Myślę, że jeśli ktoś lubił od początku naszą muzykę, w końcu prędzej czy później, polubi nową płytę. Przecież jest na niej nasza muzyka, polecam ją nawet najbardziej zatwardziałym konserwatystom".

Konserwatystą nie jestem. Wręcz przeciwnie. Ale jakie są granice grania nowej (coraz to innej) muzyki przez zespoły? Apogeum chyba osiągnął Paradise Lost, który dla mnie niech zmieni nazwę, a wszystko będzie O.K. Choć z drugiej strony ludzie, którzy słuchają Depeche Mode, sięgną po "Host" Paradise'ów, a następnie po ich starsze kawałki i być może zaczną słuchać dzięki nim metalu... kto wie...

P.S.1. Wielki plus za multimedialny track na płytce. Zrobiony sumiennie.

P.S.2. Nie wiem czy to tylko moje fantazje, ale we wkładce, na zdjęciu Mustaine wygląda jak pewna kobieta z "Klanu"... ;-)

Wszelkie cytaty zapożyczone z Metal Hammera (9/1999).

Komentarze
Dodaj komentarz »