zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 19 kwietnia 2024

recenzja: Ian Anderson "Rupi's Dance"

12.10.2003  autor: Do diabła
okładka płyty
Nazwa zespołu: Ian Anderson
Tytuł płyty: "Rupi's Dance"
Utwory: Calliandra Shade (The Cappuccino Song); Rupi's Dance; Lost In Crowds; A Raft Of Penguins; A Week Of Moments; A Hand Of Thumbs; Eurology; Old Black Cat; Photo Shop; Pigeon Flying Over Berlin Zoo; Griminelli's Lament; Not Ralitsa Vassileva; Two Short Planks
Wykonawcy: Andrew Giddings - instrumenty klawiszowe; John O'Hara - akordeon; George Kopecsni - gitara; Ossi Schaller - gitara; Laszlo Bencker - instrumenty klawiszowe; Leslie Mandoki - instrumenty perkusyjne; David Goodier - kontrabas, gitara basowa; James Duncan - instrumenty perkusyjne; Ian Anderson - flet, gitara akustyczna, wokal, akordeon, gitara basowa, instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Metal Mind Productions
Premiera: 2003
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 8

Choć nieco podświadomie traktuje się Iana Andersona jako muzyka rockowego, jego solowe płyty w sporej części mają mało wspólnego z tym gatunkiem. Podobnie jest z "Rupi's Dance", któremu często bliżej do folkowej stylistyki niż do rocka. I choć w przeciwieństwie do akustycznej poprzedniczki, pojawia się tu kilka partii przesterowanej gitary, nieszczególnie zresztą ciekawych, a także melotron, moog i organy Hammonda, ich obecność jest raczej symboliczna.

"Rupi's Dance" to zbiór pogodnych, dość prostych, choć niebanalnie zaaranżowanych, piosenek. Melodie są, moim zdaniem, gorsze niż te z "Secret Language of Birds", podobnie jak sama struktura kompozycji, która jest w większości utworów znacznie prostsza. Wymogła to chyba nieco inna formuła muzyczna albumu - nowa płyta jest mniej refleksyjna i bardziej bezpośrednia. Uwagę zwraca świetna gra basisty, ciekawie prezentują się też partie instrumentów klawiszowych, choć ich rola nie jest pierwszoplanowa. Jak zwykle u Andersona, utwory są znakomicie opracowane - każdy muzyk ma swoje miejsce, a wszyscy doskonale się dopełniają. Dobre wrażenie robi też, pojawiający się tu i ówdzie, kwartet smyczkowy. Nieco topornie brzmią tylko partie gitar, a także tamburynu i grzechotek, które zazwyczaj ograniczają się do monotonnego wybijania miarowych rytmów.

Widać na przykładzie tego albumu, że prosta muzyka, odpowiednio potraktowana, może urzekać tysiącem szczegółów. Zdobią ją dodatkowo znakomite teksty, dotykające spraw codziennych, można by wręcz rzec błahych, ale podane w sposób bardzo naturalny i na swój sposób intrygujący. Ta formuła muzyki jednak nie do końca do mnie trafia, a Andersona stać na stworzenie ambitniejszych rzeczy.

Komentarze
Dodaj komentarz »