zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 18 kwietnia 2024

recenzja: Sally "Sally"

29.02.2000  autor: Rafał "Negrin" Lisowski
okładka płyty
Nazwa zespołu: Sally
Tytuł płyty: "Sally"
Utwory: Lord Of The Trees; Monolick; Uno; Four Twelve; Rolling Thunder; Monkey Steals The Peach; Kentucky Fried Motherfucker; Sonic Mountain
Wydawcy: Rise Above Rec., Metal Mind Productions
Premiera: 1999
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Zaraz zaraz... Wiecie, coś mi tu nie gra. Powiedzcie mi, ino szczerze: my za kilka miesięcy będziemy mieli XXI wiek, prawda? Ale jesteście tego absolutnie pewni? Choroba, tak myślałem... To teraz właściwe pytanie: kto w tej hipernowoczesnej erze nagrywa muzykę à la Black Sabbath? Prosta odpowiedź: Sally! Nie wiedzieć czemu, okładka krążka (przedstawiająca roznegliżowaną panią z dwiema gwiazdkami w miejscach, w których akurat najmniej chcielibyśmy je widzieć) w połączeniu z lekko niefrasobilwą nazwą bandu i tytułami niektórych utworów ("Kentucky Fried Motherfucker" na przykład), kazały mi oczekiwać czegoś w rodzaju mało apetycznej kapeli, wabiącej się Nashville Pussy. Ale nic to, z lekką odrazą włożyłem płytkę do odtwarzacza... i zdziwiłem się nieco.

Zaryzykuje swą wiarygodność jako pewnego siebie recenzenta i znów użyję tego zwrotu: nie wiem dlaczego, ale to mi się autentycznie podoba! Oryginalności w tym niemal za grosz, ale... w tym właśnie tkwi oryginalność Sally. Po prostu patenty są na tyle stare i - w tak czystej, skondensowanej postaci - od dawna nie praktykowane, że mogą zaintrygować. Duch Sabbs (a najbardziej Geezera Butlera, gdyż pulsujący, łomoczący bas wysuwa się w Sally na pierwszy plan) trzyma nad amerykańską kapelą swoje łapska od pierwszego szarpnięcia gitar aż do wybrzmienia ostatniego dźwięku i ani myśli choć przez chwilę podrapać się w siwiejącą łepetynę. Brzmienie płyty również robi wrażenie, jakby była nagrana 30 lat temu i do tego na kiepskim sprzecie. Oczywiście byłbym niesprawiedliwy, próbując wcisnąć Wam kit, że to Sabbs i nic więcej. Panowie z Sally pochodzą w końcu zza Wielkiego Bajora, toteż nie mogli nie tchnąć w swoją muzykę trochę tej "zabajorowości". Płyta żadną miarą nie może konkurować pod względem klimatu i mroku z klasykami Sabbathów - z tej prostej przyczyny, iż tych cech po prosu tu nie ma. Pobrzmiewa natomiast momentami radosne amerykańskie granie (pod tym względem można by pewnie znaleźć jakieś paralele ze wspomnianą na wstępie ekipą). Tu i ówdzie chucha na nas także nowoczesność. Tu wokal wydziera się przez megafon, gdzie indziej spod basowej jazdy nieśmiało wyłażą jakieś elektroniczne dżingielki... À propos elektroniki: po ośmiu "przepisowych" numerach następuje pół godziny przedziwnych kosmicznych dźwięków, nie wiedzieć czemu (o matko! znowu!) potrackowanych aż na 18 części, raz dłuższych (do 6min 16s), zwykle krótszych (do 36s). Ki diabeł (o właśnie, ani chybi diabeł!)? - cholera wi...

Polecać, nie polecać? Nie podejmuje się (czym ostatecznie grzebię swą wiarygodność). Chcecie - posłuchajcie. Ja w każdym razie na Waszym miejscu bym posłuchał.

Komentarze
Dodaj komentarz »