zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 26 kwietnia 2024

recenzja: Soundgarden "King Animal"

28.11.2012  autor: Dominik Zawadzki
okładka płyty
Nazwa zespołu: Soundgarden
Tytuł płyty: "King Animal"
Utwory: Been Away Too Long; Non-State Actor; By Crooked Steps; A Thousand Days Before; Blood On The Valley Floor; Bones of Birds; Taree; Attrition; Black Saturday; Halfway There; Worse Dreams; Eyelid's Mouth; Rowing
Wykonawcy: Chris Cornell - wokal, gitara; Kim Thayil - gitara; Ben Shepherd - gitara basowa; Matt Cameron - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Universal Music
Premiera: 13.11.2012
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 7

Każdy, kto choć trochę interesuje się muzyką i jej historią, wie jak trudne bywają powroty po latach. Zwłaszcza, gdy przerwa w działalności trwała nie 2 - 3 lata, ale np. 10 lub 15. Trudno wówczas uniknąć komentarzy sugerujących, że comeback ma na celu napchanie sobie kieszeni pieniędzmi (czemu zespoły gorąco zaprzeczają w wywiadach), które na fali sentymentu fani będą skłonni wydawać chętniej. Często tak bywa, powroty kapel o uznanych nazwach to tylko skok na kasę, okazuje się, że od strony artystycznej zespół nie ma publiczności wiele do zaoferowania, że została z niego nazwa. Wiadomo, że ciężko przebić własne dokonania, które zdążyły już obrosnąć legendą, dużo łatwiej tę legendę rozmienić na drobne, ale jednak wielu twórców decyduje się na ryzyko i wraca na scenę.

Z drugiej strony, kto oparłby się pokusie wskrzeszenia kapeli, która od lat nie istnieje, a której płyt (lub w naszym polskim wydaniu - kaset) zdarło się w młodości co najmniej kilka? Dylemat polega na tym, że z jednej strony jako fani bardzo chcemy usłyszeć nowy materiał naszych ulubieńców, z drugiej boimy się rozczarowania, jeśli album wydany po latach będzie słaby. Jakby nie patrzeć - nowy krążek Soundgarden to jedno z najbardziej oczekiwanych wydawnictw w 2012 roku.

Do powrotu kapeli Cornella i spółki podchodziłem z dobrym nastawieniem, mając w pamięci, jak pozytywnie zaskoczyła mnie wydana po reaktywacji w 2009 roku "Black Give Ways To Blue" Alice In Chains. Mówi się, że nic dwa razy się nie zdarza, ale kombinowałem tak: skoro Alicji, w której przecież z oczywistych przyczyn zabrakło najważniejszego członka zespołu, udało się nagrać tak rewelacyjny krążek, to nie mający takich problemów, do tego ograni na innych polach muzycznej działalności chłopcy z Ogrodu dźwięku muszą poradzić sobie co najmniej równie dobrze. No i to optymistyczne założenie mnie zgubiło. "King Animal" to moim zdaniem dzieło zaledwie dobre.

Na pewno nie da się złego słowa powiedzieć o poziomie wykonawczym muzyków. Słychać, że panowie na co dzień grają, a Matt Cameron (perkusista również Pearl Jam) dzieli i rządzi w kolejnych kawałkach. Śmiem twierdzić, że to jego gra, urozmaicona, ze zmianami tempa, jest najjaśniejszym punktem "King Animal". Produkcja albumu też nie pozostawia wiele do życzenia, brzmienie jest selektywne, instrumenty nie zagłuszają się nawzajem, bas podbity jak należy. Zespół postawił na (względną) różnorodność, która zapewniła mu sukces na "Superunknown". Miało więc być tak (z grubsza): szybko - wolno, spokojnie - agresywnie, melodyjnie - rytmicznie. Założenie, że zbuduje się fajną rockową płytę na takich opozycjach jest dobre, tylko wymaga jednego: dobrych kompozycji. I tych na "King Animal" zabrakło. Mamy więc założenie, zabrakło jednak dobrego materiału, aby wypełnić plan.

Nie jest oczywiście tak, że ta płyta to totalny niewypał. Jest po prostu nijaka. Kilka fajnych numerów, które łatwo zapamiętać, jest skutecznie zagłuszanych przez drugie tyle średniaków, niszczących efekt. Weźmy choćby początek płyty. Dwa pierwsze kawałki ("Been Away For Too Long" i "Non-State Actor") to szybkie, post-grunge'owe petardy, z dudniącym basem, napieprzającą bez ustanku perkusją, zadziorną gitarą i śpiewem. Fajny, energiczny początek płyty. Niestety kolejne "By Crooked Steps" i "A Thousand Days Before" to piosenki, które niczym się nie wyróżniają. I tak jest już do końca, utwory fajne, a zaraz po nich średnie. Właśnie - średnie, a nie słabe. Średnie ponieważ, mimo że nie do końca mi podchodzą, to jednak trzymają poziom nieosiągalny dla wielu kapel parających się podobnym graniem. Ot, solidne rockowe naparzanie. To też trzeba umieć.

Generalnie odnoszę też wrażenie, że chłopaki ciekawiej wypadają na "King Animal" w utworach nieco spokojniejszych, balladowych lub takich, gdzie próbują trochę pokombinować. Dobry jest "Blood On The Valley Floor" z post-sabbathowskim, stonerowym riffem. Świetnie wypada napisany przez Cornella "Bones Of Birds" z przełamaniem rytmu przed refrenem, zresztą chyba najlepszym na krążku. Właściwie ciężko wskazać hit na miarę "Black Hole Sun", ale "Bones..." jest do tego miana najbliżej. Nieźle słucha się także "Black Saturday" (też czuć rękę Chrisa) w klimacie "Burden In My Hand", w którym użyto (fakt, że oszczędnie) instrumentów dętych. Do spokojniejszych kawałków zaliczyć można również "Halfway There", przywołujący echa pop rocka spod szyldu dajmy na to Nickelback. Jest to najbardziej "radiowa" piosenka na krążku. Na koniec panowie serwują nam bujający, rytmiczny (autorem jest Cameron) "Eyelid's Mouth" oraz odrobinę soulujący "Rowing", który ok. 3 minuty trwania zmienia się w rasowy rockowy numer.

Zdaję sobie sprawę, że mojego zdania odnośnie "King Animal" nie podzielą wszyscy. Z całą pewnością znajdą się osoby, które łykną ten album bez popijania. Mnie czegoś na nim brakuje, przeważają kompozycje dość banalne, a te kilka perełek nie robi różnicy na korzyść nowej płyty chłopaków z deszczowego stanu Waszyngton. Ot, solidne rockowe granie. Nie przywiązujcie się również, Drodzy Czytelnicy, do wystawionej przeze mnie oceny. Wiem, że z napisanego wcześniej tekstu wynika, że "King Animal" zasłużył na 5 lub 6 w dziesięciostopniowej skali. Daję 7, trochę dlatego, że dalej niewiele jest kapel tak dobrze poruszających się w podobnej stylistyce, a trochę z sentymentu do samego zespołu. Ale z całą pewnością nie jest to album, który zostanie klasykiem.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: eeee tam pieprzycie... nie jest tak źle!
Soundgardener (gość, IP: 62.111.229.*), 2013-01-03 15:28:01 | odpowiedz | zgłoś
Odnosząc się do tych skrajnie negatywnych komentarzy:
Jeśli ktoś z Was uważa, że płyta jest tak tragiczna to:
A. Nigdy nie był wielkim fanem brzmienia SG.
B. Jest we wczesnym stadium "poznawania" płyty.
C. Jest typowym nastolatkiem wychowanym w dobie komputerowego elektrogówna i nie za bardzo ma pojęcie o muzyce lat 80-90tych.

Jak pierwszy raz przesłuchałem płyty to też nie miałem żadnego "punktu zaczepu"... i gdyby był to jakiś zwyczajny band to płytka poszłaby w zapomnienie i do kosza. Ale ambitna muzyka ma to do siebie, że nie "wchodzi" odrazu... i to jest właśnie zaleta bo coś oczywistego, co szybko przypadnie nam do gustu prawdopodobnie równie szybko nam się znudzi. Niech dowodem będzie na to mój pierwszy (wtedy jedyny) kontakt z Badmotorfingerem - poprostu byłem tą płytą zniesmaczony (co to za brzmienie!) i natychmiast wylądowała w koszu... Wróciłem do niej po miesiącu wiedziony falą fascynacji po Superunknown i Down On The Upside... i po kilku przesłuchaniach okazało się, że BMF jest albumem, który z pełną świadomością umieszczam w 10-tce największych osiągnięć wszechczasów w dziedzinie muzyki rockowej! Dla wszystkich sceptyków polecam zapętlić Króla Zwierza i puścić niezbyt głośno jako tło do codziennych czynności...
Mózg musi się do pewnych brzmień przyzwyczaić i dopiero po jakimś czasie zaczynamy tupać nóżką do tego co jeszcze kilka dni temu wydawało nam się nieciekawym gniotem. Gwarantuję, że odnajdziecie w płytce, może już nie ten dziki szał młodocianych melancholików, ale napewno kawał Interesującej i Dojrzałej muzy. Tak - te dwa przymiotniki najlepiej określają to dzieło. Przeboje? Been Away, Thousand Days i może 1-2 inne kawałki spokojnie można postawić na czele korowodu zmierzającego do ucha 'masowego odbiorcy'.
Płyta - rozczarowanie? Po pierwszym wrażeniu tak...
Ale zyskuje na każdym kolejnym przesłuchaniu, aż do momentu w którym naprawdę ją doceniamy.
Czy jest gorsza od poprzednich wygibasów? Od Badmotorfingera i Superunknown napewno...
ale ta płyta jest też napewno inna i trzeba podejść do niej z bardzo otwartym umysłem, świadomością różnicy czasu, wieku muzyków i przede wszystkim emocji, jakie przez nich przemawiają, które przecież są najważniejszym dyktatorem treści i formy muzycznej.
W odniesieniu do żałosnego poziomu jaki reprezentuje dzisiejsza muzyka rockowa płytka bezkonkurencyjna.
heh....
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2012-12-08 15:45:37 | odpowiedz | zgłoś
nigdy nie byli moimi faworytami z tej naciąganej na maksa listy grandżu. AICH lubiłem najbardziej z tyhc wymienianych w Bravo hehehehehe. Może dlatego nowa płyta mi się podoba. Fajne bujadło staruchów. Chyba żadnych większych aspiracji, prócz kasy nie było i to słychać. Dla mnie git. Przynajmniej są szczerzy. Fajna płytka do auta, pierdolić ambicje wszelakie - raknrol.
re: heh....
wac
wac (wyślij pw), 2012-12-08 18:41:51 | odpowiedz | zgłoś
do auta? żebyś w drzewo nie przypierdolił chrapiąc...
re: heh....
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2012-12-08 19:40:50 | odpowiedz | zgłoś
hah, to dobre, myślę ziutek, że tylni napęd nie pozwoli mi zasnąć nawet przy płytach nudniejszych niż ta, która swoją drogą nie jest wcale zła.
re: heh....
wac
wac (wyślij pw), 2012-12-09 12:53:49 | odpowiedz | zgłoś
jeżeli aż tak zagłusza płytę to już kumam!
re: heh....
Kshyhoo (gość, IP: 46.204.32.*), 2012-12-17 10:38:14 | odpowiedz | zgłoś
Dokładnie, świetna płytka do katowania w aucie, u mnie już parę dni nie wychodzi, no cóż ale mnie podobała się nawet solówka Chrisa z czarnoskórym.
re: heh....
michał (gość, IP: 192.168.2.*), 2013-01-25 14:43:56 | odpowiedz | zgłoś
no wreszcie ktoś kto podziela mój entuzjazm do "Scream"! Nigdy nie byłem i nie będę fanem elektronicznej muzyki, ale za to jestem ogromnym fanem Cornella. Mało tego, uważam, że "Scream" to najlepsza płyta z jego solowego dorobku:-)
Powrót do ogrodu dźwięków
blog and roll (gość, IP: 83.22.236.*), 2012-12-03 21:48:19 | odpowiedz | zgłoś
Soundgarden to powrót pełnoprawny, w oryginalnym składzie i - o ile można tak po latach powiedzieć - w starym brzmieniu.
Przyznam, że ten zespół kręcił mnie mniej niż Pearl Jam, Nirvana czy Alice In Chains. Za mało w jego graniu było rokendrolowej finezji spod znaku Led Zeppelin, za mało swingu, za dużo dość płaskiego metalowego łomotu. To sprawiało, że smakowite w moim odczuciu kąski musiałem wyławiać z całości.
W przypadku nowej płyty nie jest inaczej. Ale - co istotne - nie jest gorzej.
Nie ma mowy o odgrzewanych kotletach.
Rokendrolowe arcydzieła powstają dziś niezwykle rzadko. Jeśli dostajemy do rąk krążek, który w całości jest zdecydowanie do słuchania, jeśli w kilku utworach zespół wznosi się - nie waham się tego napisać - na swój najwyższy poziom, to czego więcej chcieć?
re: Powrót do ogrodu dźwięków
PrivateEco (wyślij pw), 2012-12-04 09:44:16 | odpowiedz | zgłoś
Moim zdaniem z grandżowej czwórki akurat Soundgarden jest najbliżej do LZ i to nie tylko w warstwie wokalnej, ale wiadomo, każdy słyszy inaczej.
re: Powrót do ogrodu dźwięków
wac
wac (wyślij pw), 2012-12-08 09:20:29 | odpowiedz | zgłoś
nie rozumiem chyba - ta płyta ma nie być gorsza od Louder Than Love, Badmotorfinger czy SU??? !!! ??? !!!