zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 28 marca 2024

recenzja: Deicide "Till Death Do Us Part"

5.03.2011  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Deicide
Tytuł płyty: "Till Death Do Us Part"
Utwory: The Beginning Of The End; Till Death Do Us Part; Hate Of All Hatreds; In The Eyes Of God; Worthless Misery; Severed Ties; Not As Long As We Both Shall Live; Angel Of Agony; Horror In The Halls Of Stone; The End Of The Beginning
Wykonawcy: Glen Benton - wokal, gitara basowa; Steve Asheim - instrumenty perkusyjne, gitara; Jack Owen - gitara; Ralph Santolla - gitara
Wydawcy: Earache Records
Premiera: 28.04.2008
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Na chwilę zapomnijmy o wszystkich kontrowersyjnych wątkach kariery Deicide. Nie wypominajmy mielizn wydanych celem szybkiego sfinalizowania kłopotliwego kontraktu z Roadrunner Records ("Insineratehymn", "In Torment In Hell"), lekceważącego stosunku do fanów co rusz manifestowanego przez Glena (dla niektórych Betona) Bentona czy koncertowe afiszowanie się w/w w koszulach ze smokami lub w hawajskie baja-bongo. W konsekwencji stańmy na pozycji bezkrytycznego wielbiciela, który jest w stanie nie tylko wszystko wybaczyć, ale także łyknąć każdy przebłysk z obozu swoich ulubieńców. Innymi słowy podejdźmy do "Till Death Do Us Part" dając mu fory i mając nadzieję, że będzie co najmniej tak dobry, jak poprzedzający go "The Stench Of Redemption" - a więc płyta czopek, która w końcu dała radę zatwardzeniu, jakie męczyło twórców "Legion" w latach 1999 - (przynajmniej) 2004 lub 2006 (jak kto woli). "Fanowska" wiara, nadzieja, miłość i idę do Ciebie Zły Panie, wciąż i wciąż - Till Death Do Us Part. Patetycznie? Być może, ale będąc skutecznie umazanym "Smrodem Odkupienia" można się było pokusić o takie stanowisko.

Tymczasem kochanek na "Till Death..." znów zawodzi. Więcej - to miłość jednostronna lub starannie wyrachowana. Nie może być inaczej - krążek w 5 wersjach kolorystycznych, w środku opakowania naszywka "Benton For President". Jest też kilkadziesiąt minut death metalu, zapowiadanego przez Earache Records jako powrót do intensywności "Legion", ale co tu dużo mówić, tyle ma to wspólnego z prawdą, co słowa Newsteda, który przed wydaniem "Reload" twierdził, że to nowe "Master Of Puppets" (w nagrywaniu którego notabene udziału nie brał). Owszem, pierwszymi dźwiękami w postaci klimatycznego, instrumentalnego intro ("The Begining Of The End") Deicide spełnili moje nadzieje, czyli poszli w stronę "The Lords Sedition" z poprzedzającej "Till Death Do Us Part płyty". Ale trwa to na jakieś 2-3 minuty. Świetne brzmienie, szczególnie "garków", odwiecznie rewelacyjny wokal największej satanistycznej świni w historii grania, po posłuchaniu którego chce się porozbijać wszystkie święte obrazki w domu, ale jak już aperitif przemija i nadjeżdża danie główne, to człowiek głupieje.

Nie wiem, ale wkładanie wałka tytułowego zaraz po wstępie i miażdżące, magmowate brzmienie od razu przywodzi na myśl "Once Upon The Cross". W stosunku do popisów ze "Stench..." w pewnym sensie zmieniły się partie solowe Ralpha Santolli. Nadal są melodyjne, ale - chyba pod wpływem zarzutów kierowanych przy okazji poprzedniego krążka - nadano im bardziej połamane szlify i zwariowane kontrasty. Mimo tego "klasycznego" podejścia do sprawy, odbiór jest wybitnie trudny. Z pozoru wszystko jest na swoim miejscu, a powiewy piekielnych nawałnic zrywają skórę z mordy. W niektórych momentach muza nawet chce się ocierać o "Legion"... ale nie może. Zdecydowanie za dużo w niej schematu, topornego wywijania ogonem bez bliżej określonego celu. W zasadzie mogę powiedzieć to, co Hetfield w filmie "Some Kind Of Monster" chwilę przed tym, jak Lars nazwał go kompletnym kutasem - "nie słyszę niczego wielkiego w tych riffach". Podoba mi się to "nanananana" w tym kawałku, ale już w drugim "tetrtetre" zaczyna zwyczajnie nudzić.

W przypadku "Till Death Do Us Part" nawet po kilkudziesięciu próbach człowiek prócz intro i outro nie jest w stanie zanucić melodii (kiedyś mógł nawet przy "Revocate The Agitator", a już na pewno "When Satan Rules His World"), spamiętać riffu, przejścia perkusji - czegokolwiek. To niesłychane. Przecież od death metalu tak wiele się nie wymaga. Dwie gitary, basik, perkusja, frontman potwór i w zasadzie rzecz powinna działać sama (patrz: Abscess). Deicide nigdy nie byli Immolation czy Nile, czy zupełnie już Morbid Angel. Oni produkowali piekło, niszczyli chrystianizm i w zasadzie to tyle. Zrobili jeden wybitnie nieszablonowy materiał ("Legion"), po którym sami zwymiotowali, dając sobie spokój z takim graniem.

Jeśli miałbym jakoś porównać tę płytę do poprzednich, to niestety jawi mi się koktajl "Once Upon The Cross" łamane przez "Insineratehymn". Pierwsza z ocierała się o "bardzodobrość", ale niczym wyjątkowym nie była, druga zaś epatowała nudą większą niż bierki, sudoku i ekranizacja powieści Grocholi w jednym. Co więcej, to wszystko jest na tej płycie, ale jakoś tak bez składu polepione i sprytnie ukryte pod płaszczykiem zwariowanych zagrywek. To jak konstrukcja cebuli. W tym wypadku pierwsza powłoka - miażdżąca wichura (brawo!), następnie sztampowy motyw przewodni i solówka (zdecydowana nagana) i warstwa wierzchnia, czyli nałożone na to wszystko pogięte gitary, mające dać posmak zakręcenia, ale w zasadzie robią to tak nieudolnie, że bardziej słuchacza zajmie kwestionowanie takiego ich użycia.

W ten sposób Deicide nabierają słuchacza, robiąc płytę, która śmierdzi na kilometr protools, a dla mnie jest takim deicidowym, poskładanym jak puzzle, "St. Anger". Jest jeszcze ciężej niż ostatnio, napierdalamy, sklejamy, kończymy i weź Ralph zapodaj z 200 kilo solówek, tylko wiesz, takich zjechanych bardziej, żeby nie pasowały do całości. Może Asheim i Benton naczytali się recenzji polskich speców od metalu, którzy odmawiali im prawa do zmiany stylistycznej w typie Vital Romains. W konsekwencji - może "Till Death Do Us Part" miał być remedium na ten stan świadomości społecznej kreowanej przez media. Ostatecznie nieważne, bo nie wyszło. Płyta kupy się nie trzyma, jest oczywiście o wiele brutalniejsza i szybsza niż "Insineratehymn" lub "In Torment In Hell", ale pod względem poziomu kompozycji to w kategoriach słabizny to samo mało ciekawe trawestowanie własnego kultu.

Po konsumpcji czuję się zmiażdżony i umęczony, ale w innych kategoriach - jakby mamut zrobił mi kloca na klatę. Leżę rozwalcowany, w dodatku śmierdzi mi z mordy i najchętniej, w myśl zasad BHP, wskoczyłbym do rwącego potoku, nawet powermetalowego (tfu!). Tragedii nie ma - przeciętniactwo jak najbardziej. Defekacja z dużym posmakiem robienia "na siłę".

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Deicide "Till Death Do Us Part"
TupTuś (gość, IP: 89.64.36.*), 2024-03-12 03:01:06 | odpowiedz | zgłoś
Całkiem nieźle się słucha "Till Death Do Us Part" jest na dobre daleki od kaleki (5 i 6 album), ale jednak zespół nie przeskoczył poprzeczki, którą wysoko postawił wydając "The Stench of Redemption", a tam był amok i szaleństwo wzbogacony prawdziwą gitarową ucztą. Tu jednak nie to huczne wesele z mocnymi poprawinami, lecz raut z porywami do szybkiego tańca. Jak na jednego z najlepszych gardłowych szału nie ma. Monotonny bulgot Glena bywa tu namolny. Coś tam raz na jakiś czas ryknie mocniej, ale to raczej czwarta woda po kisielu Bestii rodem z debiutu. Gity na niezłym poziomie, Ralph tu nadal gra świetnie, ale już mocno pod zespół - brakuje mi tego nonkorformizmu i ryzykowności jak na poprzednim dziele. Tak jakby wysokiej jakości kruszec wrzucić do tygla, zmieszanego ze słabszą materią zostawioną przez cały zespół, co rzutuje na jakość tego długograja. Ten muzyczny niedosyt rekompensuje najbielsza po "Once Upon a Cross" okładka, z fragmentem szesnastowiecznego obrazu Hansa Baldunga "Śmierć i Kobieta", choć ucięto tu prawą dłoń trzymającą draperie. Tu pięknie modelowane, nie tak sztucznie jak na okładce trzeciego albumu Deicide. Trudna sztuka kadrowania i da się to jeszcze wybaczyć z racji tradycji ikoniczności dzieł dawnej sztuki na okładkach płyt metalowych i w ogóle współczesnej muzyki. 7/10. W porywach do 8 z minusem, dołączając okładkę. Ale o wyższej nocie nie ma jakiejkolwiek mowy.
Mała sugestia:)
CoyoteXXV (wyślij pw), 2011-03-06 19:42:55 | odpowiedz | zgłoś
Megakruk - nic nie mam do twojej opinii i oceny, przecież każdy ma swoje fetysze:) Niemniej jednak wadą twoich recenzji jest niepotrzebne sięganie po najmniej istotne sprawy z wyciąganiem brudów muzyków włącznie... I nie traktuj tego jako zarzut, to tylko sugestia. Zarzuty o hawajskie koszulki Glena są mało potrzebne i pozbawione sensu w recenzji, podobnie jak to miało miejsce w twojej recce "Necropolis" gdzie 95% treści to nawracanie do przeszłości, do poprzednich płyt i poprzednich członków składu Vader, temat Behemotha, analizowanie decyzji zatrudnienia Paula czy jak by to wyglądało gdyby zagrał Vogg... w sumie o samej zawartości krążka nie było nic co mogłoby pomóc osobom które go nie słuchały a tym bardziej zachęcić... Obszerne relacje biograficzne przesłaniają meritum sprawy, temat recenzowanej płyty schodzi na dalszy plan i ostatecznie wygląda to mało profesjonalnie. Czy nie lepiej się skupić na "tu i teraz"? Pamiętaj, że to nie atak z mojej strony - przyjazna sugestia:) Styl masz okej, potencjał też ale czasem cię ponosi. Pozdro.
re: Mała sugestia:)
Megakruk
Megakruk (wyślij pw), 2011-03-06 20:36:41 | odpowiedz | zgłoś
Witam użytkownika! Big thx za radę, ale.....w kontekście mojej osoby jest ona bezprzedmiotowa. Po pierwsze i na pierwszym miejscu nie jestem recenzentem, jestem przede wszystkim fanem muzyki, przeogromnym fanem i także fanowski charakter mają moje recenzje. Recenzentem jestem w jednym promilu i to na końcu. Nie zależy mi na profesjonalizmie, rozumianym na tych łamach przez użytkowników w rozmaity sposób, w zależności od tego w czym się z piszącym nie zgadzają. Tym ja się różnię od recenzenta zwanego recenzentem, że nie dystansuję się do opisywanej materii i nie silę się na zakłamany obiektywizm. Czemu mogę sobie na to pozwolić? Bo nie biorę za to kasy, po drugie zaś muzyka to nie matematyka lecz emocje i palety uczuć jakie dookoła siebie w wielu sferach i aspektach gromadzi. Dlatego opisy preferuję barwne i wykraczające poza samą płytę, w przypadku Vader komentujące sytuację dookoła, w przypadku Deicide opinie o nich krążące. Tutaj nie powinno być żadnych zasad - to jest rock'n roll.
re: Mała sugestia:)
CoyoteXXV (wyślij pw), 2011-03-06 21:26:44 | odpowiedz | zgłoś
Spoko, rozumiem i sam częstokrotnie wrzucam do "recenzji" coś od siebie poza treścią właściwą, ale dozuję to w miarę proporcjonalnie - również jestem recenzentem amatorem i jestem przede wszystkim fanem tak jak ty:) Sam np. miewam problemy z zachowaniem w swoich tekstach obiektywizmu a jeśli już staram się go użyć i odchodzę tym samym od pewnych stereotypów oraz norm - kiedy krytykuję coś, co powszechnie uchodzi za genialne i święte to niestety wtedy zarzuca mi się kompletny brak obiektywizmu... czyli efekt odwrotny od zamierzonego. Cenię sobie szczerość w recenzjach i odwagę w wyrażaniu nawet najbardziej kontrowersyjnych opinii - tak swoją drogą.

Oceń płytę:

Aktualna ocena (107 głosów):

 
 
35%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Jak uczestniczysz w koncertach metalowych?