zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 27 kwietnia 2024

recenzja: Iron Maiden "The Final Frontier"

11.10.2010  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Iron Maiden
Tytuł płyty: "The Final Frontier"
Utwory: Satellite 15... The Final Frontier; El Dorado; Mother Of Mercy; Coming Home; The Alchemist; Isle Of Avalon; Starblind; The Talisman; The Man Who Would Be King; When The Wild Wind Blows
Wykonawcy: Bruce Dickinson - wokal; Dave Murray - gitara; Janick Gers - gitara; Adrian Smith - gitara; Steve Harris - gitara basowa, instrumenty klawiszowe; Nicko McBrain - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: EMI
Premiera: 13.08.2010
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 8

Achtung Baby! Rozpoczynamy od kilku kwasów. Za kilka linijek przeciętny znawca twórczości kapeli Steve'a Harrisa pomyśli - "chuj, a nie znawca tematyki Iron Maiden". Kwas kolejny to już mój osobisty problem, bo sam recenzując hobbystycznie, prawie uwierzyłem innemu recenzentowi, jeszcze przed osobistym odsłuchem "The Final Frontier". Będąc nie lada autorytetem (w tym moim) skwitował płytę mniej więcej takimi słowami: "niby wszystko na miejscu, ale nic nie działa...".

Iron Maiden to zespół, który "kupił mnie" dopiero przy okazji wydania płyty "Fear Of The Dark", a więc w okresie, w którym znajdował się w stanie daleko posuniętego rozkładu (rejterada Dickinsona). Sami zainteresowani na żywca do dziś wykonują tylko sztandarowy numer tytułowy i to chyba tylko z powodu ukochania go przez miliony fanów, którym dane jest brać udział w corocznych trasach Maiden. Nie zmienia to faktu, że "Fear Of The Dark" to jedyne wydawnictwo grupy pozbawione nizin twórczych (chyba z wyjątkiem stareńkiej "Killers", "Seventh Son Of A Seventh Son" oraz "Brave New World"). Zadziwiało niespotykaną do tej pory w nagraniach grupy agresją ("Be Quick Or Be Dead") i atmosferą tytułowego mroku. Ranga tego właśnie krążka jest moim punktem odniesienia do każdej następnej porcji z ich obozu.

W tym miejscu też nadstawię dupy do bicia, stwierdzając, że okres, gdy "Bruce'a Bruce'a" zastępował Blaze, też nie jest w moim mniemaniu żadną porażką. Lubię i "X Factor", i "Virtual XI", które nie są w żadnym stopniu słabsze od dajmy na to "Dance Of Death". Cenię te płyty za odwagę nieznacznego odejścia od numerów w typie "Run To The Hills" czy "Aces High". To już oczywiście nie było to samo Maiden. Steve Harris i Co. brnęli coraz to bardziej w stronę grania rozbudowanego i progresywnego, którego nie udawało się przedtem zmieścić nawet w takich kolosach, jak "Rime Of The Ancient Mariner". Z nowszych - szczególnie "A Matter..." coraz śmielej w tym celowała. No i tak, po tak dennym, oczywistym, lecz jak dla mnie niezbędnym wprowadzeniu już wiecie, z jakiej pozycji i w którą część ciała chcę cmoknąć "The Final Frontier".

"A Matter Of Life And Death", choć oceniana przez wielu ambiwalentnie, w dużej mierze przypadła mi do gustu. Świetnie słuchało mi się "Different Word" czy "Lord Of Light", że o wspaniałym "Brighter Than Thousand Suns" nie wspomnę. Miałem nawet wrażenie, że na tym Irons mogą spokojnie i bez wstydu zakończyć swoje studyjne popisy. Po premierze kawałka promującego "The Final Frontier", czyli "El Dorado", a zaraz potem zaliczając odsłuch całości, podobnie jak w przypadku ostatniej płyty Slayer, nie mogłem wyjść z podziwu, jak bardzo pierwsze wrażenie może zaciążyć na ostatecznym odbiorze, obarczając go niemałą dozą uprzedzenia. Kto lub co decyduje, jaki kawałek wybrać na singiel? Chyba tylko głuchy pień lub "logik", dla którego najważniejsze jest maksymalne cztery minuty trwania kawałka singlowego. Choć "El Dorado" może spokojnie reprezentować bardziej klasyczne oblicze Maiden, to wraz z "The Alchemist", zbudowanym na podobnej kanwie "dziewiczej" galopady, okazuje się paradoksalnie jednym z najsłabszych wątków tej płyty. Niby jest puls basu Harrisa, pojedynki od 1999 r. już trzech gitar czy charakterystyczne bicie "znad dyni" McBraina, ale samo to nie nadaje im statusu genialnych pochodów z przeszłości. Co więcej - ani refrenem, ani żadnym nawet riffem nie trzymają poziomu choćby pilotów "Brave New World", "Dance Of Death" czy "A Matter..." (odpowiednio "Wicker Man", "Wildest Dreams", "Different World").

Ale spokojnie, bo pieśni mamy tutaj 10, a czas podróży poza "granice przestrzeni" to prawie 80 minut - obfitujących w wiele zaskakujących, jak to w kosmosie, wypadków. Już "Satelite 15... The Final Frontier" wprowadza słuchacza w konsternację, bo bardziej przywodzi na myśl solowe psychodele Bruce'a Dickinsona z poziomu końcówki płyty "Tyranny Of Souls", które dopiero w trzeciej minucie przechodzą w charakterystyczne, prawie purplowskie zagrywki, że o znakomitym refrenie nie wspomnę. Wspaniałym motywem gitarowym rozwija skrzydła "Mother Of Mercy". Dodajmy do tego liczne zmiany tempa i napięcia, i już zaczynamy myśleć, że to już prawie na pewno nie tylko to Maiden, którzy wszyscy kochali od kołyski aż po mogiłę.

Nie mogło też zabraknąć czegoś na kształt heavymetalowej ballady, której rolę spełnia "Coming Home" (bez jaj) aspirujące do miana stadionowego, najskuteczniejszego "zadowalacza" publiki od czasu bodajże nawet "Brave New World" - w istocie stanowiącego rozwinięcie kolejnego pomysłu z "Tyranny...", czyli "River Of No Return" (słuchaj: partia solowa). Przed nami jednak dopiero danie główne "Final Frontier", czyli nadejście trwających 7- 9 minut monumentów, które nie okazują się na szczęście stać na glinianych nogach lub innych gównianych podestach. "Isle Of Avalon" - z niepokojącym wstępem i doskonale stopniowanymi ciarami, stricte progresywnie rozwijający się "Starblind", gdzie rozimprowizowane partie solowe nie chcą opuścić mózgownicy wyjąc "włącz mnie raz jeszcze", czy "The Talisman" z urzekającą partią Dickinsona w wysokim rejestrze, jak z czasów "Quest For Fire", okraszoną gitarowym zawodzeniem w stylu "Fear Is The Key". Wszystko to "przedługaśne", zasobne w elementy dobrze znane fanom, ale rozwinięte w skali makro do poziomów po jakie sięgają - z bardziej znanych - goście z Dream Theater. Bagatela jedenastominutowy finał "When The Wild Wind Blows" uraduje czcicieli tawernowego "Blood Brothers" i spełni doskonale rolę zwieńczenia koncertów "Dziewicy" lub kumplowskiego "urzynania" się w jesiennym barze. Dla mnie zbyt oczywiste to zamknięcie, ale na żywo niejeden będzie przedłużał jego trwanie w świadomości w nieskończoność.

Na temat produkcji jako takiej nie będę się rozwodził - znów Kevin Shirley, więc wiecie, czego się spodziewać. "The Final Frontier" od razu zadebiutował na pierwszych miejscach list sprzedaży, potwierdzając, że - jak by nie bronić dziś Saxon czy Judas Priest - to Maiden pozostaną największym zespołem heavy metalu po wsze czasy. Ocena w tym przypadku jest wybitnie łatwa. Choć najbardziej reprezentatywnymi dla ich klasycznej kariery wydają się być numery krótsze, przywołujące odgłos murawy na Wielkiej Pardubickiej (jakie - patrz wyżej), to zupełnie odstają one od reszty - mocno rozbudowanej i wymagającej, jak na ich muzykę, niespotykanego osłuchu. To produkt wielokrotnego użycia, nowa galaktyka, która gdzieś tam majaczyła w teleskopie, a teraz już stoi w zasięgu ucha, gotowa do empirycznego odkrywania. Wymaga do odbiorcy pewnego skupienia. Jeżeli ktoś nie jest na to gotowy lub liczy na parę prostych "shotów" z okolic NWOBHM, to raczej srogo się zawiedzie. Jeżeli jednak wśród fanów Maiden są ludzie akceptujący fakt, iż ich pupile mimo nieubłaganie zbliżających się sześćdziesiątek na karku, w końcu rozwijają swoje fantazje, dając upust pomysłom, którym niczym na jam session pozwalają płynąć - i tym razem będą szczytować.

Jest ambitniej niż na "Dance Of Death", lepiej niż na "A Matter..." - czyli efektowniej i efektywniej niż łącznie od długich 10 lat. "Up The Irons!" - choć świadom jestem, że pojawią się opinie jednogłośnie skreślające rozbuchaną formę "The Final Frontier", jako wydaną przede wszystkim celem zaspokojenia zapotrzebowania na emerytalny szmalec dla jej twórców.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: To ich najlepsza płyta obok Seventh Sona
celibejtor (gość, IP: 83.27.135.*), 2010-10-11 17:17:49 | odpowiedz | zgłoś
Wiem stąd, że dużo patrzyłem na fora muzyczne i fanowskie, gdzie cały czas powtarza się ta prawidłowość. A o wartości płyty, w sumie nie ma sensu specjalnie głęboko dyskutować. Wszystko dokładnie oceni czas, Number i Seventh Son wbrew pozorom miały złe przyjęcie fanów na samym początku, a ja jako długoletni fan odnoszę wrażenie że historia się powtarza.
syf
maniek82r (gość, IP: 84.10.25.*), 2010-10-11 15:00:44 | odpowiedz | zgłoś
ta płyta to najgorsze dziadostwo w hevy metalu od lat(nie licząc jakichś bzdurnych kapelek z 6 ligi), nuda i odgrzewane kotlety, na uwagę zasługuje początek i kilka riffów w el dorado, reszta 2/10
flaki z olejem
re: syf
starbreaker (wyślij pw), 2010-10-11 18:29:34 | odpowiedz | zgłoś
Zgadzam się w 100% z powyższym. Nuda, nuda, nuda, nuda i jeszcze raz nuda! Chyba przyszedł dla Ironów czas na zasłużoną emeryturkę... Lepiej już niech nic nie nagrywają jak mają nam serwować takie flaki z olejem.

Moja recenzja: Idealna płyta jako podkład do drzemki. Chyba tylko ortodoksyjni fani Maiden są się w stanie nią zachwycić. :)
re: syf
mmm81 (gość, IP: 83.168.82.*), 2010-10-12 07:18:54 | odpowiedz | zgłoś
Ja jestem fanem Maiden od 22 lat i się zachwycam tą płytą, a i słucham głównie metalu.. Ludzie nie generalizujcie, nigdy nikt nie zadowolił wszystkich.. Final Frontier na początku strasznie zjechałem po pierwszych przesłuchaniach. Ale tak samo było i z innymi płytami Maiden które wychodziły po drodze.. Nasze oczekiwania po prostu nie idą w parze z tym co dostajemy i kiedy uwolnimy się od takich myśli, to wtedy można naprawdę spojrzeć na muzykę z dystansu. Dla mnie ta płyta jest genialna od samego początku do samego końca..
re: syf
starbreaker (wyślij pw), 2010-10-12 22:35:04 | odpowiedz | zgłoś
Ja słucham Ironów nawet dłużej - od czasów "Powerslave" i niestety, muszę stwierdzić że od "Somewhere In Time" panowie nie nagrali już żadnego równego albumu, który by powalał na kolana. A ostatnie dziesięciolecie to w ogóle jest jazda w dół... Jeszcze na ostatnich 2 płytach były jakieś perełki, kawałki dające radość ze słuchania - ale ta ostatnia płyta to po prostu jeden monstrualny prawie 80-minutowy dziwoląg. Dlatego zamiast próbować się, bezskutecznie, przekonać do tej całej "progresji", zapuszczam sobie po raz 4 556 "Killers" - płytę absolutnie genialną, jedną z 3 najważniejszych w historii metalu. Ironi są nieśmiertelni dzięki tej właśnie płycie! ;)
re: syf
Ralph84
Ralph84 (wyślij pw), 2010-10-21 15:47:09 | odpowiedz | zgłoś
Na uwagę zasługuja kawałki "The Talisman" oraz Starblind czy mother of mercy" ,reszta przeciętna.
The Alchemist, El Dorado, The Final Frontier:- gnioty
6
Starsze »