- Koncerty
 - terminy koncertów
 - galeria zdjęć
 - relacje z koncertów
 - Wieści
 - wieści muzyczne
 - kocioł
 - dodaj wieść
 - Płyty
 - recenzje płyt
 - zapowiedzi premier
 - Wywiady
 - wywiady
 - Ogłoszenia
 - ogłoszenia drobne
 - dodaj ogłoszenie
 - Zobacz
 - wywiady
 - forum
 - linki
 - rekomenduj muzykę
 - korozja
 - sondy - archiwum
 - Redakcja
 - o nas
 - szukamy pomocników
 - reklama
 - polityka cookies
 - kontakt
 
- Konto
 - zaloguj się
 - załóż konto
 - po co?
 
recenzja: Monster Magnet "Spine of God"
  Dzięki wytwórni SPV/Steamhammer do sprzedaży ponownie trafiły płyty "Spine of God" i "25 TAB" zespołu Monster Magnet. Dobrze się stało, gdyż po tych dwóch pozycjach ślad już dawno zaginął na półkach sklepowych, a stanowią one niemały rarytas, nie tylko dla wielbicieli twórczości Davida Wyndorfa.
Debiutancka płyta długogrająca Monster Magnet zatytułowana "Spine of God" pierwotnie ukazała się w 1991 roku nakładem Caroline Records i do dziś pozostaje jedną z najbardziej psychodelicznych, przesączonych narkotykami płyt ostatnich lat. Brudna, przytłumiona produkcja nadaje jej jeszcze większego autentyzmu. Eksperymentalne (choć nie aż tak, jak na "25 TAB") brzmienia przeplatają się z hardrockowymi utworami. Na "Spine of God" zespół Monster Magnet to jedno wielkie ucieleśnienie hasła "sex, drugs and rock & roll". Dave Wyndorf już wtedy wiedział, jaki wizerunek do niego najbardziej pasuje: ekscentryczny, lubiący dolewać oliwy do ognia prowokator, ale jednocześnie ironiczny i zdystansowany wobec siebie. Zręcznie gra rolę zarówno charyzmatycznego objawiciela, proroka narkotycznego zepsucia, jak i karykaturalnego w swym bałwochwalstwie czciciela Dionizosa. Wszystko się tutaj ze sobą miesza, niczym w majakach po kwasowym odlocie i trudno wskazać, gdzie kończy się dramat, a zaczyna groteska. Prawdziwy teatr makabreski przygotowany z iście szatańską precyzją.
W "Nod Scene" spokojne, leniwe gitary kontrastują z mocniejszymi, "sabbathowymi" riffami i całą plejadą psychodelicznych brzmień ("kosmicznymi" pasażami dźwiękowymi, nagłymi zwolnieniami, czy z narkotycznym, docierającym z oddali głosem Wyndorfa). "Ozium" zaczyna się jak piosenka jakiegoś kalifornijskiego zespołu z lat 60-tych pokroju Jefferson Airplane, ale w jej drugiej części dominację przejmują przesterowane, kakofoniczne kaskady dźwięków. Wersja demo tego utworu, która znalazła się na płycie w charakterze bonusu jest nawet jeszcze bardziej "odjechana". Kulminacją jest utwór "Spine of God". Jest to esencja ówczesnej twórczości Monster Magnet, a zarazem jeden z najbardziej elektryzujących punktów koncertowych zespołu. Na płycie trwa ledwie osiem minut, ale na żywo potrafi przerodzić się w dwudziestominutową orgię dźwięków (jak miało to miejsce podczas koncertu w warszawskiej "Stodole"). Hipnotyczny, inspirowany dalekowschodnią muzyką, początek przypomina "The End" z repertuaru The Doors. Natrętny, powtarzany niczym mantra, gitarowy motyw tworzy tło dla opowieści snutej przez Dave'a. Stopniowo napięcie narasta, aż w końcu następuje eksplozja. Istny żywioł!
Na koniec warto jeszcze dodać kilka słów o samej reedycji. Płyta ukazała się w delikatnie zmienionej ("podrasowanej" kolorystycznie) okładce, w środku znajduje się krótki tekst autobiograficzny autorstwa Davida Wyndorfa, a na krążku dołączono bonusowe nagranie, którym jest wspomniana wersja demo piosenki "Ozium". W sumie to niewiele, ale i tak sama muzyka nic nie straciła ze swojej mocy - można odlecieć od samego słuchania.




