zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 20 kwietnia 2024

recenzja: Motorhead "March Or Die"

4.09.2012  autor: Mikele Janicjusz
okładka płyty
Nazwa zespołu: Motorhead
Tytuł płyty: "March Or Die"
Utwory: Stand; Cat Scratch Fever; Bad Religion; Jack The Ripper; I Ain't No Nice Guy; Hellraiser; Asylum Choir; Too Good To Be True; You Better Run; Name In Vain; March Or Die
Wykonawcy: Ian "Lemmy" Kilmister - wokal, gitara basowa; Michael "Wurzel" Burston - gitara; Phil Campbell - gitara; Mikkey Dee - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Sony Music, Epic Records, WTG
Premiera: 1992
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 4

Od tej płyty u mnie się zaczęło. Nie od Metalliki, nie od Iron Maiden, nie od Black Sabbath, jak u innych, a właśnie od tego krążka Motorhead. W połowie lat 90. byłem u kumpla skinheada; spoglądając na jego kolekcję kaset, mówię: "Hej, stary! Masz tu jakiegoś fajnego rockandrolla?" A on na to: "Przesłuchaj to". I dał mi "March Or Die" w zajebiście zniszczonym pudełku, z wymiętą wkładką. Pamiętam, że Snaggletooth był na okładce w kolorze żółtym, a nie jak oryginalnie - białym. Jednak długo przypatrywałem się tej trupiej czaszce o czerwonych ślepskach i z zakrzywionymi kłami. Spodobał mi się pomysł skrzyżowanych piszczeli z przewieszonym przez kości szalem z napisem "March Or Die". Zaintrygowało mnie liternictwo, jakiego użyto do skomponowania napisu "Motorhead", szczególnie dwie kropki nad drugim "o", co - dzisiaj sam się z tego śmieję - kazało mi sądzić, że kapela jest z nurtu nacjonalistycznego. Kiedy jednak w domu wsunąłem ją do magnetofonu i dotarły do mnie pierwsze dźwięki... Do dzisiaj pozostaję lojalny tej grupie, z wypiekami na twarzy czekając na kolejny materiał premierowy lub koncert. Ten zespół już zawsze będzie siedział na tronie w moim prywatnym rankingu zespołów wszech czasów. Jakkolwiek płyta "March Or Die" uważana jest za słabszą, przez niektórych nawet za nieporozumienie, ja - oczywiście przez ogromny sentyment - widzę dla niej miejsce obok największych dokonań w historii grupy.

Sukces artystyczny, ale także komercyjny "1916" sprawił, że o Motorhead znów się mówiło. Lemmy nawiązał wówczas współpracę za sprawą Sharon z Ozzym Osbournem. Napisał dla Księcia Ciemności sześć tekstów, z czego cztery zostały wykorzystane na płycie "No More Tears" (1991); były to: "Desire", "I Don't Want To Change The World", "Hellraiser" i "Mama, I'm Coming Home". "Więcej kasy zarobiłem na tych czterech numerach niż przez piętnaście lat grania w Motorhead - czy to nie absurd?" - wspominał po latach Kilmister. Ten epizod jest o tyle ważny, że Ozzy zrewanżował się na płycie "March Or Die" wspomagając wokalnie Lemmy'ego w utworze "I Ain't No Nice Guy", a wspólnie z Zakkiem Wylde popracowali nad "Hellraiserem". Gościnnie wystąpiła też inna sława rockowego światka - Saul Hudson, znany bardziej jako Slash, który wykroił (z marszu) gitarowe solówki w utworach "I Ain't No Nice Guy" oraz "You Better Run".

Sporym problemem dla grupy stał się w owym czasie Philthy Animal, który zaczął oddalać się od Motorhead. Przegiął pałę, kiedy na koncertach przestał trzymać tempo, a na próbach nie był w stanie nauczyć się swoich partii. Został wylany po rozmowie telefonicznej. Całe to zamieszanie sprawiło, że ostatecznie nowa płyta nie zapowiadała się najlepiej. W efekcie partie bębnów zarejestrowali trzej muzycy: Taylor do utworu "I Ain't No Nice Guy", Mikkey Dee do "Hellraiser", pozostałe partie przypisuje się Tommy'emu Aldridge'owi. Ostatecznie nowym pałkerem Motorheadów został Dee, który wcześniej naparzał u Kinga Diamonda. Dee dość szybko udowodnił, że miejsce w tej grupie należy mu się bez żadnego "ale". Ale z początku był traktowany nieufnie, co potwierdza Lemmy: "To było dość zabawne, bo reszta kapeli miała co do niego sporo wątpliwości. Mikkey, z burzą blond włosów na głowie, to w końcu niezły przystojniaczek, który w dodatku dobrze o tym wie. Pojawiło się więc sporo komentarzy z pudlami w roli głównej i całe to gówno o glamrockowych cipkach. Ale Mikkey potrzebował tylko jednego koncertu, by zamknąć im gęby raz na zawsze" ("Biała Gorączka", Poznań 2007).

Na domiar złego wróciły odwieczne problemy z wytwórnią płytową. Chłystki z Sony utrudniali życie Motorheadom jak tylko mogli: zupełnie olali promocję - zarówno radiową, jak i koncertową. Wszystko starał się ratować nowy menedżer grupy - Todd Singerman. Z tymi właśnie problemami nagrywano płytę "March Or Die". Wybrano "Music Grinder Studios" w Hollywood, producentem był - jak poprzednio - Peter Solley, prace przebiegały pod okiem inżyniera Casey'a McMackina. W końcu udało się też przepchnąć singla - "I Ain't No Nice Guy", nieco później nakręcono też wideo do utworu "Hellraiser", który promował zarówno płytę, jak i pamiętny film Anthony'ego Hickoxa "Hellraiser III" (1992). Swoją premierę krążek miał w USA 28 lipca 1992 roku, w UK - dwa tygodnie później.

Ale teraz o muzyce. "Stand" - początek nieco przypomina "Killed By Death", ale jest bardziej rozciągnięty w czasie i w innym tempie zagrany, a od wyrecytowanych słów "you can make it" robi się całkiem inny utwór. W każdym razie wejście jest bardzo mocne, a po chwili, gdy instrumenty milkną, gitara zaczyna wygrywać chwytliwy riff, do którego po kilku sekundach dołącza sekcja. I robi się fajny otwieracz. Cały tekst podporządkowany jest jednemu słowu: "stand" pełni funkcję anafory, wokalnie jest akcentowany, zaś tryb rozkazujący zagrzewa słuchającego do uwierzenia we własne siły. Ale w refrenie zawarty jest w antytezie "can't stand" negatywny przekaz mówiący o tym, co się stanie, gdy zrezygnujesz z walki o swoje sprawy. Kawałek nie ma typowej konstrukcji zwrotkowo-refrenowej, a zatem nie taki Motorhead skostniały, jak mawiają. Solem zajął się Zoom, a wplótł je w środek zwrotki. "Cat Scratch Fever" to cover; oryginał skomponował Ted Nugent. Niezły hardrockowy plasterek szynki pod palcami Motorheadów zmienił się w tłuściutki salcesonik. Nawiasem mówiąc swoją wersję tego utworu zaproponowali Panterowcy. Tytuł oznacza gorączkę po kocim zadrapaniu... cóż, takie bywają uroki frywolnego seksu z kocicami. Zaczyna się rytmiczną zagrywką na gitarze, którą dopełniają soczyste uderzenia pałkera. Rzecz, choć ciężka jak czołg, zawiera dużą dawkę melodyjnego grania i takiegoż śpiewania. Po drugim refrenie, a przed solowymi wyczynami obu gitarzystów, pojawia się kawałek tekstu zaśpiewany w trochę innym klimacie. Wielokrotne powtarzanie słów z tytułu, gdy w tle trwają wariacje gitarowe, kończy ten numer, ale niezupełnie, bo prawdziwe zakończenie tworzą zanikające w równych odstępach czasu powtarzane takty gitarowo - perkusyjne. Kiedy jest już dość cicho, z oddali nadchodzi trzeci w zestawie "Bad Religion". Najpierw pracuje miarowo w średnim tempie jedna gitara (albo bas), a w chwilę później druga dyskretnie, niemal nienamacalnie nadaje temu rytmowi efekt "sprężynowania". Zupełnie jakby utwór zaczął podskakiwać, ale lekko. Powoli numer nabiera rozpędu, aż do jednoczesnego uderzenia w talerz i półkocioł. Potem niezły riff szlifuje powierzchnię uszu, a przed refrenem następuje gwałtowne wyładowanie "musicferyczne". Zupełnie wyjątkowe są solówki w końcowym fragmencie, najpierw zniewalająco powolne, a potem w drugiej części w stylu amerykańskiego rocka, oparte na dobrej melodii dopełniającej część rytmiczną. Lemmy śpiewa tu nisko i złowrogo. Dlaczego tak? Ano bo tematem jest indoktrynacja religijna szerzone przez nienazwanych misjonarzy, ale można się domyślać, że chodzi o księży katolickich. Lemmy śpiewa tam, że pluje w twarz im i ich diabłom, którymi próbują straszyć ludzi. Taki jest Lemmy - żadnych świętości, żadnych zahamowań.

W "Jack The Ripper" obecność swą zaznaczył mocnym wejściem Aldridge. Siła tego utworu tkwi w tym, że ciekawy tekst upiększono fajną melodią i frapującym refrenem (niepodobnym do Motorheadowej konwencji); ale najciekawsze zaczyna się około 110 sekundy, kiedy zaczynają grać nieskrępowani żadnymi ograniczeniami gitarzyści, przez co utwór nabiera trochę progresywnych rumieńców. Te wyczyny wloką się ponad 80 sekund, a tego u Motorhead jeszcze nie było (może z wyjątkiem "Power"). Początkowo szybka kompozycja przemienia się po 3. minucie trwania w taki doomowy kloc; w końcowej części wszystko wraca do pierwotnego tempa. Trudno mi tu wyrokować o artystycznej stronie tego dzieła, ale na pewno zaliczyć je do niezwykłych można bez obciachu. Następny kawałek to stuprocentowa ballada, zaśpiewana przy akompaniamencie akustycznego pudła i przy pomocy drugiego wokalisty - Ozzy'ego. Część tekstu śpiewają osobno, część razem - wyszło świetnie. Także muzycznie, bo po drugim refrenie nastąpiło tąpnięcie elektryczne, tak potrzebne, by ten utwór miał przeciwwagę dla części akustycznej. Dopiero ta druga część sprawia, że "I Ain't No Nice Guy" wyrasta na superprzebój rockowy lat 90. Całość dopełnia melodyjna, znów w amerykańskim stylu, solówka Slasha. Na szczęście zrezygnował on z wirtuozerii, bo ona nie pasowałaby do Motorheadów.

"Hellraiser" jest wypasiony. Przygotowany został wspólnie przez ekipę Osbourne'a i Kilmistera. Swoją wersję (moim zdaniem nie tak dobrą, jak Motorheadowa, bo trochę przekombinowaną) umieścił Ozzy na albumie "No More Tears". Motorheadzi postawili na surowość w tym kawałku, surowość, która po prostu do niego pasuje. Od początku do końca rządzi tu bas; niziutko tu brzmi, niziutko. Jeśli na którymś albumie Motorheadzi się sprzedali (niekoniecznie w negatywnym tego słowa znaczeniu), to twierdzę, że właśnie na tym, przy okazji tego utworu - mocnego, ale i melodyjnego. Z bardzo dobrym solem uwinął się Wurzel.

Jakkolwiek w czasach, kiedy dopiero poznawałem ten krążek, z wypiekami na ryju słuchałem pierwszych sześciu utworów, a potem już tylko czekałem na "March Or Die", to dzisiaj szanuję wszystkie utwory z tej płyty. Mają one swój niepowtarzalny urok i szkoda, że leżą w cieniu dzieł z "1916" i "Bastards". Taki "Asylum Choir" ma drapieżny riff, na bazie którego zbudowano żwawy utwór z tekstem opowiadającym o człowieku, którego przygniata schizofrenia świata. Lemmy śpiewa tu z delikatnym pogłosem w tle. "Too Good To Be True" - "Za piękne, żeby było prawdziwe" ma z kolei melodyjną linię wokalno-instrumentalną. Ze wszystkich kompozycji, mających bliskie pokrewieństwo z heavy metalem, temu jest najbliżej do rock'n'rolla takiego, do jakiego zdążyliśmy przywyknąć przez pierwsze 15 lat działalności zespołu. Za naprawdę godny uwagi utwór uznać wypada "You Better Run". Napędza go kapitalny riff - jeden z tych riffów niczyich, które obecne są w muzyce rockowej i bluesowej od zawsze (tak mi się przynajmniej zdaje) w różnych kombinacjach, a może i pojawił się jeszcze wcześniej - w standardach jazzowych. Tego jednak nie wiem, dlatego uczciwie uprzedzam, że mogę się mylić. Wiem jednak na pewno, że podobny motyw muzyczny eksplorują ZZ Top, tytuł "Bad To The Bone", który później trafiał na ścieżki dźwiękowe do takich filmów, jak "Christine" i "Terminator 2". Przypomina mi też zapożyczony przez Motorhead "(I'm Your) Hoochie Coochie Man". W każdym razie "You Better Run" ma ten riff, a prócz tego posępny klimat, choć osadzony w bluesowej osłonce. Aż trzech solistów (Zoom, Wurzel i Slash) dało tu o sobie znać. Dość lekko płynie sobie przedostatni z tej płyty "Name In Vain". Utwór ten przypomina, że czasem Motorhead kojarzono ze speed metalem. W każdym razie jest on najszybszy z tych 11 kawałków. A wciśnięty został chyba nieprzypadkowo przed...

..."March Or Die" - nie ma bardziej posępnego, złowrogiego, enigmatycznego, onirycznego - słowem: pojechanego kawałka w dorobku Brytyjczyków. Tu wszystko dusi się we własnych ołowianych enzymach. Pisałem przy okazji recenzji poprzedniej płyty studyjnej, że odtąd na każdym krążku będzie jeden utwór nietypowy i jeden "groźny". Za nietypowy uznamy oczywiście balladę "I Ain't No Nice Guy", ale groźny w cholerę jest zamykający płytę "Maszeruj lub zdychaj". Należy on do tego samego rodu, co "Orgasmatron" czy "Order / Fade To Black". Przez cały czas nic się tu nie zmienia; jednostajny rytm uwalniany przez wiolonczelę i odbijającą się od ścian perkusję dopełnia w refrenach gitara basowa, która jeszcze bardziej obniża i tak już nisko strojone instrumenty. Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten utwór, to podziw mieszał się z przerażeniem. Jak można było tak śpiewać? Co to za koleś? Na szczęście nic nie rozumiałem z tego, co Lemmy przekazywał i jakoś nie miałem ochoty tego tłumaczyć. Dziś mogę powiedzieć, o czym traktuje ten tekst: generalnie same okropności, których nie powstydziliby się chłopcy z Cannibal Corpse. Jest to jakby negatyw pieśni "1916", sprzeciw przeciwko wojnie, o której decydują jednostki, zaś miliony idą na rzeź. Ale jest w tych dzikich popędach, jak mordowanie, kantowanie, szpiegowanie, torturowanie, chciwość, żądza seksu, jakaś chora przyjemność, która czyni z armii machinę nie do zatrzymania. Ludzie posuwają się do tych wszystkich czynów tylko dlatego, że taki wydano im rozkaz.

"March Or Die" to najcięższa płyta w historii zespołu, ociekająca ołowiem. Jest też dosyć długa, jak na standardy grupy; trwa blisko 47 minut. Szczególnie pociągające w niej jest tłuste brzmienie. Pewną nowością w książeczce było to, że oznaczano przy tekście autora solówki gitarowej; Burston grał tam, gdzie kapelusik, tam, gdzie gwiazda - Campbell, tam, gdzie spluwa z różą - Slash. Wydawca nie ustrzegł się też błędów: w książeczce zapomniano wydrukować część tekstu do "Bad Religion". Ogromnie sugestywne jest zdjęcie zespołu umieszczone w środku wkładki.

Ocena końcowa? To po trosze kpina z tych, którzy przywiązują wagę do ocen. Jest coś przewrotnego w tym, że moją ukochaną płytę Motorhead oceniam najgorzej ze wszystkich. Ale rozumiecie, że gdybym wystawił dychę, to podniósłby się straszny wrzask. Kto wie, o co chodzi w tym albumie, ten wie, a kto nie wie, ten wiedzieć nie musi.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Motorhead "March Or Die"
minus
minus (wyślij pw), 2014-06-05 15:49:38 | odpowiedz | zgłoś
ze słaba promocja się nie zgodzę, w 1992 MTV bardzo często grało 2 clipy z tej płyty, nie tylko w Headbangers Ball.
re: Motorhead "March Or Die"
minus
minus (wyślij pw), 2014-06-05 15:46:54 | odpowiedz | zgłoś
Jedna z moich ulubionych płyt Motorhead. Pierwsza jaka kupiłem w czasie premiery (a raczej ojciec mi kupił CD w Stanach) w wieku lat 17. Do dzisiaj mam ten krążek, pomimo tego ze jest na maxa zjechany , bo przesłuchałem go chyba z 2000 razy. ranicie moje uczucia ta recenzja ;)
re: Motorhead "March Or Die"
Marcin Kutera (wyślij pw), 2014-01-22 03:15:59 | odpowiedz | zgłoś
fajna recenzja, właśnie super są te utwory ociekające ołowiem. Jak dla mnie 4 to za mało, daję miedzy 7 a 8.
Asylum choir
rosenrot (gość, IP: 62.233.232.*), 2012-09-14 15:12:17 | odpowiedz | zgłoś
jednym utworów, któe najbardziej lubię z tego albumu to Asylum choir :)
wg mnie ocena za niska, dałbym 7/10 :)
fajne recenzje piszesz, pozdrawiam
Bad To The Bone to absolutnie nie jest utwór ZZ Top!!!
Bamoko (gość, IP: 89.68.241.*), 2012-09-06 16:40:01 | odpowiedz | zgłoś
Oryginalnym wykonawcą jest George Thorogood & The Destroyers
re: Bad To The Bone to absolutnie nie jest utwór ZZ Top!!!
Mikele (gość, IP: 79.184.150.*), 2012-09-09 14:58:13 | odpowiedz | zgłoś
Ano właśnie, brakuje mi wiedzy, by móc czynić rzetelne odnośniki, ale dobrze, że są ludzie, którzy pomogą. Dzięki.
March Or Die
plebejusz (gość, IP: 193.107.215.*), 2012-09-05 20:36:03 | odpowiedz | zgłoś
Za gówniarza, w czasach gdy nie było jeszcze internetu, kupowałem płyty Motorhead w ciemno, po okładkach i moim drugim po Sacrifice wyborem było właśnie March Or Die. Dorwałem ją w jednym ze szwedzkich sklepów muzycznych będąc na wakacjach u rodziny. Mam do niej sentyment ale nie oszukujmy się to nie jest dobry album. Są na niej perełki ale czuć jakby chłopakom brakowało trochę mocy. Miałem moment, gdy jarałem się nią okrutnie ale dziś chyba najrzadziej do niej wracam. Motorhead ma to do siebie, że choćby się chciało nie da się ich "zjebać" za jakiś konkretny album. Po prostu ten jest jednym z tych słabszych.
wot?
jan kosecki (gość, IP: 87.205.162.*), 2012-09-05 19:57:17 | odpowiedz | zgłoś
4 dla motorów??? Płytka faktycznie "miętka", ale bez przesady. Ja daję 7 za samą okładkę i Hellraiser'a bez ozz'iego.
Dziękuję. Pozdrowił.
Przewrót
Szamrynquie
Szamrynquie (wyślij pw), 2012-09-04 22:05:57 | odpowiedz | zgłoś
Nie jestem pewien czy przewrotna ocena płyty zadziała, ale za to salcesonowa metafora bardzo mi się podoba. Całą płytę lubię a "Hellraiser" wielbię.
re: Przewrót
mikele (gość, IP: 79.184.117.*), 2012-09-05 20:27:04 | odpowiedz | zgłoś
Sprawny język to jedno, tu się nie mam czego wstydzić, ale z muzycznym obeznaniem u mnie gorzej. Pod tym względem bijesz mnie na głowę
« Nowsze
1