zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku czwartek, 25 kwietnia 2024

recenzja: Nile "At the Gate of Sethu"

23.07.2012  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Nile
Tytuł płyty: "At the Gate of Sethu"
Utwory: Enduring The Eternal Molestation Of Flame; The Fiends Who Come To Steal The Magick Of The Deceased; The Inevitable Degradation Of Flesh; When My Wrath Is Done; Slaves Of Xul; The Gods Who Light Up The Sky At The Gate Of Sethu; Natural Liberation Of Fear Through The Ritual Deception Of Death; Ethno-Musicological Cannibalisms; Tribunal Of The Dead; Supreme Humanism Of Megalomania; The Chaining Of The Iniquitous
Wykonawcy: Karl Sanders - wokal, gitara, instrumenty klawiszowe; Dallas Toler - Wade - wokal, gitara, gitara basowa; George Kollias - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Nuclear Blast Records
Premiera: 29.06.2012
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 10

Co za świat. Od wydania "At The Gates Of Sethu" minęło parę chwil, a już naczytałem się opinii, jakoby Karl Sanders i Dallas Toler Wade dali tym razem dupy. Że nowy materiał Nile powiela schematy, że ma chujową okładkę, w końcu, że brzmi jak gówno, bo mało nowocześnie. Cóż, zdania to wyssane z fallusa być może nawet samego Ra. Ale nieważne. Tym razem egipscy bogowie, odrodzeni po wiekach z paszportami USA i hamburgerami w pudełkach śniadaniowych, wracają do korzeni własnego Ja, czyli okolic pierwszej płyty "Amongst The Catacombs Of Nephren Ka", co być może rzeczywiście dla wielu będzie wadą. Ja jednak przyjmuję taki zwrot akcji z otwartymi ramionami i dreszczykiem emocji, która postawiła mi włosy na baczność - od łydek, przez mosznę, aż po te w nosie czy uszach, i to już po pierwszym odsłuchu "At The Gates Of Sethu".

Krążek, jak to u Nile, rozpoczyna podniosłe intro (bębny, zawodzenia, egzotyczne instrumenty etc.), po którym spodziewałem się potężnego, przestrzennego, eklektycznego gatunkowo nawalania, jakie spopieliło świat na poprzednim "Those Whom The Gods Detest", ale ku mojemu ogromnemu zdziwieniu napotkałem zaraz oldschoolową barwę gitar, jakże charakterystyczną dla lat 90-tych. Jest chropowato, miejscami bzycząco, ale za to niespotykanie kąśliwie i porywająco. Tak właśnie prześlicznie wpierdala się do mózgu słuchacza "Enduring The Eternal Molestation Of Flame". Bezlitosna "młóca" Kolliasa, wyjące wiosła Sandersa i Wade'a i potrojony wokal nie pozostawiają złudzeń - "Nephren Ka" znów jest z nami, krojąc w najlepsze przyrodzenia swoich wrogów. Prawdziwy rozpierdol rozpoczyna jednak największy hit, jaki napotykam tutaj od czasów pamiętnych "Chapter Of Transformating Into Snake" czy "The Blessed Dead", w postaci "The Fiends Who Come To Steal The Magick Of The Deceased" - rany boskie, cóż to za kompozycja. Masa zmian temp, melodii, wokali, przy tym spiętych zapadającym w pamięć gwoździem przewodnim. Kto wątpił, czy z muzyki Amerykanów da się wycisnąć coś więcej niż tylko prędkość i mielone z aligatora, niech z kolei odpali "The Inevitable Degradation Of Flesh" i posłucha trzech sekund solówki, jaką gitarmeni Nile wplatają na wyjącej wajsze. Masakra, totalny napór i wściekłość, powodujące, że na wysokości trąb i zwolnienia w następnym "When My Wrath Is Done" o mało się nie zesrałem. A to dopiero środek płyty, zwieńczony miniaturą instrumentalną "Slaves Of Xul" - będącą krótkim przystankiem przed dolnymi partiami piekielnej piramidy, których wrót strzegą znów monumentalne nile'owe evergreeny: "The Gods Who Light Up The Sky At The Gate Of Sethu" czy "Supreme Humanism Of Megalomania" - zarządzane "chwytliwymi", rytmicznymi wejściami i płomiennymi, egzotycznymi riffami, które na koncertach sprawdzą się jak złoto. Dodam tylko, że sekundowy rozjazd gitarowy w tym drugim przywodzi na myśl wycinanie wzorów na gołej skórze. Jeszcze jakieś wątpliwości?

Tak więc "At The Gates Of Sethu", idąc w najlepsze śladem dwóch - trzech pierwszych płyt Nile, koncentruje się na zabijaniu, nieco zaciskając pasa w zakresie rozlazłości kompozycyjnej, pompowania hektolitrów wody z Nilu czy permanentnego rozbuchiwania numerów tematyką filmów z Borisem Karloffem w roli głównej. Oczywiście wszystko to tutaj mamy - miniatury muzyczne, zapomniane instrumentarium itp., jednakże głównym atutem nowego materiału jest lot koszący sierpa i szybkie dekapitacje. Główki spadają i odbijają się rytmicznie po posadzkach pałaców egipskich faraonów, a kałuże krwi rwącym potokiem opuszczają mury pradawnych świątyń. Śmierć metal w czystej postaci - tradycyjnej, konserwatywnej, bezlitosnej - czyli takiej, jaką samce kochają najbardziej. No dobra, ostatni tutaj, ponad 7-minutowy kolos "The Chaining Of The Iniquitous" miażdży wolnym tempem i ślamazarnym wywlekaniem bandaży z grobowców, w typie "Sarcophagus", "To Dream Of Ur" czy z w miarę nowszych - "Eat Of The Dead" - jakiś sęp jednak musi posprzątać bałagan na tym polu walki.

Co tu dużo gadać, choć nie każda płyta Amerykanów urzeka mnie tak samo i mogę z placem w dupie wskazać mniej porywające momenty ich kariery, a w konsekwencji już dawno nie daję się łapać na slogany pt. zajebiste bo to Nile, stwierdzam uczciwie: "At The Gates Of Sethu" spokojnie można na pół roku przed końcem trwania numeru "12" obwołać wydawnictwem nr 1 całego sezonu muzycznych rozgrywek. Jestem 100% pewien, że nic w death metalu temu tworowi nie podskoczy. Nie wszyscy podzielą moje zdanie, bo mniej tutaj czarowania, a więcej twardej, konkretnej wojny, prowadzonej przy użyciu szczelnych i zwartych szeregów kompozycji, ale kto szedł w jednym marszu z bojownikami "Nephren Ka" czy tryskał czarnym nasieniem wespół z "tracklistą" "Black Seeds Of Vengeance", zrozumie w czym tkwi potęga tej muzyki. Ten wolumin to klasyk.

Przeczytaj: recenzja autorstwa don Corpseone.

Komentarze
Dodaj komentarz »
kochasz albo nienawidzisz
prox (gość, IP: 77.115.7.*), 2012-07-23 20:42:55 | odpowiedz | zgłoś
Z nowym albumem Nile jest tak, że go pokochasz albo znienawidzisz. Mnie osobiście bliżej do tego drugiego. I podzielam mocno opinię użytkownika Iconoclast. Nie łapę się na to, że im bardziej pokręcona muza tym lepsza. Całość dla mnie nie trzyma się kupy, album śmierdzi chaosem w złym tego słowa znaczeniu. Muzy czasem aż nie chce się słuchać i ma się ochotę przeskoczyć kilka minut do przodu, gdyż męczy narząd słuchu niemiłosiernie. Nile chciał pokombinować i przekombinował. To jak dla mnie najgorszy long tej kapeli. Choć swoją drogą tak czy siak z permanentną erekcją odliczam dni do ich setu na zbliżającym się Brutalu ;)
at the gates of shit'u
Iconoclast (gość, IP: 83.4.93.*), 2012-07-23 17:52:33 | odpowiedz | zgłoś
Nie myślałem, że dożyję czasów, w których Pączuś Sanders & Co mnie zawiodą. A jednak! Gówno się zdarza, najpierw Forrestowi, a teraz Nile. Po krótce, gdyż szatan poskąpił mi talentu dziennikarskiego, pozwolę sobie obrzucić ten krążek obornikiem. Czekałem na tan album, a im bliżej premiera, tym kindżał twardniał w mych porwanych gaciach. Gdy odpaliłem wreszcie album, miałem nadzieję na boską ejakulację - a tu szok, jak wtedy, gdy laska zdejmuje stanik push-up i jej cycki lądują przy kolanach. Toż to się można impotencji nabawić! I tak bylo z Nile, phallus mi opadł po prostu, niestety z wielkiego rozczarowania. Album od 4-go kawałka jest zwyczajnie nudny. Prawda, łoją z prędkością Sokoła Millenium, ale to ani ładu, ani składu nie ma. Kollias chyba już nawet pałki w zębach i w dupie trzyma, bo czary tam się dzieją zacne, ale to zupełnie nie ma duszy. Pogubili się, według mnie, chłopaki w tych 54832 riffów na minutę, przekombinowali. Nie przeskoczyli poprzeczki, a od legendy wymaga się najwięcej. Hail
Nile
don Corpseone (gość, IP: 91.149.226.*), 2012-07-23 16:15:47 | odpowiedz | zgłoś
Płyta genialna, a to co mnie najbardziej rozwala, to oczywiście bębny Kolliasa i wokale Sandersa. To jego najlepsza wokalnie płyta. Poza mruczącym "mumio-growlingiem" gościu poszalał no może nie z czystymi, ale bliższymi thrash metalowi wokalami jak w genialnym "The Fiends..." czy w moim faworycie z płyty czyli "Tribunal Of The Dead".
5
Starsze »