zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku poniedziałek, 11 listopada 2024

recenzja: Tides From Nebula "Earthshine"

26.10.2024  autor: Krasnal Adamu
okładka płyty
Nazwa zespołu: Tides From Nebula
Tytuł płyty: "Earthshine"
Utwory: These Days, Glory Days; The Fall of Leviathan; Waiting for the World to Turn Back; Caravans; White Gardens; Hypothermia; Siberia; Cemetery of Frozen Ships
Wykonawcy: Adam Waleszyński - gitara; Maciej Karbowski - gitara, instrumenty klawiszowe; Przemek Węgłowski - gitara basowa; Tomasz Stołowski - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Mystic Production
Premiera: 9.05.2011
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 8

Chłopaki, które jeszcze przed fonograficznym debiutem zainteresowały mnie, rzucając się na scenie we wszystkie strony do dźwięków swego instrumentalnego post-rocka, drugi album stworzyły ze Zbigniewem Preisnerem. Na wieść tę zareagowałem zdziwieniem, a wyrazić je mogłem takimi znanymi ze świata telewizji i literatury pytaniami, jak "Hit czy kit?", "Hot or not?" i "Quo vadis?". Jasne, kompozytor kilka lat wcześniej współpracował z Davidem Gilmourem, czyli w krajobraz rocka już się wpisał. Najpierw jednak pomyślałem, że po prostu Behemoth ustanowił nową modę, nagrywając z Leszkiem Możdżerem. A może po tym, jak w recenzjach debiutanckiego albumu "Aura" - ogólnie pochlebnych - często pojawiały się wzmianki o braku oryginalności i liczne porównania do różnych zagranicznych zespołów, na "Earthshine" Tides from Nebula postanowił wyznaczyć zupełnie nową jakość na i tak wciąż młodej polskiej scenie post-rocka?

Oprawą graficzną drugi długograj nie odbiega znacznie od pierwszego. Helder Pedro ponownie dostarczył podrasowane pejzaże. Można było założyć, że w warstwie muzycznej to samo zrobi Zbigniew Preisner, który wymieniony został jako koproducent albumu oraz współautor wszystkich utworów oprócz dwóch najkrótszych: "Waiting for the World to Turn Back" i "Hypothermia". Przestrzeni miał sporo, bowiem najdłuższe z ośmiu kawałków dochodzą do dziesięciu minut, a cały "Earthshine" trwa pięćdziesiąt trzy. Stworzony z pomocą starszego kolegi materiał różni się od tego z debiutu Tides from Nebula, ale w duchu jest zbliżony. Już wcześniej kwartet wykonywał muzykę "rozmarzoną" i pozbawioną wściekłości, nawet jeśli była żywa. Na drugim albumie udał się dalej w tym kierunku. Jest na nim więcej łagodności i wyciszenia. Nie należy się nastawiać na ściany dźwięku. Partie perkusisty są ciekawsze niż dawniej lub przynajmniej mocniej się wyróżniają na tle pozostałych, unikających hałasowania instrumentów. Z drugiej strony - w kilku długich fragmentach bębniarza nie ma. Ożywienia się pojawiają, lecz muzyka jest przede wszystkim nastrojowa i urzekająca pięknem.

Podobnie jak poprzedni album, a nawet bardziej, ten też powinno się przyjmować w całości - słuchać od pierwszej do ostatniej sekundy, nie zwracając uwagi, gdzie się kończą bądź zaczynają utwory. Nie oznacza to monotonii ani braku wyraźnych przerw mogących stanowić granice między kompozycjami. Chodzi bardziej o to, jak rozplanowano całość. W dwóch pierwszych kawałkach - "These Days, Glory Days" i "The Fall of Leviathan" - Tides from Nebula pokazuje oblicze znane z albumu "Aura", tylko spokojniejsze. Gra zespołu nabiera w tym czasie coraz większego uroku. Następnie pojawiają się momenty charakterystyczne już dla "Earthshine". Powolny, trzyminutowy "Waiting for the World to Turn Back" został skromnie zaaranżowany. Pierwszą połowę zagrano na gitarze, druga to dźwięki fortepianowe. Powstało melancholijne cudo, które chyba najlepiej prezentuje, o co grupa chciała wzbogacić styl. Klimat minimalizmu i muzyki kameralnej przeciągnięto na początkowe trzy z dziesięciu minut "Caravans". Póki nie wchodzą bębny, właściwie jest to ambient. Łagodny "White Gardens" stanowi świetny przykład, jak wiele mogą zdziałać subtelne klawisze w tle. "Hypothermia" to powrót ambientu. W trzeciej minucie utworu "Siberia" w muzykę wtopione są odgłosy jakby dzieci na szkolnym korytarzu. Bardzo powolny "Cemetery of Frozen Ships", a w efekcie cały album, kończy się partią gitary akustycznej. Elementy te pasują i do siebie nawzajem, i do dotychczasowego stylu zespołu. Żaden nie jest ważniejszy od pozostałych - po prostu razem tworzą odpowiednią atmosferę i płynnie, bez pośpiechu ją modyfikują.

Album "Earthshine" można w pewnym stopniu uznać za eksperyment Tides from Nebula. W takim przypadku wypadałoby go określić jako udany lub nie. Pewnie źle zabrzmi stwierdzenie, że nie jest to materiał odkrywczy. Wolę więc przyjąć, że zespół chciał sprawdzić, czy potrafi w interesujący sposób grać spokojniej, i przyznaję, że wyszło mu to bardzo dobrze. Jeśli się zaś ograniczyć do polskiej sceny, "Earthshine" może nawet stanowić ważny moment w lokalnej historii eksploracji post-rocka. Którym muzykom i w jakim stopniu - mam na myśli oczywiście wkład Zbigniewa Preisnera - należy przypisać zasługi, to już sprawa drugorzędna. Ważne, że słuchacz szukający nastrojowych dźwięków powinien być zadowolony.

Komentarze
Dodaj komentarz »