- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Tides From Nebula "Eternal Movement"

Nie było dla mnie oczywiste, w jakim kierunku podąży Tides from Nebula na swoim trzecim długograju. Post-rockowy kwartet z Warszawy nie pozwolił, by zwyczajny - na światowe standardy - debiutancki album "Aura" zdefiniował całą jego twórczość, i na wydanym dwa lata później "Earthshine" pokazał oblicze spokojniejsze, wzbogacone ambientem. Single "Hollow Lights" i "Only with Presence" sugerowały natomiast, że "Eternal Movement" będzie dziełem żywszym, pogodnym, z dużą przewagą hałasu nad ciszą. Nie wykluczałem jednak, że poza tymi dziesięcioma przedpremierowo udostępnionymi minutami ukryta została jakaś niespodzianka.
Zaskakująco intensywne otwarcie jest jak pokazowe odejście od klimatów z "Earthshine". Początek "Laughter of Gods" ma w sobie więcej energii niż większość utworów na poprzednim albumie. Zaraz po mocnym wejściu okazuje się jednak, że pierwsze wrażenie było złudne. W środku kompozycji następuje uspokojenie i pojawiają się dźwięki pianina. Najbardziej ze stylem z "Earthshine" może się kojarzyć prawie ambientowy początek "Up from Eden". W dalszej części rozbudowanego utworu na chwilę głównym instrumentem rytmicznym staje się gitara akustyczna, łagodność króluje też przez pierwsze dwie minuty "Emptiness of Yours and Mine". Ostatecznie jednak elementy te równoważone są chociażby przez serie gitarowych uderzeń w "Satori" i "Hollow Lights". Na 48-minutowym albumie zawarto więc nawiązania do obu poprzednich, ale i tak to nie to jest jego cechą charakterystyczną.
Już podczas "Laughter of Gods" u słuchacza mogą się pojawić wątpliwości odnośnie źródeł dźwięków dochodzących z głośników - czy to gitary, czy elektronika. Po raz kolejny po wewnętrznej stronie digipaka podany został skład Tides from Nebula bez przypisania muzykom instrumentów. Jedyna informacja tego typu dotyczy utworu "Hollow Lights", w którym za dodatkową elektronikę odpowiadał Jamie Ward, człowiek spoza grupy. A co z pozostałymi kawałkami? Pytania mogą wrócić w trakcie "Only with Presence", ale w "Satori" i w końcówce "Up from Eden" obecność syntezatorów jest już niezaprzeczalna. Warto zaznaczyć, że nie brzmią one nowocześnie. Pierwsze utwory przywodzą na myśl lata 80., a partia elektroniki we fragmencie "Emptiness of Yours and Mine" wydaje się inspirowana jeszcze wcześniejszymi dokonaniami Pink Floyd lub pionierów w rodzaju Jeana-Michela Jarre'a. Jeśli iść tym tropem, to ilustracja z okładki "Eternal Movement" - która w przeciwieństwie do poprzednich albumów nie przedstawia drzew i nie przygotował jej Helder Pedro, tylko Adam Bejnarowicz - może nawiązywać do "The Dark Side of the Moon" lub kuli dyskotekowej.
Z syntezatorami w starym stylu dobrze współgrają delikatne riffy, takie jak w "Only with Presence" i lekko orientalny w "Satori". Z motywów tego rodzaju wyróżnia się i chyba najbardziej zapada w pamięć ten z "Laughter of Gods" - rozmarzony i nieco bardziej hałaśliwy. Niestety z łagodnością wiąże się też jeden zarzut. W końcówce "Let It Out, Let It Flow, Let It Fly" muzyka, jakby zgodnie z tytułem, zdaje się ulatywać - i nie jest to komplement. Podobnie w "Up from Eden" po pięciu minutach robi się przyjemnie i nastrojowo, ale nie wybitnie - nie nazwę przez to finiszu albumu znakomitym, raczej niezbyt udanie dążącym do podniosłości. Dobrze, że kompozycje nie są monotonne i dla kontrastu pojawiają się wyrazistsze ramy w postaci mocniejszego rytmu bębnów, m.in. w "Now Run", "Up from Eden" i "Let It Out, Let It Flow, Let It Fly". Najlepiej pod tym względem wypada trzecia minuta "Emptiness of Yours and Mine". Praca perkusisty została tu wzmocniona równie mrocznym wkładem basisty, a wraz z wysokimi dźwiękami gitar efekt jest transowy.
Trzeci album instrumentalnego kwartetu pokazuje jego dalszy rozwój, nie przynosząc wielkich niespodzianek. Materiał nie jest tak ambitny jak "Earthshine", stylistycznie bliżej mu do "Aury", ale Tides from Nebula korzysta z obu doświadczeń w podobnym stopniu. W porównaniu do nich, na "Eternal Movement" odczuwa się więcej lekkości. Można było mieć nadzieję na znaczniejszy postęp, ale powodu do wstydu nie ma.